2023-04-28

„Dzieciaki” Dawid Karpiuk

 

Wydawca: Wydawnictwo Agora

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: W chaosie

Mają tyle lat, by metrykalnie odpowiadać za każde swoje działanie. Mają tyle lat, by być osobami biorącymi za siebie pełną odpowiedzialność. Mają dokładnie tyle lat, ile trwała ich bezradność, samotność, ich narastająca frustracja, mnożące się lęki i poczucie niedopasowania. Mają tyle lat, żeby rozumieć, jak jest ciężko i że może wcale nie być lepiej. Mają również tyle lat, że swoimi traumatycznymi doświadczeniami z dorastania mogliby obdzielić kilkanaście innych osób, a i tak nie zdjęłoby to z ich barków bolesnego ciężaru. Bo młodzi ludzie z debiutu Dawida Karpiuka w większości musieli wydostawać się z dysfunkcyjnych rodzin. Żyć w świecie, w którym nie otrzymali wzorców, musieli kompulsywnie uciekać przed antywzorami. Przed przemocą, obojętnością, niedojrzałością dorosłych do tego, by posiadać dzieci. By je rozumieć. Można odnieść wrażenie, że poziom empatii autora wobec jego bohaterów jest czymś, za czym każdy z nich tęskni i co chciałby poczuć przez chwilę. Być dostrzeżonym. Być kimś istotnym. Być głosem i historią.

Ta książka jest w swym oczywistym wymiarze i dyskusyjna, i kontrowersyjna. Zdecydowanie nie dla purystów językowych ani tym bardziej dla ludzi uważających, że dzisiejsza młodzież jest straszna, a kiedyś bywało inaczej. Ano nie bywało. Karpiuk – ze znakomitym wyczuciem najważniejszych i najsilniejszych emocji młodych ludzi wchodzących w dorosłość – postanawia opowiedzieć ich historię za pomocą dynamicznej, przejmującej i wielopoziomowej narracji. „Dzieciaki” to opowieść złożona z niemych krzyków, niewypowiedzianych skarg, z dosadną frazeologią i czarnym humorem. Bo przecież trzeba czymś rozsadzić to napięcie, ten przejmujący fatalizm, to przekonanie, że nie każdy sobie w życiu radzi i nie każdy musi sobie radzić. A najmniej kompetencji i możliwości do wzięcia życia w swoje ręce mają właśnie współcześni nastolatkowie. Kiedyś dorastało się inaczej – i to jest smutna prawda. Bez przebodźcowania, kultury obrazkowej, atakujących zewsząd wzorców kultury masowej. Bez narzucania, kim się być powinno i kim na pewno się nie jest, bo się na to nie zasługuje. Dawid Karpiuk opowiada o tym, że dzisiaj naprawdę trudno jest być dorastającym nastolatkiem. Naprawdę trudno jest młodej osobie spotkać na swej drodze kogoś, kto ją wesprze i wskaże jej właściwą drogę. Bohaterowie tej książki już dawno rozmyli sobie pojęcie tej właściwej drogi. Zmierzają donikąd. Rozpoczynają tak zwane dorosłe życie, a są zrujnowani, zmęczeni, wypaleni. Nie chcą świata, który zdążył ich wykończyć swoją intensywnością. Nie umieją znaleźć kontaktu z samymi sobą. I bardzo cierpią. To nie jest fikcja literacka. „Dzieciaki” trochę przypominają reportaż, to z pewnością proza interwencyjna, ale przede wszystkim narracja z bardzo dokładnie przemyślaną strukturą. I dlatego uważam, że może to być jeden z ciekawszych debiutów tego roku.

Karpiuk bardzo dba o to, by „Dzieciaki” były książką wielu odniesień i wielu płaszczyzn. Wszystko łączy oczywiście kilka pojęć. Mamy tutaj do czynienia z literacką polifonią bezradności i rozpaczy, ale także prób walki o siebie – podejmowanych niejednokrotnie ostatkiem sił. Tu także w znaczeniu bycia swoim głosem – słyszalnym i mówiącym wreszcie do słuchacza, który zechce posłuchać. „Dzieciaki” to poruszające studium tendencji ucieczkowych, bo tylko w eskapizmie cierpiący młodzi ludzie mogą znaleźć jakiś sens. Nie poszukują, chcą się schronić przed poszukiwaniami. Najtrudniejszym i najboleśniejszym wyzwaniem są sami dla siebie. Komu bardziej będziemy współczuć? Kogo nie zrozumiemy? Kogo ocenimy pochopnie albo uznamy za irytującego niedorajdę? Emilię, która emocjonalnie rozsypała się w gimnazjum, a dziś wyjątkowo okrutnie wchodzi w dorosłość? Paukę, którą poznajemy na oddziale toksykologii, prawdopodobnie ostatnim przystanku jej smutnej życiowej podróży? Cinka, który wkracza na przestępczą  ścieżkę, bo taki wybór wydaje mu się najwłaściwszy? Może Lenę, której śladami traum są blizny na uszkodzonym ciele?

Jedna z bohaterek niby mimochodem zauważa, że w jej życiu „nie za bardzo jest miejsce na dzieciństwo”. Ci młodzi ludzie nie mogli się z różnych powodów wychować w spokojnych domach. Nie mogli zaznać komfortu poczucia bezpieczeństwa. I potem już atawistycznie szli przez życie z gotowością do walki, nie do zrozumienia złożoności świata, z którymi walczą. Pośród nieudanych prób stanięcia na nogi znajdziemy wszystkie najboleśniejsze eskapizmy współczesnego świata: to cała gama różnego rodzaju leków, używki, wszelkie środki zniekształcające rzeczywistość. Bo świat bohaterów Karpiuka zniekształcił się już dawno i fundamentalnie. To, co oni usiłują zrobić, to zapomnieć o bezradności wobec wszystkich wykoślawień. To często w ich oczach świat, gdzie – ponownie cytat – „wszyscy mają zaburzenia emocjonalne”. Albo jakaś koszmarna przestrzeń, która jest po prostu zacieśniającą się klatką i działa coraz bardziej destrukcyjnie. Karpiuk nie tyle portretuje ludzi, którzy usiłują się od czegoś uwolnić, ile nastolatków uwięzionych w traumach swoich i swych najbliższych. Każe się im brać odpowiedzialność za zbyt wiele. Bo dla nich często tak zwane normalne życie to zbyt wiele. Coś nieosiągalnego. Coś, w co przestali już wierzyć. Ku czemu przestali dążyć.

