Wydawca: Znak
Data wydania: 16 sierpnia 2017
Liczba stron: 304
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Apokalipsa i chaos
Zadziwia mnie literacki
fenomen Manueli Gretkowskiej. Osoby tak uważnej w obserwacji świata, tak
wnikliwej w jego postrzeganiu, tak inteligentnej w wydobywaniu jego absurdów, a
tak kompletnie niepotrafiącej o tym wszystkim napisać dobrej powieści. Już od wielu,
wielu lat. „Na linii świata” przyciągnęło moją uwagę tym, że po pierwsze – jak
głosi wieść wydawnicza – autorka na coś się odważyła (musiał być to niezwykły
krok, bo Gretkowskiej w żadnym aspekcie działalności i sposobu wyrazu odwagi
nie brakuje), a po drugie – wpisała się w modny katastroficzny nurt literatury
współczesnej, na którym niektórzy co nieco ugrali, a z innych się śmieją. Manuela Gretkowska nie wniesie niczego, co
mogłoby wywoływać ogólnospołeczne dyskusje, ale też w żaden sposób nie jest
śmieszna. Groźna i zagadkowa do pewnego momentu. Potem kompletnie niezrozumiała
w tym, co chce przekazać, gdy łączy ze sobą tanie science fiction i teorie
fizyki kwantowej. Powieść otwarta jest bardzo dobrze i chociaż nerw
publicystyczny każe w niej topić za dużo i w nierównomiernych proporcjach, ze
strony na stronę jest coraz bardziej obiecująco. Do pewnego momentu jednak.
Może do tego, w którym porzucona jest ta ułomna ludzkość, a wprowadzona pewna
wykładnia dziejów niejako z zewnątrz. A przecież to narracja o ludzkich
troskach, potrzebach, zagubieniu i wstydzie. Szkoda, że ludzie w niej sami za
siebie nie mówią.
Nie będziemy tutaj mieli do
czynienia z klasyczną dystopią, ponieważ wszystko zaczyna się jak obyczajówka
takiej frazy, do której Gretkowska zdążyła nas przyzwyczaić. Zanim akcja
przeniesie się za ocean, otrzymujemy – którą już z kolei tego pióra – opowieść
o tym, jak przedmiotowo traktowana jest w Polsce kobieta i jak często fasadowe
w swych założeniach mogą być ruchy feministyczne skupiające przedstawicielki
charakteryzujące się odrobiną (a może wcale nie odrobiną) hipokryzji. Natasza
zarabia na wideospotkaniach ze stęsknionymi wirtualnego seksu mężczyznami,
studiując jednocześnie psychologię, na którą na pewno nie poszła po to, by przeanalizować
rodzinne traumy stawiające ją w gronie głodnych samopoznania kandydatek na ten
kierunek. Natasza prowadzi specyficzną grę i jednocześnie badania terenowe. Nie
dochodzi do żadnych zasadniczych wniosków, a jej partnerzy po drugiej stronie
ekranu komputerowego mają chyba więcej namacalnych korzyści. Bohaterka wydobyła się z prowincji, gdzie w
XXI wieku zasięg telefonii komórkowej jest czymś deficytowym i na jego braku
można zarobić. Stara się żyć tak, by skrywać wewnętrzne niedosyty i
jednocześnie nie obnażać się za bardzo przez nikim. Woli nagość przed komputerem,
a tej metaforycznej się wstydzi. Boi się tego, co ją czeka w świecie, który
staje się coraz bardziej konserwatywny i gdzie intelektualista z robotniczej
rodziny chadza z ostrym narzędziem, którego gotów jest użyć – dla zemsty lub
zabawy. Okrutnie potraktowana przez dziekana postanawia zrejterować. Z uczelni
i z wirtualnej rzeczywistości. Pod adres kogoś, kogo spotkania w internecie
interesowały nieco inaczej niż pozostałych.
