2022-12-20

„Zawsze będziesz winna” Anna Rozenberg

 

Wydawca: Wydawnictwo Harde

Data wydania: 12 października 2022

Liczba stron: 360

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Niejednoznaczności

Długo dręczyło mnie przekonanie, że zamykam ten rok bez lektury jakiejś ważnej książki. W końcu uświadomiłem sobie, że taką książką jest nowa powieść Anny Rozenberg. Znakomita autorka powieści kryminalnych wkroczyła w nowy i bardzo trudny rejon, jakim jest thriller psychologiczny. O tym, że jest to wyzwanie, przekonałem się sam jako autor. Byłem ciekaw, w jaki sposób Rozenberg wykorzysta rozdania i rozłoży akcenty oraz jak wyjdzie jej powieść o strachu – o tym, jak przerażającym brzemieniem może on być, kiedy życie to bezskuteczna ucieczka, choć przecież nie ma się już czego później bać… Rozpisując swą opowieść o tym, czego pokłosiem może stać się przemoc domowa, Anna Rozenberg stosuje kapitalny zabieg: umieszcza główne wydarzenia swojej powieści trzy dekady temu. Czyta się tę książkę z nieustającym przekonaniem, że przez te trzydzieści lat niewiele się w tej sferze zmieniło. Wciąż na nowo kolejne kobiety w milczeniu przeżywają domową gehennę. Za każdym razem przekonane, że ich doświadczenie przemocy jest mało istotne, a wrastając we wstyd, oswajają się z codzienną obecnością kata i ta opresja staje się po prostu nieodłączną częścią ich życia.

Tymczasem „Zawsze będziesz winna” nie skupi się na przedstawianiu oczywistych obrazów przemocy domowej albo opowiadaniu o znanych oraz rozumianych społecznie jej uwarunkowaniach. Nie będzie to kolejna książka opowiadająca przede wszystkim o krzywdzie, a także o tym, jak wciąż skandalicznie nieadekwatne są kary dla mężczyzn urządzających swym żonom i dzieciom piekło w rodzinnych domach. Rozenberg jest za inteligentna na jakieś proste schematy czy przewidywalne rozwiązania. Helen Harris w swej relacji z oprawcą przypominała mi momentami bohaterkę powieści „Dom węży” Mateusza Lemberga, ponieważ obrazowanie osaczenia oraz prób wydostania się z przerażającej matni miało całkiem podobny zarys w obu książkach. Jednak Anna Rozenberg nie da się nam spotkać z kobietą, której można jednoznacznie współczuć. Z kobietą, wobec której odczuwa się litość i od początku trzyma się kciuki za to, by pokonała mroczne wspomnienia, skoro nie była w stanie pokonać przed laty tyrana. Postać z tej książki jest chwilami przerażająco enigmatyczna. Z jej traumatycznego doświadczenia wydobywają się coraz bardziej nieoczywiste przeżycia, emocje, ale przede wszystkim motywacje. Te w życiu Helen Harris były bardzo różne. Dziś jako dojrzała kobieta może przestać się bać, lecz cały czas widzi ruinę swojego emocjonalnego świata. To, że lata doświadczeń zmieniły jej życie w ponurą wegetację pośród dławiących wyrzutów sumienia oraz skrywanej w sobie nienawiści. Ale także to, że sama stąpa po symbolicznym popiele z pożaru, w którym spaliły się okrutne doświadczenia, pamięć o nich, lecz również tożsamość bohaterki. Byłej policjantki, podwójnie rozczarowanej samą sobą matki, dziewczynki, a potem kobiety doświadczającej czegoś granicznego. Za tymi doświadczeniami może kryć się jedynie bolesna pustka. Jednakże Helen Harris to jedna z bardziej dynamicznych i zaskakujących postaci kobiecych w tym gatunku literackim. Zaczniemy bać się tego, co ona. To będzie lęk nie tylko o nią związany z jej wspomnieniami. Także ten, który wywołają w nas odkrywane tajemnice Helen. I bać się zaczniemy także jej.

Powieść ma znakomite otwarcie i unika tendencyjności właściwej temu gatunkowi. Nie ma zatem żadnej drastycznej introdukcji, nie ma zwłok (przynajmniej nie od razu), nie ma relacji z ostatnich chwil czyjegoś życia czy jakiejś enigmatycznej historii, która przykuwa uwagę między innymi dzięki atmosferze niedopowiedzeń. Tu również będzie tajemniczo, ale bardzo nietuzinkowo. Główna bohaterka zostaje uwięziona w laboratorium na walijskiej prowincji. Wpada w tę klatkę zupełnie nieświadoma zagrożenia. Ale też nie dzieje się z nią nic spektakularnego. Dzieje się jednak sporo wokół niej. Pełna półcieni atmosfera zamknięcia w miejscu, w którym przecież nie ma czego się bać, bo jest duże, skomunikowane ze światem i funkcjonalne, to dopiero początek ciekawych sposobów tworzenia thrillera psychologicznego w kontraście do schematu dominującego w gatunku.

Okazuje się, że to zamknięcie, które w zasadzie niczym nie zagroziło głównej bohaterce, otworzy historię przepełnioną dramatyzmem oraz nostalgią. Anna Rozenberg dobrze wie, jak zachować znakomite proporcje między jednym a drugim. Nie oszczędza zarówno Helen, jak i czytających o jej losach odbiorców. Po pewnym czasie staje się jasne, przez jakie piekło przechodziła bohaterka. Jakie potwory stanęły na jej drodze. Jak wiele zostało jej odebrane i jak niewiele otrzymała w zamian. A jednak najbardziej intrygujące są tajemnice samej Helen. Tego, kim była oraz kim się stała. Albo tego, za kogo się dzisiaj uważa. Tytułowe poczucie winy zrodziło się niezwykle wcześnie i naznaczyło jej życie na zawsze. Tylko że Helen Harris jest bierną ofiarą jedynie do pewnego momentu. W innym ktoś podejmuje z nią mroczną grę, której prologiem będą uwięzienie na noc w laboratorium i związane z tym zaskakujące zdarzenia.

„Zawsze będzie winna” to studium takiego rodzaju walki ze sobą, która połączy skomplikowaną traumę, pewien rodzaj zaburzeń osobowości i niezwykłą konsekwencję w działaniu. Będzie to również opowieść o tym, w jaki sposób wina łączy się z żałobą. Rozenberg jedynie punktuje zdarzenia z przeszłości, lecz te krótkie retrospekcje mówią czasem dużo więcej niż aktualna historia Helen. Kobiety, która w 1992 roku w Walii mierzy się z nieustannie dotykającym ją dramatem będącym doświadczeniem wielu kobiet – wtedy i dzisiaj. Myślę, że autorka chce przede wszystkim zwrócić uwagę na to, iż wciąż istnieją kobiety gotowe walczyć o normalne życie, życie bez upokorzenia oraz przemocy. Najlepiej zaś do tej walki motywuje je chęć zemsty. Plan, którego się trzymają, by pogrążyć kata oraz wyzwolić siebie. Czy to drugie na pewno będzie możliwe?

Anna Rozenberg świetnie konstruuje tę książkę. Im więcej stron mamy za sobą, tym mniej wiemy. Albo nasze przypuszczenia rozpadają się. U tej bardzo dobrej pisarki nie można mówić po prostu o zwrotach akcji. Ona doskonale dba o każdy szczegół swojej opowieści i wprowadzając zamieszanie właśnie wśród szczegółów, komplikuje fabułę i dezorientuje czytających. Są tu zdarzenia pojawiające się w bardzo mglistym zarysie. Sporo trzeba sobie dopowiedzieć, by być pewnym, kim naprawdę jest Helen i ku czemu zmierza. Wiemy, że przeżyła tak bolesne doświadczenia, że z różnych powodów nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Nie może się odnaleźć w rolach, które kiedyś były dla niej oczywiste. Pozostaje w przyjaźni z kobietą, która jest pewna, że w pełni kontroluje swoje życie. Tymczasem u Rozenberg kobiety przekonane, że coś kontrolują, stają się dramatycznie nieprzewidywalne. A wszystko pośród przejmującego cierpienia, którego jest tu bardzo dużo i które stale przypomina nam, że te opowieści to nie jest sama fikcja literacka. „Zawsze będziesz winna” to jeden z tych thrillerów, które rzeczywiście trzymają w napięciu do ostatniej strony, ostatniego zdania. Zdecydowanie wart poznania przez tych, którzy szukają nietypowego rodzaju napięcia i zaskoczenia.