„Dzieciaki” to książka bezkompromisowa, wyjątkowo mroczna i taka, która nie daje zbyt wiele nadziei. A jednak – jak zasygnalizowałem – ma bardzo wyraźny charakter interwencyjny. Ta fikcja literacka nie jest żadnym zmyśleniem. Wspomniana polifoniczność Karpiuka wyraźnie sygnalizuje, że chce on ukazać problem niedostosowania i cierpienia w szerokim kontekście. To opowieść złożona z głosów rozpaczy, ale również historia rozpaczy, której nikt nie wyraził, bo nie miał ku temu możliwości. Bohaterki i bohaterowie tej książki są ludźmi bez zdolności do tego, by odrzucić to, co jest destrukcyjne. Bez umiejętności stawienia czoła największej trudności – sobie, swym zaburzeniom odżywiania czy osobowości, wszystkim przejmującym konsekwencjom tego, że na jakimś etapie życia zostali odrzuceni, pozostali sami ze sobą. Tu samotność jest destrukcyjna, ale czasem tylko ona się liczy. A czasem liczy się śmierć. „Dzieciaki” wstrząsają naprawdę mocno, kiedy kierują uwagę czytelnika tam, gdzie kończą się definicje, poglądy, przeżycia i emocje. Opisać pustkę i kres istnienia? Z perspektywy nastolatków? Dawid Karpiuk podejmuje się zadania trudnego i wymagającego. Dlatego też tworzy taką strukturę opowieści. Są w niej pojedyncze dramaty, ale również ten jeden, rozpisany na role i uzupełniany przez kolejne smutne opowieści. Młodych ludzi tak skupionych na swym cierpieniu, że nawet nakreślona w tle pandemia nie jest niczym ważnym, ot, nieistotnym tłem. A może istotnym szczególnie, bo doświadczenie izolacji z minionych lat było dla wielu nastolatków wyjątkowo traumatyczne.

Będziemy obcować ze światem schizofrenicznym, mrocznym, przerażającym i sprawiającym wrażenie wielopoziomowego piekła. A jednak nie ma w „Dzieciakach” tylko tego, co najprościej opisać, czyli narracji o dramacie ze smutnym końcem. Jest tu coś więcej, a właściwie dużo więcej. Ta wielowątkowa historia, a przede wszystkim żywy, zmienny język opowieści każą myśleć o tym, ile witalizmu jest mimo wszystko w tych zagubionych, przerażonych, zniszczonych przez życie lub samych siebie młodych ludziach. Niektórzy są rozpaczliwie samotni, bo nie potrafią stworzyć żadnej relacji. Niektórzy cierpią, bo każda osoba na ich drodze to w różnym stopniu toksyczne zależności. „Dzieciaki” to też narracja tak napisana, by czytający byli bezradnymi obserwatorami. Jednakże można wyjść poza tę książkę. Ona niczego nie zmyśla, nic nie imituje. Świetnie pokazuje, ile zaniedbań społecznych stoi za hipokryzją oceniania tej dzisiejszej młodzieży, która ponoć nie taka jak kiedyś. Karpiuk pisze z pełną świadomością tego, że jest jednocześnie odważny, wyraźny i przejmujący. Ale pisze całą prawdę. I umie ją opowiedzieć z istotnymi niuansami.

2023-04-25

„Daleko od Babiej Góry” Irena Małysa

 

Wydawca: Wydawnictwo MOVA

Data wydania: 26 kwietnia 2023

Liczba stron: 376

Oprawa: miękka

Cena det.: 47,90 zł

Tytuł recenzji: Kobiecy fatalizm

Irena Małysa to autorka bardzo świadomie wykorzystująca kryminał jako gatunek, by zwracać uwagę na istotne problemy społeczne, ale jednocześnie wyjątkowo zbliżać nas do swoich bohaterów. Jej powieści są więc narracjami z ambicjami interwencyjnymi, ale wszystkie książki Małysy to opowieści o kameralnej krzywdzie. Zwykle o ludziach pozostających samotnie w konfrontacji z problemami. Takimi, których genezy nie rozumieją albo są wobec niej bezradni. A do tego pełnokrwista i wciąż zaskakująca główna bohaterka, czyli Baśka Zajda. Trzeci tom jej perypetii przenosi nas nie tylko dosłownie, lecz także bardziej symbolicznie w przestrzeń sygnalizowaną przez tytuł. „Daleko od Babiej Góry” to książka, w której Zajdę – podobnie jak w „Więcej niż jedno życie” – zaabsorbują problemy spoza rejonu jej działań policyjnych. I tym razem będzie jednocześnie obca i bardzo zaangażowana w kwestie, które spędzają sen z powiek ludziom z jej najbliższego otoczenia. Ale w zasadzie nie powinno się tu określać eufemistycznie przedstawionych dramatów, bo w tej powieści będziemy mieli do czynienia z przerażającym seryjnym mordercą. W Mysłowicach – mieście kontrastów, pośród których w retrospekcjach odsłaniana jest ponura historia – zaczynają ginąć młode dziewczyny. A jedna znika. Być może w przeciwieństwie do denatek tej jednej można pomóc. Można ją odnaleźć. Można uratować. Jakim kosztem i co mrocznego będzie kryła w sobie zagadka zaginięcia szesnastoletniej córki dawnej bliskiej znajomej Zajdy?

Małysa wie, że kryminał i thriller wykorzystały motyw zniknięcia już w każdy sposób. Ale wie również, co z tym faktem zrobić. Dla mnie najcenniejsze było obserwowanie, w jaki sposób autorka niuansuje przeżycia zrozpaczonych rodziców. Po zaginięciu nastolatki matka i ojciec zaczynają być samotnymi wyspami. Łączy ich oczywiście niepewność i poddawanie się coraz bardziej mrocznym wizjom tego, co wydarzyło się z córką, ale najciekawsze jest obserwowanie, w jaki sposób Irena Małysa rozpisuje dramat dwojga dorosłych ludzi, którzy nie mogą pojąć, co stało się z najbliższą im osobą. Mamy tutaj świetnie zarysowaną dwutorową dramaturgię. Dwa poruszające obrazy bólu i bezradności. To, w jaki sposób takie doświadczenie graniczne oddziałuje na związek, i to, jak destrukcyjne jest uciekanie ze swoją rozpaczą od tej drugiej, równie naznaczonej nią osoby. Wszystko opowiedziane jest jeszcze bardziej interesująco, ponieważ Baśka Zajda znajdzie się w pewnym sensie między młotem a kowadłem. Z jednej strony lojalna wobec dawnej przyjaciółki, z drugiej jednak – niepokojąco zafascynowana jej mężem, a potem gotowa na większą empatię wobec jego postaw niż żona, z którą mężczyźnie coraz trudniej utrzymywać wspólny front w zagubieniu i bezsilności.