Tom decyduje się na
sprowadzenie Nataszy do amerykańskiej Doliny Krzemowej, by dziewczyna zajęła
się jego autystycznym dzieckiem. Rodzinne zatomizowanie, jakim naznaczone
będzie życie Toma, zainicjowała już matka, wobec której trzeba było być
żebrakiem czułości. Ta druga matka, partnerka Toma, też okazała się matką
wolącą trzymać się na dystans ze swym macierzyństwem i wynikającymi z tego
obowiązkami. Ethan przejął po ojcu pewną
atrofię uczuć i emocji. Widzi świat, który tworzy na własnych zasadach. Do tego
świata usiłuje dotrzeć Natasza. Nowy kraj, nowe wyzwania, nowe relacje.
Ludzie z otoczenia Toma są równie ekscentryczni jak on sam. Kryją w sobie
tajemnice albo kompulsywnie się kochają i tak samo działają, mówiąc obcym
wszystko – także to, czego obcy nie chcą słuchać. Interesujące jest w tej
części powieści zarysowane tło socjologiczne, w którym tkwią ludzie wygodni
(majątek, odpowiednia miejscówka, czas i ochota na wszelakie formy
ekscentryczności) i tacy, co dotarli już do pewnego kresu swoich doznań oraz
osiągnięć. Tom jest zajęty zmienianiem rzeczywistości, z którą tak naprawdę nie
ma żadnego kontaktu emocjonalnego. Ethan tkwi w bezpiecznym kokonie, gdzie nie
ma miejsca na bliskość kogokolwiek. Śmiali w sferze obyczajowej i seksualnej
sąsiedzi Toma także odcinają się, zaprzeczając i poszukując jednocześnie. Świat
tych relacji doskonale się rozpada. Natasza nawiąże bliższą więź z kimś innym,
tworzącym przez dłuższy czas tylko tło. Liczy
się na to, że apokalipsa zawłaszczy tę nicość, ale pozostawi swoich bohaterów z
wszystkim, co ludzkie. Gretkowska idzie w innym kierunku. Zaczyna mieć
paradoksalnie coraz mniej do powiedzenia w momencie, w którym zacznie wyjaśniać
genezę zapoczątkowanych zmian. Sensacyjna fabuła jeszcze nadal przykuwa uwagę,
ale tylko do pewnego momentu. Wtedy robi się już naprawdę nieznośnie.
Wszystkie dyżurne tematy
autorka doskonale już przerobiła, tworząc książki z podobnymi problemami i
podobnym schematem stawiania pytań. To, co opresyjne, dalej jest tym samym. To,
z czym walczymy wewnętrznie, także zostało zdefiniowane. Tu dochodzi też
wspomniana już rozpoznawalna fraza. Dialogi i sytuacje są afektowane, dość
teatralne, kompletnie się nie zazębiają i w oczekiwaniu na piękną katastrofę
Gretkowska serwuje nam opary absurdu oraz narastający chaos. Tak, „Na linii świata” to kolejny dowód na
to, że pisarka jest mistrzynią literackiego chaosu. Chce opowiedzieć o świecie,
który mimo naszych koszmarnych ingerencji zawsze jakoś dawał sobie radę i
zapewne da w przyszłości. Tutaj apokaliptyczność sugerowana jest w kilku wymiarach,
a element oczyszczenia czy jakiejś jasno wyrażonej refleksji nie oczyszcza pola
działania szalonej wyobraźni Manueli Gretkowskiej. Niejasny jest status
samej Nataszy, bohaterki pierwszoplanowej i zarazem epizodycznej. Nie chodzi o
to, że trzeba się pewnych kwestii domyślać, ale o to, kto te zasadnicze
wypowiada albo też swoim zachowaniem wyraża. Dlatego ta narracja – jak wiele
poprzednich – znowu jest nieudana, bo językowo kaleka i z dość pretensjonalnym
dydaktyzmem, który niszczy większość powieści o apokaliptycznym charakterze.
Gretkowska pokazała związki człowieka z czymś, co mechaniczne i co jako wytwór
człowieczej nieudolności oraz kompleksów może się obrócić przeciwko niemu jak w
opowieści o losach twórcy Frankensteina. „Na linii świata” to książka
pokazująca różne modele relacji, ale niewchodząca w prawdziwą relację z
czytelnikiem. Szkoda, bo to wszystko miało jakiś potencjał.