2022-12-16

„Nigdy nigdy nigdy” Linn Strømsborg

 

Wydawca: ArtRage

Data wydania: 7 listopada 2022

Liczba stron: 280

Przekład: Karolina Drozdowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44 zł

Tytuł recenzji: W napięciu

Bezdzietność z wyboru. Temat z dziwnych powodów mało atrakcyjny literacko, wciąż w literaturze nieobecny. Przynajmniej w polskiej. „Mam trzydzieści pięć lat. Nie chcę mieć dzieci”. Co by się działo, gdyby taką deklarację złożyła bohaterka rodzimej powieści? Pewnie by zawrzało. Niekoniecznie z powodu tego, że żyjemy w kraju ekspansywnej prorodzinnej polityki rządowej. Tymczasem te słowa wypowiada nie Polka, lecz Norweżka. To zbliża do tej powieści najbardziej, bo okazuje się, że Linn Strømsborg portretuje kobietę, która ceni sobie bycie ze sobą, lecz staje się ono w pewnym momencie dla niej dyskomfortowe w jednym z krajów nordyckich – najnowocześniejszych społeczeństw, w których nikt nikomu nie zagląda do domu, łóżka czy metryki. A tym bardziej nie będzie pytał o to, kiedy ktoś zamierza się rozmnożyć. A tu te pytania padną. Na płaszczyźnie najbliższych relacji, w których bohaterka tej książki powinna się czuć najpewniej i najlepiej. Jest to zatem powieść intrygująca zarówno z punktu widzenia społecznego i geograficznego adresu, ale także – i to przede wszystkim – jako narracja, w której nie chodzi chyba o to, czy ktoś powinien lub nie powinien mieć dzieci, lecz bardziej o uniwersalne w każdym społeczeństwie przekonanie, co ma gwarantować poczucie bezpieczeństwa oraz życiową harmonię. Czy siłą „Nigdy nigdy nigdy” jest jej teza, czy warsztat? Obawiam się, że to pierwsze, jednak nie jest to bezwartościowa przygoda czytelnicza. Strømsborg jest najmocniejsza w partiach dialogowych, w opowiadaniu o emocjach swojej bohaterki jest już niezbyt dobra, a w ogólnym wnioskowaniu o filozofii bezdzietności bardzo mocno ociera się momentami o banały.

Tak, argumentacja uzasadniająca niechęć do macierzyństwa jest w tej powieści dość oczywista. W tym aspekcie nie ma żadnego drapieżnego literacko miejsca. Nie ma momentów, w których Strømsborg zaproponuje naprawdę wyjątkowe ujęcie niechęci do oczekiwań społecznych, która definiuje tu kobiecą tożsamość. I nie w takim kontekście warto się przyglądać „Nigdy nigdy nigdy”. Bardzo dobrze bowiem wypada ta powieść jako historia fundamentalnych relacji z bliskimi ludźmi, które trzeba przewartościować i być może inaczej zdefiniować, ale nie będzie szła za tym rewolucja rezygnacji. Nie. Bohaterka Strømsborg przestaje rozumieć samą siebie, a matnię tworzą ci, którzy pozornie powinni wspierać kobietę w każdym życiowym wyborze. I wspierają. Bo tu chodzi o coś innego. O to, w jaki sposób życiowa deklaracja kształtuje sposób patrzenia na otoczenie, które wybiera inaczej niż protagonistka. A ten wybór nie jest łatwy do zaakceptowania, jeśli do końca nie jest się przekonanym o jego słuszności. Zatem deklaracja nieposiadania dzieci staje się tu kruchym lustrem, w które bohaterka sama uderza, wciąż na nowo usiłując ujrzeć w niej siebie taką, jaką chciałaby być. A chce być szczęśliwa. Bez dziecka. Pośród tych ludzi, którzy zawsze byli dla niej najważniejsi. Bo będzie to opowieść o matce, przyjaciółce i partnerze. Oni wszyscy wywołują wspomniany wyżej dyskomfort psychiczny bohaterki. Czy ktoś ją w jakikolwiek wyklucza lub piętnuje? Nie. Najtrudniejsza do pokonania jest droga do zrozumienia samej siebie przez zasadniczy wybór, siebie w opozycji do tego wyboru i siebie szanującej przede wszystkim poglądy innych.

Najlepiej czyta się tę książkę, koncentrując się na fabularnych marginesach. Dla mnie na przykład najbardziej frapujący są tu starsi Norwegowie, którzy wychowali czwórkę dzieci, a potem zaszyli się z dala od nich w dalekiej Hiszpanii. Matka głównej bohaterki należy do tej czwórki. Jest w niej wiele ambiwalentnych uczuć związanych ze wspomnieniem rodziców, ale też z tym, jacy są dzisiaj, co uczynili priorytetami, jak traktują własną córkę, która jako jedyna odwiedza ich i doświadcza poczucia odrzucenia. To ci ludzie w kontekście zasadniczego problemu „Nigdy nigdy nigdy” są w moim odczuciu najciekawsi. Bo główna bohaterka każdy dylemat ujawni i z każdym będzie starała się rozprawić, a momentami stanie się w tym przewidywalna i odrobinę nużąca. Tu mamy postawę pełną asertywności oraz swoistej tajemnicy. Ludzie tworzący oczekiwaną przez społeczność liczną rodzinę w końcu decydują się na wolność – na samych siebie. Zresztą o poszukiwaniu tej wolności osobistej Strømsborg opowiada tutaj bardzo dużo, tworząc przy okazji ciekawe symboliczne sceny – jak choćby ta z trampoliną, którą wykorzystuje okazująca pełnię radości życia bohaterka i namawia do tego obcą jej kobietę, bo ta zrezygnowała kiedyś z poszukiwania tej radości właśnie tam.

Zatem żyjąca w liberalnym i tolerancyjnym społeczeństwie Norweżka ma problem sama ze sobą, bo nie chce mieć dzieci. To przekonanie zderza się tu oczywiście z przekonaniami najbliższych, ale chodzi głównie o pokazywanie napięć (oraz ich niwelowania) w portretowaniu samej siebie zderzającej się z przekonaniem innych o istocie macierzyństwa odbieranym czasem jako inwazyjne. I tak wieloletni partner nie jest do końca pewien, czy chce dalszego związku na ściśle określonych warunkach. Bo być może chciałby być ojcem. Zresztą bohaterka też deklaruje, że gdyby musiała, wolałaby być tatą, nie mamą. To wbrew pozorom ani zabawne, ani marginalne i warto o tym przekonaniu dłużej pomyśleć. Tymczasem rozpada się poczucie pewności przyjaźni, kiedy przyjaciółka zachodzi w ciążę, rodzi i z pojawieniem się na świecie córki przechodzi trudną dla samej siebie metamorfozę. Jest w końcu matka, po latach odczuwająca bolesny dystans wobec swoich rodziców, nie do końca przekonana, czy wybór bezdzietności jej córki jest naprawdę słuszny.