Zajda bynajmniej nie jest bezsilna. Bardzo wiarygodna psychologicznie pierwszoplanowa postać dwóch pierwszych powieści również tutaj bierze na swoje barki bardzo dużo i widzimy, jak wiele niejednoznacznych emocji towarzyszyć jej będzie podczas prywatnego śledztwa. Bo Zajda znowu jest swoistą outsiderką – nie tylko działa nie na swoim terenie i poza czasem obowiązków służbowych, ale też mierzy się ze środowiskiem miejskim, które nie jest jej przychylne. Małysa prowadzić będzie swą bohaterkę bardzo trudną detektywistyczną ścieżką. Tymczasem czytający wiedzieć będą dużo więcej. Symultanicznie z rozwojem aktualnych wydarzeń będziemy poznawać historię kogoś, kto jak zaginiona marzył o lepszym życiu i większych możliwościach, a zapoczątkował wyjątkowo bolesną sztafetę pokoleń. Bo „Daleko od Babiej Góry” będzie opowieścią o przekazywanym z pokolenia na pokolenie kobiecym nieszczęściu. O niezdolności do bycia kochaną i niemożliwości odnalezienia miłości. Celowość zabiegów retrospekcyjnych zrozumiemy wówczas, gdy zaczniemy zbliżać się do rozwiązania zagadki kryminalnej. Tymczasem fabuła koncentruje się na bolesnych paralelach. Okazuje się, że kolejne dziewczyny gotowe są uwierzyć iluzjom, mając nadzieję, że zmienią swoje życie, z którego z różnych powodów nie są zadowolone.

„Kto z państwa ma odwagę odmienić swój los?” – pyta blisko sto lat przed aktualnymi zdarzeniami z Mysłowic pewien agent, który obiecuje wyrwanie się ze świata, gdzie doskwierają różnego rodzaju deficyty i rodzą się marzenia o tym, że gdzieś daleko z może być lepiej. Mam wrażenie, że to pytanie wisi nad większością bohaterów tej książki niczym miecz Damoklesa. Jest coś fascynującego i przerażającego w tym, do czego zdolni są ludzie, by zmienić życie, a jednocześnie wpaść w kłopoty i frustracje większe niż największa nadzieja, od której usiłują rozpocząć zmianę. Zajda konfrontuje się z bardzo specyficznym typem złoczyńcy. Tymczasem losy zaginionej szesnastolatki bardzo niepokojąco łączą się z losami tej, która w 1912 roku postanowiła zaryzykować. Znalazła odwagę do zmiany, a potem… coś zupełnie innego. Małysa opowiada o tym, jak łatwo złamać czyjś charakter, zniszczyć życiorys, uczynić egzystencję udręką. Z tego wszystkiego wyłaniać się będzie wyjątkowo ciekawa opowieść o tym, jak łatwo dajemy się wciągnąć w spiralę przemocy. A egzemplifikacją tej najgorszej przemocy będzie tutaj zbrodnia. Choć proszę mi wierzyć, że Irena Małysa poruszy wyobraźnię czytelnika nie tylko licznymi trupami młodych dziewczyn, które ktoś z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu skrzywdził.

Perypetie Zajdy będą tutaj co najmniej zaskakujące. Ona sama skonfrontuje się z niebezpieczeństwem, do którego może doprowadzić zaufanie okazane obcemu człowiekowi. Sporo w tej książce jest o tym, jak bardzo kobiety potrzebują akceptacji siebie i swoich uczuć, które lokują bardzo niefortunnie. Najwięcej jednak będzie o specyficznym kobiecym fatalizmie. Okazuje się, że w świecie przedstawionym tej powieści każdy dziewczęcy czy kobiecy wybór będzie kierował w stronę nieprzewidywalnego dramatu. Jest tu wiele kobiet, których prawdziwego wizerunku możemy się tylko domyślać. Małysa opowiada o nieszczęściach, które z jednej strony po części definiowane są przez płeć, z drugiej jednak – są uniwersalną pochodną tego, gdzie się rodzimy, jakie możliwości rozwoju otrzymujemy i czy mamy wsparcie bliskich. Wiele postaci w tej książce pozostaje rozpaczliwie samotnych. Ale Irena Małysa doskonale wie, jak portretować ludzkie wyobcowanie w taki sposób, by było to atrakcyjne dla czytających. Trzecia powieść tej autorki udowadnia, że mamy do czynienia z bardzo przemyślanym cyklem, jak również z wielką potrzebą opowiedzenia o uniwersalizmie okrutnego losu w taki sposób, by ta opowieść głęboko zapadła nam w pamięć. Nie sposób również nie zauważyć prób uczynienia tej powieści atrakcyjną językowo. Mam wrażenie, że pomiędzy etnolektem śląskim a ogólnopolską odmianą języka Małysa skrywa jeszcze kilka dodatkowych zagadek – jak świat opisać, jak go rozumieć i jak się o nim wypowiadać. Zwłaszcza że jakkolwiek nazwany, będzie to świat wielu trudności oraz dramatów.

2023-04-17

„Układ” Piotr Kościelny

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarna Owca

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 464

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Różne oblicza mroku

Piotr Kościelny swoją poprzednią powieścią „Decyzja” udowodnił, że jego styl jest bardzo soczysty, twardy i bezkompromisowy. Pisarz opowiada o takim rodzaju rzeczywistości, w której nikt z nas nie chciałby się znaleźć, chociaż tak naprawdę w mniejszym lub większym stopniu w niej tkwimy. Być może przede wszystkim przez naszą obojętność wobec spraw, które czynią świat potwornym, a nas – odpowiedzialnymi za zaniechania. Bo kiedy w „Decyzji” Kościelny rozważał problemy, które ludzie są w stanie szybko kategoryzować i równie szybko oceniać bez wchodzenia w zawiłe okoliczności potępianych czynów, przygotowywał nas trochę na swoją kolejną książkę. Opowieść o tym, jak zdegenerowany może być świat łączący wpływy polityki i biznesu. Nie wydaje mi się, aby operowanie przejaskrawieniami (choć wciąż się zastanawiam, czy to rzeczywiście są przejaskrawienia) było tym, co w „Układzie” najważniejsze. Będziemy świadkami najgorszych zwyrodnień oraz wszelkich ludzkich patologii. Myślę jednak, że dużo wyraźniej wybrzmiewa tutaj sugestia, co ludzie z tym wszystkim robią. A nie robią nic. Szczególnie zauważalny jest cynizm porywacza, który pyta dziennikarza zaangażowanego w sprawę ujawnienia potężnej afery, zadając mu najbardziej przerażające pytanie: czy naprawdę kogoś interesuje, co chce ujawnić. To powraca w tej powieści po raz kolejny, kiedy jeden z policjantów słyszy od przełożonego: „Nie drąż. Nie warto”. Można odnieść wrażenie, że Kościelny wprowadza podobny niepokój jak w „Decyzji”. Tam każdy był gotów ocenić i skazać wyrodną matkę, ale nikt nie był zainteresowany tym, co doprowadziło ją do dramatycznego działania. W „Układzie” dużo mroczniej niż wszystkie opisane gry oraz okrutne zależności prezentuje się ludzka obojętność wobec tego. Czyli symboliczny bohater, którego tutaj w zasadzie nie ma, ale da się dostrzec skutki jego obecności. Bo ludzie chętnie ocenią zło, jednak bardzo często potrafią to zło całkowicie zignorować.

Ta powieść napisana jest podobną frazą co „Decyzja”, bo Kościelny nie ma zamiaru udowadniać, że jego interwencyjne w swej wymowie powieści mają być wyszukane literacko. Tutaj widać świadome wykorzystanie całej sfery kolokwializmów oraz wulgaryzmów, doskonałą stylizację sposobu komunikowania się, ale także myślenia miejskiego półświatka. Wkraczamy do niego i wychodzimy zeń w bardzo ciekawy sposób, bo Piotr Kościelny stosuje tutaj ciekawą kompozycję klamrową. Wielowątkowy prolog i zdarzenia rozpisane w taki sposób, jakby miały być scenami filmowymi. Krótkimi, intensywnymi, bezkompromisowymi. Podobnie skonstruowany jest epilog. Dwa bardzo mocne miejsca tej powieści, które sugerują, że wszystko, co się rozgrywa pomiędzy nimi, to dość łagodne opowiadanie o świecie, gdzie nie liczy się nic poza swoistym polowaniem na zwierzynę. Gdzie człowiek traci kontrolę nad swoim wnioskowaniem moralnym. Gdzie istnieje tylko instynkt przetrwania. I instynkt zabijania, by przetrwać.

„Specjalizuję się w znajdywaniu” – tak mówi o sobie do zamożnej zleceniodawczyni główny bohater książki, były komisarz Radosław Grot. Kościelny obdarza go wszystkimi cechami tak zwanego złamanego przez życie gliny, zatem nie oszczędza Grota, a naszym zadaniem jest wychwycenie, które elementy jego dramatycznej biografii będą kluczowe dla tej powieści. Grot podejmuje się próby odnalezienia brata kobiety, która nie liczy się z kosztami, chcąc za wszelką cenę poznać prawdę o zaginionej bliskiej osobie. Tymczasem ta osoba poznała mroczną prawdę, której nie można ujawnić – i niektórzy ludzie zrobią absolutnie wszystko, by pozostała sekretem. Tymczasem zdeterminowany Grot także będzie gotowy na wszystko, by odkryć, co stoi za zniknięciem człowieka. I jakie jeszcze dodatkowe tajemnice kryją się za tą sytuacją.

Piotr Kościelny dynamizuje fabułę za pomocą bardzo różnych środków wyrazu. To, co zwraca uwagę szczególnie, to pewien fabularny wentyl bezpieczeństwa chroniący przed wpadnięciem w totalną grozę i pozwoleniem, by okrucieństwo całego zastępu złych ludzi zawładnęło czytającymi. Otóż jeden z policjantów zaangażowanych w wielopoziomowe śledztwo musi się mierzyć z jeszcze jednym przeciwnikiem… którym jest staruszek wynajmujący mu mieszkanie. Kościelny wie, w którym momencie jego czytelnik może się uśmiechnąć. Elementy czarnego humoru nieco rozładowują coraz bardziej napiętą atmosferę świata przedstawionego. Bo w „Układzie” każdy z bohaterów jest uwikłany w jakieś wyjątkowo mroczne zależności. Prawie każdy będzie gotów niczym osaczone zwierzę walczyć o samego siebie, tuszując jednocześnie potworności oraz zbrodnie, których będzie w tej powieści bardzo wiele.

To, co jeszcze odróżnia „Układ” od książek podobnego segmentu, to ciekawy zabieg budowania wiarygodności psychologicznej złego charakteru. U Kościelnego będzie oczywiście wielu bezmyślnych mężczyzn, którzy rację przyznają sobie siłą własnych mięśni, ale poznamy tutaj przedstawiciela półświatka, którego biografię autor zechce interesująco skomplikować. Nie ma zatem klasycznego umieszczenia środka ciężkości w życiorysie stróża prawa, który ma się wyróżniać i być wiarygodny pośród zupełnie jednolitych postaci drugiego planu tworzących jeden wspólny świat okrucieństwa i zła. „Układ” będzie wędrował w różnych kierunkach i inteligentnie spowalniał tempo akcji ciekawymi retrospekcjami. Dzięki temu poznamy bohaterów lepiej i choćbyśmy nie rozumieli ich motywacji, widzimy złożoność świata, który kazał im postępować tak, a nie inaczej. Ciekawa jest dramatyczna historia pewnego urzędnika – mężczyzny zniszczonego przez to, iż znalazł się w niewłaściwym miejscu i wiedział zbyt wiele. Równie interesująca jest postać kobiety, która zleca Grotowi odszukanie brata. Być może dałoby się z tej postaci wykrzesać nieco więcej, czyniąc jej motywacje bardziej skomplikowanymi, jednak struktura „Układu” jest na tyle oryginalna i wielowymiarowa, że można wybaczyć zaniedbanie w wizerunku jednej postaci z większym literackim potencjałem.

„Układ” jest absolutnie bezkompromisowy w swej wymowie. Korupcja, okrucieństwo, deprawacja, wszelkie ludzkie słabości i wszystko, co w człowieku najgorsze. Dzieje się bardzo wiele, a w domyśle widzimy znacznie więcej, niż autor portretuje. Świat, w którym ludzie usiłują postawić na swoim i osiągnąć zamierzone korzyści, jest ze wszech miar patologiczny i złowrogi. Kościelny pisze swoją następną książkę w podobny sposób co poprzednią – sugeruje wiele, sporo punktuje, za każdym razem jest bardzo dosadny w obrazowaniu, a jednocześnie wykazuje tę znakomitą dbałość o detale, dzięki czemu zalew tego całego ludzkiego zła jest u niego inteligentnie niuansowany.

Czyta się „Układ” jako powieść w pełni świadomą różnych rozwiązań narracyjnych, dzięki którym z jednej strony pogrążamy się w piekielnym świecie przerażających zależności, z drugiej jednak – jesteśmy konfrontowani z czymś, co nie jest oczywiste. Z motywacjami oraz działaniami, dla których czasami nie ma wyjaśnienia. A niekiedy wyjaśnia się coś, co staje się wtedy jeszcze bardziej potworne. Demony z nowej powieści Piotra Kościelnego są wyjątkowo okrutne i sprytnie ukryte. Dlatego jest to intrygująca książka, którą czyta się z niesłabnącym napięciem do ostatniej strony.