Tyle tylko że decyzja już została podjęta. Wahania i wynikające z niepokoju problemy mają trochę inne podłoże. Bohaterka Linn Strømsborg bardzo dobrze funkcjonuje społecznie i nie jest narażona na ostracyzm. Musi jedynie zrozumieć, czym się różni od innych, jaka jest istota tej różnicy i czy różnienie się ma mieć na nią jakiś negatywny wpływ. „Nigdy nigdy nigdy” to pełna pasji i wątpliwości opowieść o kobiecie, która z jednej strony jest pełna goryczy z powodu tego, że świat jej przyjaciół dokonał niezrozumiałych dla niej wyborów i w tych wyborach stał się odległy. Z drugiej jednak – opowieść o tym, co to znaczy zbliżyć się mimo dzielących różnic, a przede wszystkim o pracy nad kompromisem w związku. Równocześnie Strømsborg opowiada o poczuciu swoistego wyobcowania i pewnej egzystencjalnej samotności, gdyż jej bohaterka usiłuje znaleźć bliżej lub dalej wzorce udowadniające jej, że podjęty wybór jest słuszny. Że nie musi się z niego tłumaczyć. Także albo przede wszystkim przed samą sobą. Jest tu jednak dużo więcej. Sporo stawianych między wierszami pytań o to, czy naprawdę mamy się zamykać w swych odrębnych światach definiowanych jako rodzina, czy rzeczywiście zawsze ktoś nas musi trzymać za rękę i czy w wolności możemy być sami, na swoich zasadach, oderwani od wzorców oraz oczekiwań. Wszystko zamyka się zgrabnie w mało literackim, lecz sugestywnym w sferze emocji oraz przeżyć obrazie kobiety, która być może wypowiada tu opinie, jakich niejedna kobieta w Polsce nie śmiałaby głośno wyrazić, choć jest to część jej tożsamości oraz pragnień. Z pewnością jedna z ciekawszych w wymiarze socjologicznym powieści, jakie otrzymaliśmy w tym roku.

2022-12-12

„Lata ciszy” Alena Mornštajnová

 

Wydawca: Wydawnictwo Amaltea

Data wydania: 15 grudnia 2022

Liczba stron: 252

Przekład: A. Radwan-Żbikowska, T. Grabiński

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42 zł

Tytuł recenzji: Między ojcem i córką

Alena Mornštajnová to zdecydowanie pisarka, która opisuje swoich bohaterów w taki sposób, że wywołują na przemian skrajne emocje, a ich historie czyta się po prostu z dużym wzruszeniem. Po znakomitej „Hanie” otrzymujemy powieść, w której pierwsze skrzypce grać będzie kameralna historia rodzinna, jakby autorka chciała odejść od historycznych przełomów i ich wpływów na swoje postacie, choć trudno nie zauważyć, że to w pewnej mierze nadal jest widoczne – główny bohater przejmuje od swojego ojca zachwyt nad czechosłowackim komunizmem, który staje się jego filozofią życiową i drogowskazem, ale powoduje także dramatyczne zwroty w jego życiu. W „Latach ciszy” nie jest zatem tak, że kontekst historyczny autorka pomija. Biorąc pod uwagę to, co ideowo kształtuje głowę rodziny, o której fatalizmie opowiada narracja, jest to także w pewnym stopniu książka rozliczeniowa. Socjalizm zachwyca, pochłania, pożera i odrzuca. Podobnie będzie z miłością do muzyki, ale przede wszystkim z miłością jako taką. Alena Mornštajnová napisała historię o tym, czym są przejawy miłości – jak bardzo może ona determinować działania, w jaki sposób być destrukcyjna, a także jak nie omija nikogo. Często będąc przekleństwem, nie zbawieniem.

Podobnie jak w „Hanie” czeska pisarka stosuje tutaj dwie równoległe narracje, które jednocześnie zazębiają się w pewnych punktach, a potem ukazują w całym swym kolosalnym obrazie rozpaczy tajemnicę, która dla jednego z bohaterów była ciężarem do noszenia przez życie, a dla jego córki zagadką ukrywającą być może to, dlaczego ojciec przez całe jej życie był taki szorstki i nieobecny. Mornštajnová stosuje tutaj popularną technikę – użytą także przeze mnie w „Winnych” – polegającą na tym, że te same frazy łączą poszczególne rozdziały. Jakby tylko identyczne zdania miały łączyć ojca i córkę, bo tak naprawdę tkwią oni w jakiejś toksycznej matni, a ich relacje określa wieczny dystans. Mała dziewczynka wie, że ojciec jest blisko tylko fizycznie. Kiedy naprawdę się zbliża, czuje lęk. Dyskomfort istnienia tuż obok kogoś, kto powinien być jej najbliższy, a tę potrzebną jej bliskość, której tak bardzo pragnie, odnajduje w żonie swojego ojca. Kobiecie równie nieszczęśliwej jak jej mąż. A ogrom tego nieszczęścia, sygnalizowanego przede wszystkim w wizerunku bohaterów kryjących się gdzieś z dala obok siebie jak żołnierze w okopach szykujący się na bolesne starcie, Mornštajnová opowie w taki sposób, że najcenniejsze, co będzie można dostrzec w tej powieści, to dyskretnie malowane półcienie emocjonalne każdej postaci. Znajdziemy tu bardzo wiele: od żarliwej pasji po nienawiść przechodzącą w stupor, bolesną obojętność. A wszystko skoncentrowane na tytułowej ciszy. Nie tylko dlatego, że rodzinne dramaty skryły się w milczeniu, skąd w zasadzie nigdy się nie wydostaną tak naprawdę.

Bogdana jest specyficzną dziewczynką. Cierpi na niedosyt czułości, ale dorastając, zaczyna przede wszystkim odczuwać niedosyt wiedzy o tym, kim jest albo kim była jej rodzina. Umierająca babcia zabiera ze sobą do grobu sekrety, a jednemu z nich nadaje imię. Zwraca się do wnuczki innym imieniem. To wywołuje konsternację i niepokój w ojcu. A potem coraz większą niepewność Bogdany, która zdaje sobie sprawę z tego, że jej istnienie stanowi zagadkę. Alena Mornštajnová wie, że o nieszczęśliwej rodzinie wciąż na nowo można opowiadać pasjonujące i poruszające historie. W tej główną rolę będzie grał przede wszystkim kontrast surowości oraz żarliwego uczucia. Napięcia staną się szczególnie intensywne, gdy pisarka będzie chciała jednocześnie opowiedzieć, co to znaczy być surowym dla najbliższych i co jednocześnie znaczy kochać ich ponad życie. Albo skrywać się w swoim wyobcowaniu przed tym, że pokochało się kogoś, z kim przyszły również rozczarowania i bolesne dylematy. Wszystko przedstawiane jest w taki sposób, że „Lata ciszy” pozwalają nam stopniowo przyswajać kolejne dramaty. Opowiadają tu o sobie córka i ojciec. Ona pełna wątpliwości. On gotów zapomnieć o wszystkim, o czym nie da się zapomnieć. Dziecko, które nie może zrozumieć braku czułości ojca. Ojciec, który z różnych powodów nie jest w stanie tej czułości dać dziecku. W tym wszystkim ukryje się historia napisana przez ideologiczny system, fatalny zbieg okoliczności, zamiłowanie do gry na fortepianie i przede wszystkim zróżnicowanie, które niwelują zawsze ciepłe uczucia.

Alena Mornštajnová nie pisze jednak ciepłej książki. Jest tu chłód sygnalizowany na kilka sposobów. Przełamywany tylko żarem uczuć, które zaczynają dojrzewać i gasną. Co się tu jeszcze wyróżnia? Bardzo ciekawie sportretowane jest macierzyństwo. Mamy jedną złą matkę skoncentrowaną jedynie na pragmatyzmie życia. Drugą przekonaną o tym, że to jej potomkini będzie mogła spełnić się artystycznie i wieść życie, które nie było dane matce. I tę trzecią spodziewającą się narodzin swojej córki pośród narastających wątpliwości. A jednocześnie z przepowiednią, że urodzi dopiero wtedy, gdy naprawdę się zakorzeni. Tymczasem Bogdana czuje się dziewczynką znikąd i potem kobietą, która wciąż nie może określić swojej tożsamości. Co określiło, nadwerężyło i zrujnowało tożsamość jej ojca?