2023-04-12

„Panna Kim wie” Cho Nam-joo

 

Wydawca: Wydawnictwo Mando

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 288

Przekład: Ewa Ratajczyk

Oprawa: twarda

Cena det.: 45,90 zł

Tytuł recenzji: Kobiety z przeszłości

Na tę książkę składa się osiem błyskotliwych miniatur literackich opowiadających o kobiecych doświadczeniach i tworzących swoiste pamiętniki inicjacyjne – ważną rolę w każdej opowieści będzie pełnić przede wszystkim przeszłość, dlatego nie zaryzykowałbym określenia, iż są to też dzienniki, chociaż w niektórych fragmentach je przypominają. Cho Nam-joo zaproponuje nam opowieści o świecie Koreanek, w którym mężczyźni zostają usunięci na dalszy plan albo pozbawieni znaczenia. Ale tylko pozornie. W „Uciekinierze” głowa rodu świadomie dokonuje aktu eskapizmu i żegna się z ustalonymi zasadami życia rodzinnego, pozostając w swej nieobecności silnym śladem w pamięci córki. Bohaterka „Zorzy polarnej” traci swego mężczyznę w nagły i absurdalny sposób. O utracie mężczyzny przeczytamy również w „Buncie”. W „Drogim Oppie” otrzymamy wyrazisty manifest niezależności stworzony przez kobietę kończącą toksyczny związek. Koreańska pisarka bardzo inteligentnie dystansuje swoje bohaterki od mężczyzn. Można odnieść wrażenie, że „Panna Kim wie” to rozpisana na osiem rozdziałów emancypacyjna historia o tym, czym naprawdę jest kobieca niezależność, ale tym, co spaja wszystkie opowiadania, jest jeszcze coś ważnego. Być może najważniejszego.

Za każdym razem Cho Nam-joo proponuje nam sytuacje, w których jej kobiety muszą sięgnąć wstecz i przeanalizować swoje dotychczasowe życie. Prawie za każdym razem są to opowieści, w których otwierają się wrota do trudnej lub niewygodnej pamięci, a wspominam, że prawie, ponieważ ostatnie opowiadanie – różniące się nieco od pozostałych – skoncentruje się na bardzo młodziutkiej bohaterce, która raczej skupiać się będzie na intensywnym życiu, którego kształt i cel zmienia pandemia. Tak czy owak przeszłość jest dla bohaterek tych opowiadań niesamowicie istotna. Czas przeszły jest trampoliną, która wybiła je w konkretne miejsca i osadziła w konkretnych życiowych sytuacjach. Wspominając, uzupełniają przed naszymi oczami to, w jaki sposób myślą o sobie. Ciekawe są również punkty wyjścia nakreślane w tych tekstach. Może to być perspektywa młodej dziewczyny, która właśnie zaczyna swą pierwszą pracę i jest szczególnie baczną obserwatorką nowego środowiska. Może to być również kobieta w jesieni życia, która przygląda się ostatnim chwilom ukochanej siostry. Bo „Panna Kim wie” koncentruje się na skomplikowanych relacjach. W otwierającym zbiór opowiadaniu „Pod śliwą”, najbardziej moim zdaniem sugestywnym i przejmującym, wspomniana już kobieta konfrontuje się z bezradnością końca kogoś, kto nigdy w życiu nie był bezradny. Poruszająca historia o tym, co to znaczy zrozumieć starość, otwiera książkę, w której pojawiają się również opowieści między innymi na temat tego, co łączy i co w zaskakujący sposób dzieli matkę i córkę.

Rodzina z wyznaczonymi jej przez społeczeństwo kobiecymi rolami interesuje Nam-joo szczególnie wówczas, gdy pisarka chce opowiedzieć o tym, jak dyskomfortowo i opresyjnie może czuć się kobieta, która coś musi lub której coś przynależy. Dojrzałe, choć niejednokrotnie zagubione egzystencjalnie bohaterki tych tekstów dają z siebie wszystko, aby wyjść poza definicję oraz schemat. A jednocześnie zdają sobie sprawę z tego, że ich jednostkowa historia niekoniecznie musi być uniwersalna. Bardzo przewrotnie i z wyjątkową dozą autoironii koreańska pisarka opowiada o tym w „Buncie”. To, co podoba mi się najbardziej w świecie przedstawionym tej książki, to zgrabnie konstruowany dystans do każdej postaci. Z jednej strony czujemy żar jej emocji, z drugiej jednak – w bardzo charakterystycznym dla azjatyckiej prozy tonie – dystansujemy się wobec wulkanu odczuć, bo za każdym razem jakieś uwarunkowania nie pozwalają mu wybuchnąć. Dzięki temu „Panna Kim wie” jest dużo bardziej atrakcyjną publikacją, bo wymaga szczególnego zaangażowania. I w znakomitej większości pozostawia pośród pytań i wątpliwości, bo Cho Nam-joo jest mistrzynią otwartych zakończeń.

„Zorza polarna” to opowiadanie najbardziej chyba obrazowo ukazujące, w jaki sposób bohaterki tej prozy przenoszą na coś lub przekształcają źródła wszystkich swoich ukrytych pragnień, które z różnych powodów nie mogą zostać zrealizowane. Koreańska pisarka za każdym razem jednak prezentuje nam kobiety wyraźne – ich charaktery nakreślone są w taki sposób, że nie mamy wątpliwości, co te postacie mogłyby zrobić pod wpływem być może innych zbiegów okoliczności. Wrażenie obcowania z pełnokrwistymi bohaterkami literackimi idzie w parze ze wspomnianym dystansowaniem narracyjnym wobec nich. Mam wrażenie, że w tych historiach chodzi bardziej o to, by dopowiedzieć sobie więcej na postawie rysu charakterologicznego, niż przeczytać o tym w danym opowiadaniu. A jednak ten zbiór iskrzy się różnorodnością problemów i życiowych postaw wobec problematycznych sytuacji. Nam-joo ustami swoich bohaterek oskarża, prowokuje, zadaje niewygodne pytania. Pokazuje kobiecość na bardzo różnych etapach życiowej drogi. Są seniorki, które wciąż uczą się czegoś nowego, ale są też dużo młodsze bohaterki niemogące z różnych powodów odnaleźć kontaktu z własnym wnętrzem.

Interesujące jest również to, w jaki sposób „Panna Kim wie” operuje detalami i jak dzięki nim tworzy bardziej wyrazisty obraz ogólny danej sytuacji. Jest tu zatem wspomniana już w tytule zorza polarna, ale mamy również bliznę na twarzy, kartę kredytową, książkę towarzyszącą w życiu, elementy przyrody czy umiejętnie wykorzystany motyw listu. Technika pisarska Nam-joo polega na tym, że zbliża nas do swoich bohaterek i oddala od nich, szukając odpowiednich narzędzi do tego, by nam umożliwić dostrzeżenie różnic w perspektywie. Trochę jakby kamera nagrywająca życie tych bohaterek zbliżała się, subtelnie oddalała i ponownie wracała na swoje miejsce. W tym wszystkim duże znaczenie ma również sugestywna narracja pierwszoosobowa. Podobnie jak osadzanie wskazywanych problemów w bardzo wyraźnie kreślonych realiach życia Korei Południowej. Jest ukazana dynamika wielkiego miasta, ale również kameralna przestrzeń bardzo prywatnych przeżyć. Pisarka nie ma problemu z tym, by zabierać nas do różnych miejsc. I tak samo przejmująco opowiadać o doświadczeniach życiowych staruszki, jak i nastoletniej uczennicy. Wszystko zaś jest opowieścią o tożsamości oraz byciu niezależną w podejmowaniu różnych decyzji. Dostrzeżemy również, jak fascynującym mikrokosmosem może być różnorodność doświadczeń kobiet, które z racji wychowywania się w konkretnej kulturze nie mogą być zbyt ekspresyjne, a przez to są bardziej interesujące. Warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób Cho Nam-joo odsłoni najbardziej skryte zakamarki kobiecej duszy, oddając każdej bohaterce należny jej szacunek w postaci sygnalizowanego już dystansowania czytelnika wobec postaci.

To są również opowieści o kobietach kroczących konkretną życiową ścieżką. O życiorysach, w których być może sporo spraw jest zamkniętych, ale opowiadające swoje losy kobiety nadal liczą na takie odmiany losu, po których będą mogły nadal odkrywać siebie oraz otaczający je świat. Wszystko w sugestywnych dekoracjach południowokoreańskiej tkanki miejskiej, która dodatkowo we fragmentach dynamizuje akcję opowiadań. „Panna Kim wie” to zbiór niebanalnych historii o tym, jak fascynująca, niepokojąca i poszukująca samej siebie jest koreańska kobiecość. A być może jest to książka o kobiecości poza wszelkimi granicami, bo przecież opowiada o niezwykle uniwersalnym doświadczaniu różnego rodzaju zysków i strat.

2023-04-09

„Młody Mungo” Douglas Stuart

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 448

Przekład: Maciej Studencki

Oprawa: twarda

Cena det.: 64,90 zł

Tytuł recenzji: Inicjacje

Do lektury tej powieści zabierałem się z ogromnymi oczekiwaniami. Nie mogło być inaczej po tym, jak debiut Douglasa Stuarta „Shuggie Bain” uznałem za najlepszą książkę 2021 roku i do tej pory opowiadam o niej z czułością i podziwem dla literackiego piękna. A przecież „Shuggie Bain” był lingwistycznie szorstki i momentami nie dał się do siebie zbliżyć. „Młody Mungo” to również taka powieść. Debiut przetłumaczył znakomicie Krzysztof Cieślik, tą książką dla polskiego czytelnika zajął się Maciej Studencki. Wyjątkowo wyraźnie zaznaczam nazwiska tłumaczy, albowiem pierwsza przygoda ze Stuartem to z pewnością wielkie wyzwanie. Jakie wrażenie zrobiła na mnie ta druga narracja? Z pewnością nie było efektu takiego zaskoczenia jak w przypadku „Shuggiego Baina”. Ba, nawet przez chwilę pojawiło się rozczarowanie, kiedy nie do końca zrozumiałem, dlaczego autor powiela większość tematów i proponuje nam w gruncie rzeczy podobną historię jak w debiucie. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że „Młody Mungo” to przemyślana w każdym detalu kontynuacja, że jest nie tyle uzupełnieniem „Shuggiego Baina”, ile przede wszystkim dowodem na to, że znakomity pisarz nie jest wtórny, choć pozornie sięga po to samo. Oczywiście można bez żadnych problemów zapoznać się z nową powieścią Douglasa Stuarta bez znajomości poprzedniej, jednakże mam wrażenie, że największą przyjemność odczują ci, którzy odkryją, jak wiele autor chce uzupełnić i poszerzyć oraz jak wielu kwestiom rozszerzyć pole interpretacyjne w porównaniu ze swoją pierwszą książką.

Zacznę może od zdań, które definiowały w mojej recenzji „Shuggiego Baina”, a które otrzymują w „Młodym Mungo” nowe znaczenie, są uzupełnione. Przede wszystkim chodzi o to, w jaki sposób Stuart literacko traktuje bierność oraz bezradność. Jego bohaterowie ponownie tkwią w robotniczej dzielnicy Glasgow, w której przeklina się ducha Margaret Thatcher, gdzie rozgościło się poczucie nieprzystawania do świata, bycia częścią bylejakości i bezsensu, gdzie istotą życia staje się prymitywna wegetacja i gdzie nikt nie może się niczym wyróżnić w przedstawianej szarości, bo ulica przygląda się każdemu bardzo uważnie. Czy to ponownie będzie świat, w którym rozgościło się to przekonanie o tym, że o nic już nie warto walczyć i nie trzeba się o nic starać, bo życie i tak jest pasmem przegranych oraz upokorzeń? W takim świecie dorasta tytułowy Mungo, „cacany chłopaczek”, nieco starszy od powieściowego Shuggiego Baina, z tym samym jednak bagażem życiowych doświadczeń. Stuart tym razem portretuje bohatera, który zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele może zrobić ze swoim życiem i że jest alternatywa, by zmienić wszystko, co pozornie niemożliwe do zmiany. Tu mamy młodego chłopaka, który gotów jest podjąć ryzyko. Ma predyspozycje i możliwości, by zrobić dużo więcej niż młodszy od niego Bain. Robi bardziej zdecydowanie to, co usiłował robić młodziutki bohater z debiutu Stuarta – usiłuje wyjść poza oczywistą życiową alternatywę jego środowiska, w którym można albo się dostosować, albo uciekać.

Mungo nie chce ani jednego, ani drugiego. Jednocześnie zachowuje się w taki sposób, jakby jedno i drugie było w jakimś stopniu konieczne. Dostosować się musi do bezwzględności, którą wyznacza mu surowy brat. Jego gang z przyjemnością atakuje katolików na ulicach, bo w świecie tej powieści wyznanie jest wystarczającym powodem, by nienawidzić. Dlaczego młodzi protestanci są gotowi być brutalni wobec katolickich rówieśników? Pretekstem jest coś oczywistego. Ważne, że ten pretekst jest, bo przecież – jak twierdzi starszy brat głównego bohatera – przemoc wobec innych, znajdująca uzasadnienie, to przecież „zajebista sprawa”. Mungo z drugiej strony konfrontuje się z rozpaczliwą determinacją swojego nowego przyjaciela, który wie, że musi uciec jak najdalej od Glasgow, które go dusi i zniewala. Starszy o rok James, wielbiciel gołębi, nie będzie po prostu przyjacielem. Stanie się czułym kochankiem, czyli zadecyduje o tym, że charakter jego relacji z Mungo będzie wzbudzał kolejną falę agresji, bo przecież być z drugim mężczyzną to wstyd, hańba i ostracyzm.