Zaskakującym i bardzo ważnym bohaterem stanie się tutaj także Antonín Dvořák. Gdy czytałem „Lata ciszy” przez pryzmat pasji i przekleństwa muzyki, często stawała mi przed oczami znakomita powieść Agaty Romaniuk „Proste równoległe”. Jednakże Alena Mornštajnová opowiada zupełnie inną historię, choć motywy muzyczne albo powracające obrazy związane z grą na fortepianie czy pianinie uzupełniają tę narrację w wyjątkowy sposób. „Lata ciszy” to przecież powieść o specyficznej wrażliwości, którą z pewnych powodów trzeba było stłumić albo pożegnać. To również historia o tym, że obok trwałości i nieprzemijającego piękna muzyki będą się rozgrywać ludzkie dramaty, w których na przemian dźwięki ukochanych instrumentów staną się ciepłymi wspomnieniami i niedającymi spokoju obrazami z przeszłości, w której nie doszło do istotnych rozrachunków, a krzywda skryła się w milczeniu. W tytułowych latach bez rozmów i bez kontaktu. Lecz cisza jest tu znacząca jeszcze z innego powodu. Mornštajnová metodą kontrastu obrazuje pochłaniające i wyniszczające emocje wraz z bezpiecznym atawizmem – próbami odcinania się od ich przeżywania. Tymczasem rodzina w powieści czeskiej pisarki to sieć wzajemnych zależności, z których umyka gdzieś miłość. A potem wraca ze zdwojoną siłą.

Są tu znakomicie zarysowane postacie drugiego planu. Albo takie, które pozornie nie mają znaczenia dla fabuły. Na przykład obserwujemy dramat przyjaciela głównego bohatera, który musiał dokonać wyboru, aby określić, kim jest dla socjalizmu i czego socjalizm od niego wymaga. Ofiary ponosi się tu w imię ideologii, uczuć, ale również w imię bycia przyzwoitym w relacji rodzinnej. Mamy tutaj również ciekawie rozpisaną na kilka ról opowieść o eskapizmie i jego dramatycznych konsekwencjach. Można czytać „Lata ciszy” na wiele sposobów, zwracać uwagę na różne detale – każdy z nich nieść będzie w sobie dodatkową możliwość zinterpretowania sobie tej wielowymiarowej, choć przecież krótkiej powieści. Mornštajnová ma umiejętność stwarzania postaci wiarygodnych psychologicznie przez stopień skomplikowania ich emocji. A jednocześnie przecież opowiada tutaj od początku do końca bardzo prostą historię – opowieść o tym, jak mocno potrzebujemy wsparcia bliskich i jak często trzymamy się kurczowo kogoś albo myśli o tym kimś tylko dlatego, że poza tą osobą czai się przerażająca pustka. „Lata ciszy” najpierw ukazują wiele jej wymiarów, a potem proponują czytającym swego rodzaju ekspiację. Co wydarzy się w relacjach, które zostały naznaczone przez tajemnice? Mornštajnová opowiada o wrastaniu w milczenie i cierpienie. O tym, jak bolesny związek tworzy jedno z drugim, ale również o tym, że to fundamenty matni, w której na zawsze można pozostać nieszczęśliwym.

2022-12-09

„Na rozdrożach” Sylvain Prudhomme

 

Wydawca: Wydawnictwo Nowe

Data wydania: 19 października 2022

Liczba stron: 272

Przekład: Dorota Malina

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Egzystencjalna droga

To jedna z bardziej niepokojących książek, jakie przeczytałem w tym roku. Przedstawiane w niej relacje są z jednej strony bardzo intensywne i pozornie ewoluują w przewidywalnym kierunku. Z drugiej jednak – Sylvain Prudhomme potrafi doskonale budować napięcie, portretując ludzi spotykających się na ustalonych zasadach i w konkretnym miejscu. Jednakże wszyscy oni definiowani są poprzez przemieszczanie się, mniej lub bardziej sprecyzowane w swoim celu podróże. „Na rozdrożach” to egzystencjalny traktat o poszukiwaniu wolności rozpisany na trzy wyjątkowo dramatyczne role. Ale ten najważniejszy i najbardziej enigmatyczny bohater jest tu swoistą ideą oraz filozofią. Definiuje go nie imię, lecz to, czemu się poświęca. Ku czemu dąży. Co przez pewien czas w nim wygasło, ale wraca ze zdwojoną siłą, kiedy skonfrontuje się z przeszłością – tak jak drugi mężczyzna przekonany o tym, że jest już na takim etapie życia, na którym żadna metamorfoza już mu nie grozi. Ta powieść w bardzo ekscentrycznej fabule ukazuje ludzką potrzebę poszukiwania czegoś wyjątkowego w relacji z drugim człowiekiem. Prudhomme sugeruje, że najbardziej jesteśmy dla siebie odsłonięci wtedy, kiedy spotykamy się przypadkowo. Łączą nas wspólna droga, wspólny cel, ale dzielą niewypowiedziane i nienazwane doświadczenia życiowe. Myślę, że francuski prozaik chce nie tylko opowiedzieć o człowieku w dość oczywistej metaforze życiowej drogi, lecz także zaskoczyć nas niebanalnymi i nieprzewidywalnymi refleksjami o tym, co nas więzi, a co uwalnia. W dużej mierze od samych siebie.

Jest tu wiele zagadek i sporo ciemnych plam. Wędrujemy przez świat przedstawiony, o którym opowiada nam literat w średnim wieku decydujący się na wyjazd na francuską prowincję. Żegnając Paryż, dosłowne i symboliczne centrum, zamierza „zniszczyć i odbudować swoje życie”. Jest jednocześnie bohaterem bardzo wyraźnie wyeksponowanym, jednakże szybko przekonujemy się, że nie jest on istotą, za którą się podaje. Nie jest człowiekiem, który w tym konkretnym wieku został już ukształtowany, nie będzie zatem według niego możliwa żadna przemiana, żadna rewolucja, żadne wychodzenie z utartych kolein egzystencjalnej rutyny. Wszystko rozpada się i zawiesza w momencie, w którym Sacha skonfrontuje się z człowiekiem, z którym rozstał się przed laty, a który nagle znowu staje się mu bliski. A może jest jego największym życiowym wyzwaniem? Może zrozumienie swego dawnego przyjaciela spowoduje, że w nim samym rozpocznie się fascynująca droga rozumienia własnych potrzeb i oczekiwań wobec życia?

Prudhomme w bardzo oryginalny sposób rozsadza tutaj definicyjne ramy rodziny jako ostoi stabilizacji, pewności siebie w relacjach. Bo przecież to będzie książka o relacjach: co je kreuje, spaja, co powoduje ich destrukcję, a co czyni więź z drugim człowiekiem wyjątkowym wyzwaniem. Mamy zatem pełne harmonii małżeństwo żyjące na wyjątkowo spokojnej prowincji. Wszystko układa się zgodnie z rutyną. Ona tłumaczy włoską literaturę, jego pochłania praca fizyczna, ich rezolutny syn doświadcza pierwszych inicjacji życiowych u boku rodziców, którzy otaczają go miłością. A potem pojawia się ktoś, kto zachwieje fundamentami tak zwanej rodzinnej sielanki. Ktoś, kto niepostrzeżenie stanie się zawłaszczającym obcą mu przestrzeń intruzem. Ktoś, kto zrozumie, że przekraczanie pewnych granic to jednocześnie uwalnianie się od samego siebie. Czy rodzina sportretowana przez Prudhomme’a się rozpadnie? Czy rzeczywiście – jakkolwiek dwuznacznie jest to opowiedziane – ingerencja z zewnątrz okaże się destrukcyjna dla ładu stworzonego przez lata przewidywalności i oczywistych w każdym wymiarze relacji między najbliższymi sobie ludźmi?

„Na rozdrożach” to pasjonująca opowieść o mapie. Mapie mentalnej związku małżeńskiego, mapie reminiscencji świadczących o przyjaźni, ale i mapie Francji z nową legendą. Napisaną tu przez kogoś, dla kogo przemierzanie przestrzeni to wkraczanie w rewir takiej intensywności doświadczania obecności drugiego człowieka, która nie jest tu w żaden sposób racjonalnie wytłumaczona, ale dzięki swojej zagadkowości tworzy wspomniane przeze mnie na wstępie napięcie. Momentami jest ono nie do wytrzymania. Zwłaszcza gdy emocje kierują się ku zachowaniom niewskazanym, niestosownym i kontrowersyjnym. A tymczasem Sylvain Prudhomme pisze o wyjątkowych formach zbliżenia między ludźmi. Jest to fragmentami powieść o tym, jak bardzo pożądamy bliskości cielesnej, w której albo odnajdujemy swoje ukryte pragnienia, albo otwieramy się na doznania zmieniające nas w innych ludzi. Kto i z jakiego powodu doświadczy tu największej przemiany? I czy mapa będzie w tej powieści odsłaniać, czy też zaciemniać przekonanie o słuszności obieranych kierunków?

Kluczowy jest tu motyw zniknięcia. Takiego, które niesie ze sobą konsekwencje w świecie definiowanym przez to zniknięcie i dzięki niemu. Główny bohater powieści kieruje się niejasnymi dla nas motywacjami, by zdecydowanie zamknąć jeden etap życia, a rozpocząć drugi, do którego niespodzianie wkracza niepokojąca przyszłość. Drugi z bohaterów też jest gotów odrzucić model funkcjonowania społecznego, w którym przez jakiś czas się odnajdywał. Spotkanie bliskich sobie ludzi po latach doprowadzi do paradoksalnego oddalenia się od siebie. Nie będą już razem robić tego, co było ich wspólną pasją, a próba powtórzenia tamtych chwil – ponowne, choć osobne podróżowanie autostopem – nie będzie żadnym elementem integrującym. Tu rozegrają się bowiem dwa dramaty wywołane zaskakującą bliskością po latach: rozpad i ewolucja. A w tym wszystkim cała masa nienazwanych przez francuskiego prozaika, lecz bardzo czytelnie sygnalizowanych emocji. Bo „Na rozdrożach” to powieść przede wszystkim o tym, co i jak przeżywamy, znajdując się w symbolicznej drodze. Przemieszczając się, lecz jednocześnie odnajdując to, co stabilne, w wyznaczonym nam albo przez nas ruchu. Będą tu miały miejsce trzy zasadnicze konfrontacje ze sobą. On i ona żyjący latami w dobrym związku oraz ten trzeci, który wejdzie do ich domu, a potem pozostanie częścią ich życia. Albo wydarzy się coś jeszcze bardziej zaskakującego. Zaskakuje przede wszystkim pomysł na opisanie człowieka poszukującego wewnętrznego wyzwolenia. O sytuacjach, które z jednej strony są intensywnymi relacjami, z drugiej jednak – przypadkowymi spotkaniami o zupełnie nieprzewidzianych konsekwencjach. Wszystko w półmroku atmosfery jakiejś dziwnej przemiany lub zamiany, która dzieje się na naszych oczach, lecz nie jesteśmy w stanie jej zgłębić.

Cytowany tutaj włoski pisarz – polskiemu czytelnikowi raczej nieznany, bo  jego twórczości nie przełożono na nasz język – zostawia nas z niepokojem tezy, że przemijanie życia doskonale mogą pokazać tylko jednostkowe historie, losy ludzi skoncentrowanych na sobie, ale będących jednocześnie częścią tego, co się zmienia. Prudhomme zaskakuje nie tylko opowieścią o tym, jak nieprzewidywalną istotą może być człowiek. Najbardziej sugestywny jest w opowiadaniu tego, z jaką częścią człowieczeństwa żegnamy się, gdy utkwimy w stagnacji. To również interesująca fantazja o tym, jacy się stajemy w zupełnie nieprzewidzianym dla nas spotkaniu z kimś, z kim jedziemy w jednym samochodzie i usiłujemy stworzyć jakąś wspólną płaszczyznę porozumienia lub jej zaprzeczyć – wciąż w wielkiej ciekawości tego drugiego. „Na rozdrożach” to także opowieść o egzystencjalnym cieniu. Zasłaniającym nam czasem samych siebie, jeśli przyzwyczaimy się do jego obecności w stagnacji i zapominaniu o tym, kim chcieliśmy kiedyś być. Intrygująca powieść, którą można zinterpretować na co najmniej kilka sposobów. Trochę prowokacyjna, ale w dużej mierze trafna w portretowaniu tego, jak rzadko tak naprawdę spotykamy się ze swoimi najbardziej skrytymi pragnieniami oraz marzeniami.

2022-12-07

„Najprostszy podarunek” Stefanos Xenakis

 

Wydawca: Media Rodzina

Data wydania: 9 listopada 2022

Liczba stron: 328

Przekład: Monika Popławska

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Prosto o szczęściu

Unikam wszelkiego rodzaju tak zwanej literatury motywacyjnej. I pewnie dalej bym to robił, a na pewno nie sięgnął po tę książkę, gdybym w bieżącym roku, mając czterdzieści cztery lata, nie przeprowadził prawdziwej życiowej rewolucji. Żegnam się z dotychczasowym życiem i rozpoczynam nowe. Bez sentymentu wobec tego, co minęło, i z dużym lękiem, lecz równocześnie ekscytacją – na dalekiej północy czeka mnie bez wątpienia inne i zakładam, że dużo lepsze życie. Dlatego też zainteresowała mnie książka Stefanosa Xenakisa. Chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście o zmianie perspektywy i przyzwyczajeń, a przede wszystkim o pozbyciu się strachu przed zmianą można zgrabnie opowiedzieć i tak, żeby kogoś do tego przekonać. „Najprostszy podarunek” robi to bardzo dobrze. Najcenniejsze, co w tej książce się pojawia i z czym się dziś całkowicie identyfikuję, to teza, że niezbędny dla samorozwoju jest balans między tym, co minione, a tym, co dopiero ma się wydarzyć. Grecki autor sugeruje, że wręcz trzeba usunąć z życia i mentalności to, co naprawdę zbędne, aby zrobić miejsce na nowe doświadczenia. Podoba mi się również to, że Xenakis cały czas stara się nam uświadomić, jak wiele cennych rzeczy mamy na co dzień, jak zupełnie nie umiemy się z nich cieszyć i w jaki sposób moglibyśmy tę radość wskrzesić.

Tytuł odnosi się do każdego świadomie przeżytego przez nas dnia. Świadomie, czyli z nieodłączną satysfakcją jego przeżycia. Ale tytuł tak ładnie wydanej książki to również powód, dla którego warto ją sprezentować w czasie, kiedy te prezenty się wręcza, komuś, kto – jak jest tu sugerowane – w mniejszym lub większym stopniu jest złodziejem własnego życia. Tak, ta myśl rezonuje tu we wszystkich tekstach, bo „Najprostszy podarunek” formalnie składa się ze zbioru opowiadań, których narratorem jest autor, a przestrzenią rozważań jego istnienie oraz sposób, w jaki patrzy on na życie innych ludzi. Przemawia do mnie teza, że jestem złodziejem własnego czasu, bo dzięki tej lekturze uświadamiam sobie, jak bardzo go trwoniłem albo też w jaki sposób wpędzałem się w poczucie dyskomfortu tylko po to, by w pewnych kwestiach udowadniać wszem wobec, że mam rację. A jej nie miałem. Xenakis świetnie motywuje do spojrzenia na nasze otoczenie przez pryzmat tego, w jaki sposób ono na nas wpływa i jak różnorodnie kształtujemy życiowe postawy – często poddając się ograniczeniom, które stawiamy sami sobie.