A przecież wszystko rozgrywa się tutaj wokół szeroko pojętego „czynienia mężczyzną” nastolatka, który musi przejść specyficzną próbę. Jeśli zwróci się uwagę na prowadzoną tu równolegle narrację z innymi bohaterami w otoczeniu Mungo, dostrzeże się wieloznaczność tej znakomitej powieści, która kwestię męskości z każdym jej przymiotem oraz wadą czyni symbolem jeszcze jednej historii – nie tej opowiadanej tutaj tak dosadnie, usytuowanej w świecie, w którym wszystko mocno rani, przejmuje i wpędza w marazm. O ile łatwiej antycypować, co będzie się działo ze znajomością nastolatków, którzy gotowi są okazać sobie czułość wbrew temu, co narzuca i czego oczekuje konserwatywne w swych naznaczonych różnego rodzaju wypaczeniami środowisko, o tyle dużo trudniej rozpoznać, w którym kierunku zmierza historia Mungo udającego się za miasto z dwoma mężczyznami. Stuart stosuje tutaj ciekawy zabieg, by nie tylko uczynić głównego bohatera bardziej interesującym przez to, jak złożone są motywacje jego działania, ale nadać dwa znaczenia opresyjnemu „wchodzeniu w męskość”. W świecie przedstawionym tej książki płeć to konkretne role, obowiązki, społeczne powinności. Widzimy, jak niesamowicie opresyjne może okazać się bycie tak zwanym prawdziwym mężczyzną. Ale widzimy również kobiety zniewolone i straumatyzowane przez to, co powinny w życiu zrobić.

Świetna jest konstrukcja psychologiczna ułomnej i wciąż na nowo upadającej matki; powtórzony z debiutu wzorzec dysfunkcyjnej alkoholiczki, którą naznacza wczesne macierzyństwo, bycie odrzuconą oraz samotną, niemożność spełnienia społecznych oczekiwań i chęć pozbycia się piętna matki. Bo dla Po-Mo posiadanie dzieci to trauma. Żyje ze świadomością, że jest przecież wciąż młoda, a okoliczności wszystko jej odebrały. Dlatego wyjątkowo wstrząsająca jest tu scena, w której Mungo uderza pięścią w brzuch swojej ukochanej siostry, która nie chce sobie pozwolić na powtórzenie wzorca matki, posiadania dziecka tak wcześnie i tak niezamierzenie. Dwie bardzo sugestywnie zaprezentowane postaci kobiece dodają tej powieści kolorytu: Mungo jest gotów zrobić wszystko dla matki i siostry. Jedna nie jest zdolna do tego, by odwzajemniać jego uczucie. Druga zdaje sobie sprawę, że jej miłość może ranić, jeśli będzie jej zbyt wiele. A Mungo cierpi w dwójnasób. Jest bezradny, choć przecież nie ma żadnej bezradności w działaniach, które narzuca mu wielka miłość do dwóch najważniejszych kobiet. Tyle że w ogólnym rozrachunku nie kobieta stanie się dla bohatera najważniejsza. I w tym bezkompromisowym świecie, którego surowość podkreśla znakomicie przetłumaczona sfera dialogowa powieści, przyjdzie czas na osąd oraz konsekwencje społecznego osądu. Jednakże mylić się mogą ci, którzy będą przekonani, że przewidzą, do jakich finałowych rozwiązań prowadzić będzie Douglas Stuart. Ta powieść chyba mocniej niż debiut rezonuje w wyobraźni czytelniczej właśnie ze względu na to, co ma nam do opowiedzenia w zakończeniu i z czym nas tam zostawia.

Skoro zasygnalizowałem, to podkreślę ponownie: Stuart po raz drugi mistrzowsko łączy język mówiony świata, w którym „poprawna brytyjska angielszczyzna śmierdzi uprzywilejowaniem”, z opisami przejmującymi swoją głębią i wrażliwością autora na detale. Ponownie będziemy świadkami tego, jak bezkompromisowo dana scena jest komentowana, a jak subtelnie wygląda w narracji autora. „Młody Mungo” to wstrząsająca historia dorastania do prawdziwych uczuć, które okazują się bardziej bolesne niż ich życiowy deficyt. Czy w nowej powieści Stuarta rzeczywiście warto się starać w imię czegokolwiek, wierzyć emocjom i ufać uczuciom? Z jednej strony jest to ponownie jedna z najbardziej przygnębiających powieści roku. Z drugiej jednak – ta opowieść czytana razem z debiutem sugeruje coś więcej niż sama pierwsza książka. Widzimy tu życiową drogę i jej możliwości. Tym razem autor nie odbiera bohaterom ich wrażliwości, którą muszą przed światem ukrywać. Co więcej, intensyfikuje jej obraz. Opowie raczej o tym, co się dzieje z wrażliwym człowiekiem, kiedy doświadczy okrutnego splotu złych okoliczności w świecie, który sam w sobie jest wrogi ze względu na marazm i atrofię uczuć. Poruszająca powieść o tęsknocie za miłością oraz rozpaczy tej miłości. W kilku znaczeniach. Douglas Stuart ponownie udowadnia, że jest jednym z najciekawszych współczesnych prozaików na świecie.

2023-04-03

„Dania. Tu mieszka spokój” Sylwia Izabela Schab

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 22 marca 2023

Liczba stron: 380

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Żyć dobrze

Odwiedziłem Danię kilka razy. Zawsze z wielką radością wracałem do Kopenhagi, jednego z najpiękniejszych miast, które widziałem, i miejsca oferującego naprawdę wiele; można przejść je wzdłuż i wszerz, za każdym razem odkrywając coś nowego. Ale moje ulubione zakątki Danii to nie tylko stolica. To między innymi Helsingør – miasto, w którym zakochałem się od pierwszego wejrzenia i które Sylwia Izabela Schab przywołuje w kilku kontekstach. Brakowało mi książki o Danii tak samo jak autorce. Dlatego ona postanowiła ją napisać, a ja z przyjemnością przeczytać. Bardzo mi odpowiada sprawozdawczy styl tej opowieści. Widać w zasadzie w każdym akapicie, że Schab jest obserwatorką oraz analityczką, którą można trafnie określić mianem człowieka nauki – i tak się sama nazywa. Istotą tej książki jest punktowanie wraz z opisem. Rzadko znajdziemy tu jakieś wyraźnie sugerowane tezy, a jeżeli się pojawią, są po duńsku wyważone i nakreślone w najbardziej delikatny sposób. Dzięki temu ta publikacja nie staje się ani stronnicza, ani nie idzie w kierunku częstym i odrobinę mnie irytującym w opowieściach o ulubionych krajach – nie jest zbiorem subiektywnych doświadczeń, które autorzy zamieniają czasem w mniej lub bardziej zabawne anegdoty.