Oczywiście można się zastanowić nad tym, czy grecki autor naprawdę w pełni widzi rzeczywistość i trafnie ocenia to, jak może być skomplikowana. Bo przecież mogą się pojawić podczas lektury uzasadnione wątpliwości: co ze smutkiem czy rozgoryczeniem, co z melancholią i poczuciem życiowego dyskomfortu? Czy one rzeczywiście nie mają racji bytu? Są doświadczeniami oraz przeżyciami, z którymi trzeba walczyć, trzeba je eliminować? Czy można przeżyć życie z uśmiechem na twarzy i poczuciem harmonii w duszy? Całe życie? To nie jest tak, że Stefanos Xenakis nie widzi tego, iż kształtują nas bardzo różne doświadczenia; nie sugeruje, że mamy panicznie uciekać od smutku, stymulować swoje myślenie w taki sposób, by celebrować wieczną pogodę ducha. Nie. Autora bardzo interesuje to, skąd się bierze wszystko, co powyżej, i nie jest on od tego wolny, ale sugeruje nieco więcej pracy nad sobą, aby pozbyć się przynajmniej tej części poczucia dyskomfortu życiowego, za którą jesteśmy w pełni odpowiedzialni. Nieprzypadkowo rozpoczyna od śmierci kogoś bliskiego, doświadczenia granicznego i zmieniającego bez względu na to, jak staramy się być wobec czyjegoś odejścia obojętni. Xenakis to, co mroczne i uciążliwe, nazywa trochę z przymrużeniem oka „naszym szajsem”. Wie, z czym można się uporać, a co jest trudne do zmiany. Jednym słowem: nie neguje życiowego smutku i rozczarowania. Ale to nie na nich skupia swoje rozważania. Zwraca uwagę na cenną perspektywę, którą wyraża prostym zdaniem: „Życie nie jest łatwe. Ale jest proste”.

Zatem w prosty i przystępny sposób opowie o tym, na co mamy wpływ i co możemy zmieniać. Jego opowiadania stworzone są trochę w stylistyce i formie przypowieści biblijnych, niektóre przypominają baśniowe historie, wszędzie jednak obecny tryb rozkazujący wcale nie jest inwazyjny ani w żaden sposób nieprzyjemny dla odbiorcy. Bo „Najprostszy podarunek” to od początku do końca książka sugestii i porad. Pełna egzystencjalnej życzliwości, gdyż opowiada o tym, że mamy jej w codziennych relacjach pod dostatkiem, lecz często tego nie zauważamy albo nie chcemy wykorzystać tego wielkiego potencjału. Xenakis stara się być bacznym obserwatorem i kieruje się w stronę drugiego człowieka. Pojawiają się tu wspomnienia ludzi, którzy stanęli na jego drodze dosłownie na chwilę, a jednak wpłynęli na sposób myślenia autora o życiu. Pisarz uważnie obserwuje, bo wie, że w przyglądaniu się światu znajdziemy czasem więcej odpowiedzi na dręczące nas pytania, niż gdy będziemy sięgać w głąb samych siebie, nawet z pomocą terapeuty, którym Xenakis wcale być w tej książce nie zamierza.

Ujęło mnie kilka spraw w tych opowiadaniach, które z truizmów czy banałów robią jednak kwestie warte głębszego przemyślenia. Przede wszystkim pogodny i piękny patriotyzm. „Najprostszy podarunek” to opowieść o wdzięczności za bycie Grekiem i o Grecji, która portretowana jest za pomocą przestrzeni dających autorowi i jego rodzinie możliwość poczucia się wyjątkowymi. No właśnie, rodzina. Stefanos Xenakis opowiada o podwójnym ojcostwie – o odpowiedzialności, która z niego wynika, ale i o wielkiej radości wyłaniającej się dopiero z postawy mądrej odpowiedzialności za swoje dzieci. Tu dwie jego córki są źródłem natchnienia i szczęścia, ale Xenakis opowiada również o mądrości bycia rodzicem, a także o tym, w jaki sposób rodzic może stać się dla dziecka toksyczny.

Podobają mi się niektóre metafory, są bezpretensjonalne i nie ocierają się o kicz, co w tego rodzaju publikacjach często ma miejsce. Przekonują mnie symbole kotwicy na dnie morza, zamkniętego sejfu z szyfrem czy smog emocjonalny. Cieszę się, że można iść przez tę książkę i nie mieć poczucia, że jest się atakowanym przez banały oderwane od życia i realnych problemów. Xenakis na kilka sposobów usiłuje nazwać to, co dla nas może być problematyczne. Ta książka jednak jest cenna przede wszystkim dlatego, że wskazuje i punktuje, ile potencjału rozwoju tkwi w nas samych i dlaczego na tak wiele sposobów skutecznie blokujemy sobie możliwości, by iść dalej inną ścieżką, a nie utartą koleiną. Jest tu również kilka konkretnych rad wskazujących, co uczyniłoby życie lepszym. Pozbycie się telewizora. Stała gotowość do tego, by się uczyć – bez względu na wiek czy doświadczenia. Wypracowanie umiejętności mówienia innym jak największej liczby dobrych słów. Ale jest też wyzwanie dla czytających: to wszystko, o czym tu przeczytacie, nie przyjdzie do was samo i lektura niczego nie zmieni, jeśli uzna się tę publikację tylko za atrakcyjną książkę na prezent, która ma dodatkowo śliczną okładkę. To wbrew pozorom bardzo poważna i bardzo wnikliwa rzecz o tym, że wolność nie jest nam w pełni dana, o pewne jej aspekty musimy walczyć. Dokonać niemożliwego dla wielu – po prostu zmienić swój sposób myślenia o świecie, który boli lub frustruje.

2022-12-05

„W sieci strachu” Mike Omer

 

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 23 listopada 2022

Liczba stron: 384

Przekład: Robert Ginalski

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Dziecko wobec przemocy

Mike Omer z powodzeniem kontynuuje swą serię o perypetiach policjantów z Glenmore Park. Zawirowania z czasem spowodowały, że gdzieś się minąłem z drugą częścią, ale udało mi się przeczytać trzecią i uważam, że trzyma poziom „Pajęczej sieci”. Co więcej, proponuje również to, w czym Omer jest taki dobry i czym się wyróżnia. Mam na myśli umiejętność tworzenia dystansu do opowiadanej historii osiąganą dzięki wprowadzaniu elementów humorystycznych. „W sieci strachu” zaproponuje nam na przykład pogoń agenta FBI za golasem albo włączenie striptizerki do przesłuchania policyjnego. Druga sprawa to koncentracja pisarza na spektakularnym zakończeniu o wymiarze niemal filmowym. Tu również będziemy mieli do czynienia z takim, więc naprawdę warto czekać na finał tej powieści. Jakkolwiek widoczne jest to, że Mike Omer powtarza pewne motywy lub schematy fabularne – znowu odniesie się do mocy oddziaływania mediów społecznościowych, w których prawdy o zbrodniach poszukuje z powodzeniem Mitchell Lonnie pojawiający się tu dopiero w połowie fabuły – widać w tym wszystkim wyraźną dbałość o to, by czytelnika zaskakiwać i czynić świadomym współuczestnikiem zdarzeń, bo ta książka opowiadać będzie o czymś, co może być udziałem każdego z nas.

Myślę, że warto zacząć od zaakcentowania tego, co tym razem stanowi centrum zainteresowania Omera. To przede wszystkim siła przekazu Instagrama. Porywacze dwunastolatki decydują się na komunikację z jej rodzicami, dodając na instagramowym koncie dziewczynki jej zdjęcia wraz z charakterystycznym hasztagiem, który sprawę szybko uczyni publiczną. Przemyślane działanie czy niefortunny pomysł, którego porywacze będą potem żałować? Druga kwestia to uwypuklenie siły działania serwisu Reddit, na którym bardzo często prywatne śledztwa podejmują użytkownicy Internetu. I bywają w tym skuteczniejsi niż policja, chociaż niesie to ze sobą konsekwencje. Nie wiem, czy bardziej przykuwa uwagę los jednego z sieciowych domorosłych śledczych, który zacznie działać na swoich zasadach, czy też może epizod bardzo wyraźnie wskazujący na to, do jakich lekkomyślnych wniosków może doprowadzić śledzenie i sądzenie w Internecie. Historię zbawczej i zgubnej mocy mediów elektronicznych Omer będzie tym razem opowiadał gdzieś na wąskim marginesie – nie tylko dlatego, że sportretowana przez niego śledcza w przeciwieństwie do Lonniego woli sprawdzać tropy w realnym świecie. „W sieci strachu” jest dynamiczną opowieścią o tym, jak umysł i ciało dziewczynki konfrontują się z sytuacją graniczną. I w tym aspekcie to książka bardzo dobra, jednak mogłaby być doskonała, gdyby opowieści Abigail autor poświęcił więcej miejsca.

Dziecko w sytuacji zagrożenia życia może reagować bardzo różnie. Mike Omer decyduje się na takie portretowanie przeżyć swojej nastoletniej bohaterki, by były w tym sugestywne przerażenie połączone z bezradnością, ale również dziecięca determinacja, by się uwolnić. To najciekawszy i dość dobrze zrealizowany zamysł fabularny: pokazać grozę widzianą oczyma dziecka. Dziecka, które doskonale wie, że nie może się poddać biegowi zdarzeń. A umysł uwięzionej Abigail pracuje na bardzo wysokich obrotach, próbując sobie poradzić z dwiema odmiennymi postawami porywających ją ludzi. Dziewczynka musi najpierw zracjonalizować swoje dramatyczne położenie, a dopiero później planować, w jaki sposób je zmienić. Planować i działać w ramach ograniczonych możliwości. Rzadko zdarza się kryminał czy thriller, w którym porwanemu dziecku oddaje się spory fragment narracji książki. A tutaj Omer pokazuje nam nie tylko dziecięce przerażenie, lecz również niezwykle rezolutny młody umysł, który zrobi wszystko, by nie poddać się biernie dramatycznemu biegowi zdarzeń.

Równie dużo uwagi Omer poświęca emocjom zrozpaczonej matki, która czeka w pustce i przerażeniu wiele dni. W powoli toczącą się sprawę zaangażowana będzie śledcza Hannah Shor. Bohaterka nieoczywista. Kobieta samotna, znudzona egzystencjalną stagnacją, starająca się o dobry seks raz na jakiś czas, skoro nie może trafić na dobrego mężczyznę, który pozostanie u jej boku na stałe. Od nieudanej randki wybawia ją telefon matki zaginionej. Ale wspomnienia o mężczyznach i doświadczenia z nimi, te najbardziej intymne, Omer zarysuje w bardzo niejednoznaczny sposób. Shor to kobieta ambiwalentna i nieprzewidywalna. Popełnia błędy, jednak jest jedną z najbystrzejszych osób udzielających się w śledztwie. Stoi w opozycji do FBI, które u Omera szczycić się będzie swą omnipotencją i wyjątkowością. Czy rzeczywiście to FBI przyłoży się do rozwiązania zagadki zniknięcia dziewczynki? Hannah Shor błądzi czasem bardzo znacząco; agentka federalna mówi jej wprost: „(…) jesteś chodzącym nieszczęściem”. A jednak tej właśnie postaci Mike Omer poświęca najwięcej uwagi. Dlaczego? Na to pytanie czytelnik może znaleźć kilka odpowiedzi.

Ponownie trafiamy na wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, gdzie lokalna policja mierzy się z typowymi lokalnymi przestępstwami, ale bardzo szybko zostanie skonfrontowana ze sprawą o znacznie większym zasięgu. I nie będzie to tylko opowieść o porwaniu, które samo w sobie elektryzuje opinię publiczną i będzie tu świetnym wabikiem na czytelnika. Oczekujący bardziej dramatycznych rozwiązań fabularnych z pewnością będą usatysfakcjonowani. Także ci, którzy poszukują niebanalnych kryminałów o już zbanalizowanym literacko motywie zemsty. „W sieci strachu” na początku może sprawiać wrażenie, że nie ma potencjału. A jednak Omer doskonale wie, jak rozegrać tę historię w sposób nieoczywisty, a jednocześnie przyciągający do kolejnej fabuły tych, którzy przekonali się do niego po lekturze dwóch poprzednich opowieści z Glenmore Park.

Jeśli miałbym określić tę powieść jednym zdaniem, uznałbym z pewnością, że to wielowątkowa narracja o ludzkiej desperacji. Zgrabnie łączą się tu różne historie, które w pewnym wymiarze mają już wspólny mianownik, co dość wyraźnie widać. Omer opowiada o tym, jak zdesperowani ludzie osuwają się w bezradność i bierność, a także o tym, jakie przerażające demony może w umyśle wykreować ta desperacja. Za każdym razem jest to egzystencjalny dramat, który na zawsze pozostawi po sobie ślady. To interesująca na płaszczyźnie obyczajowej opowieść o kobietach, które dążą do swoich celów różnymi drogami, a jednocześnie są pokazywane w taki sposób, że męskie postacie przy nich bledną. Czyta się „W sieci strachu” jako powieść o tym, że niebezpieczeństwa wywołujące kolejne dramaty i rujnujące życie różnych ludzi mogą się pojawić z zaskoczenia i właściwie w każdej chwili. Omer fantazjuje również na temat tego, jak nośna dla wyobraźni użytkowników Internetu zawsze jest historia odwołująca się do atawizmów. W tym przypadku mamy matkę gotową na wszystko, by odzyskać dziecko, oraz właśnie to dziecko – myślące i zachowujące się w taki sposób, że Hannah Shor jako śledcza byłaby z niego dumna. Ponowny przykład tego, że Mike Omer dostarcza dobrej literackiej rozrywki, umiejętnie stopniuje w swoich książkach napięcie i za każdym razem odwołuje się do charakterystycznych już dla człowieka XXI wieku doświadczeń. Z pewnością jedna z ciekawszych powieści w swoim gatunku. Dała mi dwa wieczory czytelniczej przyjemności, ale zasiała też sporo niepewności.

2022-12-02

„Wyspa Ø” Peter Balko

 

Wydawca: Biblioteka Słów

Data wydania: 2 listopada 2022

Liczba stron: 240

Przekład: Miłosz Waligórski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42 zł

Tytuł recenzji: Tworzenie, utrata, poszukiwanie

Żyjąc z wiecznym deficytem obecności ojca, zawsze bardzo chętnie sięgam po narracje, które opowiadają o relacji, jakiej nie miałem, ale w tym opowiadaniu najistotniejsze jest dla mnie to, jak ojcowie modelują swoich synów, ich światopogląd czy postawy życiowe. Na ten temat pojawiła się jakiś czas temu świetna książka „Dziennik upadku” Michela Lauba, w której autor poruszał interesujący mnie aspekt w kontekście Holokaustu. Peter Balko również wykorzysta ten motyw – przyznaję, że dość odważnie, i mam do tego ambiwalentny stosunek – prezentując historię silnej i jednocześnie toksycznej więzi, w której ujawnią się dwie zasadnicze opozycje: stosunku do siebie jako twórcy oraz tego, co i w jaki sposób się tworzy. Wyspa Ø” to historia dwóch pisarzy. Ojca odgrywającego tutaj rolę artystycznego demiurga oraz syna będącego jego cieniem, borykającego się z niemocą twórczą po wydaniu debiutanckiej książki. Balko symbolicznie prezentuje tych dwóch mężczyzn jako tezę i antytezę tworzenia. W tym znaczeniu „Wyspa Ø” jest powieścią autotematyczną i pełnym literackich oraz filozoficznych odniesień metatekstem, którego żywiołem jest ironia – często zgryźliwa, czasami ocierająca się o bolesny sarkazm. Tylko że ta książka nie jest jedynie tym, o czym wspominam na wstępie. Słowacki pisarz zaproponuje nam zaskakującą zmianę tonacji oraz struktury swej powieści i choć nadal będzie ona o tej istotnej relacji, zmieni się zarówno sposób jej interpretacji przez czytelnika, jak i status jego obecności wewnątrz tej fabuły.