U Schab nie jest zabawnie. Jest bardzo rzeczowo, konkretnie i wieloaspektowo. Z pewnością większe zainteresowanie wzbudzą te fragmenty książki, w których autorka przedstawia wizerunek kraju daleki od kreślonej dzięki popularnym poza jego granicami stereotypom krainy szczęśliwości. Bo choć „Dania. Tu mieszka spokój” to narracja o kraju oraz ludziach, których na kilka sposobów definiuje słowo „szczęście”, ujrzymy u Schab to, co w opowieściach o Szwecji oferuje nam od dłuższego czasu Katarzyna Tubylewicz – wyraźne sugerowanie, że jeśli dany kraj się kocha, to jest się gotowym nie tylko widzieć, lecz również opisać, co w nim jest dalekie od ideału. W przypadku Danii jest to kilka kwestii. Ukryty, lecz obecny pewien rodzaj rasizmu. Pokłosie kolonialnej historii, którą się wypiera lub o której się milczy. Schab chce wypunktować bolączki współczesnej Danii, jednak najciekawsze jest to, że śmiało opowiada o niechlubnych kartach historii kraju, dzięki czemu lepiej się rozumie specyfikę tego, z czego Duńczycy nie są dumni.

Historia pojawia się tutaj w wielu rozdziałach. I to bardzo cenne, że większość rozważań autorki zazębia się z minionymi wiekami, które dane zjawisko lub dany problem ukształtowały. Schab jest bezpośrednio związana z Danią od 1994 roku. W swoją narrację bardzo zgrabnie i oczywiście zasadnie wplata również opinie innych Polaków o tym małym skandynawskim kraju. Przeczytamy, jak widzą go ludzie, których Sylwia Izabela Schab uczyła języka duńskiego, a którzy w różny sposób uczyli się bycia częścią duńskiej kultury, obyczajowości, częścią społeczeństwa niezwykle dumnego z siebie, lecz jednocześnie bardzo zdrowo osadzonego w swoistym minimalizmie potrzeb. Bo Duńczycy są optymistycznie nastawieni do życia przede wszystkim dlatego, że wcale nie tak wiele od tego życia oczekują. Stawiają sobie pragmatyczne i skromne cele, dzięki czemu nie ulegają rozczarowaniom ani frustracji. W jaki sposób stworzyli społeczeństwo, które działa tak sprawnie i które przede wszystkim zbudowane jest na wzajemnym zaufaniu? Schab nie tyle wyjaśnia tę niezwykłość, ile próbuje opowiedzieć o bardzo różnych sferach życia codziennego w Danii, by zaproponować szerokie ujęcie tematu. Zwłaszcza że znajdziemy tu odniesienia do wielu dziedzin: między innymi polityki, sztuki, historii. Widać pewien socjologiczny sznyt opisu niektórych kwestii, ale jest przede wszystkim widoczna imponująca kompetencja autorki, która sama być może nie uznaje się za specjalistkę od spraw duńskich, jednak napisała o tym kraju książkę wiarygodną i opisującą wiele aspektów historii Danii, a przede wszystkim jej współczesności.

Interesujące jest śledzenie duńskich absurdów, które autorka zgrabnie łączy, wskazując jednocześnie silny pragmatyzm ludzi, dla których wspólna przestrzeń do zgodnego życia zawsze była priorytetem. A w tej przestrzeni naturalnie – jak w każdym kraju nordyckim – kluczowym elementem jest natura, do której Sylwia Izabela Schab nawiązuje kilkukrotnie. Bo to nie tylko pełna ciekawostek opowieść o tym, dlaczego Duńczycy wielbią buki i margerytki, ale również zwracanie uwagi na specyficzne pojmowanie bliskości przyrody oraz możliwości, jakie daje, co ujawnia się na przykład w informacji, że duńskie cmentarze bywają miejscami plenerowego odpoczynku. Sam to widziałem i tego doświadczyłem. Jak również niezwykłej otwartości ludzi, którzy na co dzień w różny sposób tworzą pewne granice. Schab o specyfice duńskich ograniczeń oraz stwarzaniu kolejnych granic opowiada w bardzo przystępnym i pełnym ciepłej ironii stylu. Wszystko wydaje się w tej książce na miejscu i we właściwych proporcjach. Gdyby porównać „Danię” do duńskiego designu, którym autorka tak się zachwyca, można byłoby tę książkę uznać za charakterystyczne dzieło sztuki. Mówi do nas słowami oraz obrazami (znakomite zdjęcia), a całość tworzy wrażenie bardzo przemyślanej kompozycji, która ma działać na wyobraźnię, lecz również zmuszać do zastanowienia się nad tym, czy duńskie szczęście rzeczywiście pojawiło się tak łatwo i czy tak łatwo je po prostu zatrzymać na co dzień.

Intrygujące jest tu sygnalizowanie, że popularne „hygge” nie jest dostępne wszystkim mieszkańcom Danii. Autorka pisze o tym, że niekonfrontacyjny i egalitarny sposób tworzenia relacji międzyludzkich, jak również sposób wyrażania siebie w relacjach jest mimo wszystko pewnym hermetycznym kodem, który nie wszyscy są w stanie rozszyfrować. Schab zwraca uwagę, że definicja duńskiego szczęścia może być bardzo konkretna i żeby je osiągnąć, trzeba jednak spełnić kilka warunków. Są bowiem w Danii tak zwani nieuprzywilejowani, którzy z różnych powodów nie chcą, ale głównie nie mogą doświadczyć duńskiej sielanki. To, o czym opowiada Schab, jest próbą prezentacji pozornie niezłożonych zjawisk w taki sposób, by pokazać, że duński dobrobyt nie jest kwestią kilku prostych definicji lub równie prostych działań na rzecz życia społecznego.

„Dania. Tu mieszka spokój” to opowieść o życiowej miłości, ale przedstawiona w taki sposób, że jest w niej miejsce na inne perspektywy. I o ile mało znaczące, wręcz zabawne wydają się wspominki o tym, w jaki sposób obcokrajowcy drwią z języka duńskiego, o tyle cenne jest to, że Schab wspomina, co o duńskości piszą inni – z dystansu i z należnym szacunkiem do kultury, która przez wieki intrygowała i zachwycała. Bardzo mi się podoba sposób, w jaki autorka pisze o różnego rodzaju duńskich niezwykłościach. To nie jest perspektywa kogoś, kto zna kraj od podszewki i zamierza stworzyć o nim kilka wykładów. Mimo wspomnianej na wstępie sprawozdawczości „Dania” jest książką inteligentnie prowokującą do niecodziennych rozmyślań. Jest książką o kraju, w którym po prostu żyje się dobrze. Ale także opowieścią o tym, że w każdym państwie i w każdym narodzie znajdziemy elementy trudne, frustrujące, z różnych powodów irytujące czy przemilczane. Schab nazywa, punktuje, definiuje. Stawia też interesujące pytania retoryczne. Lecz przede wszystkim jest obserwatorką życia, które sama współtworzy. Dlatego Dania widziana jej oczami staje się atrakcyjna zarówno dla tych, którzy wiedzą już o tym kraju bardzo wiele, jak również dla wszystkich chcących dopiero poznać Danię. Uczciwie, sumiennie i bardzo rzetelnie napisana historia o miejscu oraz ludziach, wobec których ma się przede wszystkim dużo szacunku.