Rozprawa z tym, czym jest twórczość, w jaki sposób twórca staje się autonomiczną częścią swego dzieła, łączy nam się z dość senną, ale sugestywną historią o tym, na ilu frontach toczy się walka między dojrzałym pisarzem, sportretowanym tu hiperbolicznie w swych charyzmie i ekscentryzmie (lecz również – co należy podkreślić – szowinizmie), a synem domagającym się uznania swojej tożsamości twórczej. Retrospekcje budują obraz niepełny, a Balko wspina się na wyżyny pomysłowości, aby tę relację będącą walką opowiedzieć w naprawdę zaskakujący sposób. Potem jednak „Wyspa Ø” zmierza w kierunku fantazji dotyczących relacji twórcy z jego bohaterami, a także odpowiedzialności za wykreowane światy. Na naszych oczach tworzy się nowa historia: pełen dynamiki thriller szpiegowski z elementami coraz bardziej wysublimowanego surrealizmu. Peter Balko kreuje z jednej strony przezabawną fabułę o granicach literatury, ale także granicy twórczego zmyślenia. Z drugiej jednak – uśmiech po pewnym czasie znika z twarzy czytających. Zaczyna być groźnie, nieprzewidywalnie, a wszystko umieszczone zostanie w zupełnie nowym wymiarze świata przedstawionego. Wtedy ujrzymy nieprzeciętną konsekwencję syna w próbach zrozumienia motywacji jego ojca. Za tym będzie szła mroczna historia o krzywdzie fikcji literackiej. O przemocy wobec niej, a jednocześnie o tym, jak fikcję literacką odbieramy, jaką część komercyjnego rynku zawłaszcza i czym jest kreacja twórcza, kiedy stanie się przestrzenią buntu, zniewolenia oraz ucieczki.

Druga powieść tego autora, wydana w sporym odstępie czasu po pierwszej, do której z różnych powodów nie byłem w stanie się przekonać, jest z pewnością w dużej mierze autobiograficzną fantazją o tym, czym jest dzisiejsza kondycja pisarza, jak mit i filozofia tworzenia zachowują w ludzkiej świadomości archetypiczny wizerunek twórcy, a także historią o tym, czym jest akt kreacji, w który ingerują pewne siły z zewnątrz. „Wyspa Ø” z pewnością wzbudzi duże zainteresowanie samych piszących, dla mnie zaś – osoby komentującej literaturę oraz tworzącej własną – była szczególnie frapująca, bo postawiła kilka pytań o to, czy tworzymy dla społecznej akceptacji, wewnętrznej satysfakcji, zaspokojenia egocentrycznych ambicji, czy z powodu wiecznych poszukiwań twórczych. Mamy tu same pytania otwarte i sugestie nieoczywistych odpowiedzi na nie. Jednocześnie Peter Balko przesuwa środki ciężkości w fantazjach na ten temat, kierując naszą – oraz bohaterów – uwagę na coś, co wydaje się zdefiniowane i przede wszystkim w swych definicjach przewidywalne. Dość powiedzieć, że napisana sarna i napisany las z wiersza Wisławy Szymborskiej mogą wywołać grozę i niepokój, bo Balko opowie o tym, że radość pisania nie jest tylko satysfakcją tworzenia. Jest również braniem pełnej odpowiedzialności za to, co się stworzyło.

Ta książka już na wstępie zaznacza rozszerzone pole poszukiwań: do inspiracji oraz tworzenia. Młody bohater doświadcza świata bez jednego zmysłu. Jego pierwsza konfrontacja z kobiecością to dotyk piersi, których nie może widzieć. Odnoszę trochę wrażenie, że słowacki prozaik w ogóle sprowadził kobiecość do pewnych oczywistych i krzywdzących wizerunków. Bo jakkolwiek frapująca jest opowieść o twórczości, w której trudno jest zapanować nad nią samą i przekonaniem o słuszności tego, co się robi, kobietę Balko pokaże między innymi jako dwulicową agentkę albo grafomankę, która potrafi skapitalizować męski potencjał twórczy. Jakby historia rozpoczynała się od mężczyzny i na nim zawsze zamykała. Tymczasem całość prezentuje się naprawdę dobrze, bo ta książka we fragmentach, ale również jako całość jest mocno prześmiewcza. Balko korzysta z wiedzy o literaturze, lecz również kontestuje to, co na temat tworzenia literatury ustalono jako drogowskazy. Proponuje nam historię o tym, co się wydarzy, kiedy literat straci panowanie nad swoim tworzywem. I to wszystko opowiedziane jest w bardzo nietypowy sposób, jak również za pomocą nieoczywistej narracji drugoosobowej, która nie jest w tej powieści typowym ekscentryzmem współczesnych twórców, ale ma bardzo ważną i uzasadnioną tu funkcję.

Peter Balko portretuje nam twórcę, którego określa mianem „człowieka nieopowiedzianego”. Konfrontujący się z ojcem twórcą syn wypracowuje przestrzeń porozumienia, obaj idą w swoich fantazjach literackich na pewien kompromis, bo Jakub jest przeciwny tworzeniu wedle praw własnej wyobraźni, a jego syn o wiele mówiącym imieniu Cichomir wie, że literatura to przede wszystkim ucieczka w wyobraźnię. Tego dotyczy również wikłająca się intryga w drugiej części „Wyspy Ø” – zderzenia i konfrontacji zarówno warsztatu pisarskiego, jak i tego, co w jego wyniku powołuje się do życia. Balko zaprowadzi nas do świata, w którym wytwór wyobraźni zapanuje nad tworzącym. Ale również tam, dokąd porywani zostają bohaterowie literaccy. Do piekła dla nich samych i ludzi, którzy ich stworzyli, dając wolność i autonomiczność.

W tej książce przynajmniej trzy razy natkniemy się na czasowniki, które zatrzymają naszą uwagę na dłużej. Tłumacz bardzo intensywnie pracuje tu z tekstem oryginału. Szuka sposobu opowiadania jak zapewne sam autor. Widać ten związek również w posłowiu Miłosza Waligórskiego, które intelektualizuje przesłania tej powieści, a wszystko świadczy o tym, że mamy przed sobą książkę naprawdę niezwykłą. Ekscentryczną, trochę prowokacyjną, przemyślanie proponującą interakcje tekstowe, bawiącą się kilkoma konwencjami i w gruncie rzeczy dość gorzką, bo w tym wszystkim Peter Balko opowiada o twórcy jako samotniku gotowym uwierzyć w to, że jego wyobcowanie to zawsze gloryfikujący go element, a nie coś, co może frustrować oraz niszczyć. Warto zwrócić uwagę, kto i w jaki sposób ponosi tutaj spektakularne ofiary. Ta powieść pokaże, że w żadnym stopniu pisarz nie jest sam w tym, co robi. To również narracja o niebezpieczeństwach ulegania trendom lub koncepcjom, które dla literatury mogą być zabójcze nawet wtedy, gdy starają się w literackim świecie zaprowadzić porządek. Naprawdę absorbująca książka o tym, jak zderzają się historia, teoria oraz filozofia literatury w opowieści, która chce zwrócić uwagę na coś istotnego: najciekawsza relacja opowiadana przez antynomie jest jednocześnie najbliższa. I w tym znaczeniu to, w jaki sposób Balko zaczyna tę powieść, wydaje mi się dużo bardziej istotne niż to, jak ją kończy.