2012-06-27

"Wersja Oficjalna" Jarek Tomszak

PATRONAT MEDIALNY
Bardzo odległa, a może wcale nie aż tak odległa przyszłość. Świat demokracji to archaizm. Maluczcy podporządkowani są rządom wirtualnym, bo polityków i wszystkich decydujących o kształcie świata nie ma wśród obywateli. Każdego z nich identyfikują palcokamery. Żyjemy w perfekcyjnie idealnym, komputerowym i technicznym świecie. Nasz status określają viry – sztucznie wykreowane technologicznie przestrzenie istnienia. Egzystencja ma swoją wersję oficjalną. Ten, kto chce jej uniknąć, może ponieść straszliwą karę…

Taki mniej więcej obrazek prezentuje tytułowe opowiadanie ze zbioru Jarka Tomszaka. Tematyka scence fiction służy autorowi do ukazania problemów dręczących człowieka współczesnego, samotnego satelity, wykorzenionego i czującego się zbędnym. Jedenaście miniatur literackich Tomszaka to może nie wizja na miarę Stanisława Lema, ale inteligentne i ironiczne przeniesienie się w przyszłość tylko po to, by zrozumieć, czym do końca jest teraźniejszość.

Przyszły świat ma charakter opresyjny. Nie ma w nim miejsca na indywidualność, szarości zacierają kontury każdego kolejnego dnia, a ludzie żyją albo w cieniu katastrofy kosmicznej albo też setki lat po niej. Znajdujemy się w świecie maszyn. Mechanizacja rzeczywistości ukazana jest na różne sposoby. Może to być pędzący gdzieś w nieznane pociąg, z którego nie sposób się wydostać. Może to być świat kamer, komputerów i sprytnej inwigilacji. Jakiegokolwiek ludzkie uczucia, pragnienia i emocje są czymś zbędnym, niezauważalnym, coraz trudniej je w sobie odnaleźć. Tomszak pisze o bohaterach przeciętnych, a pragnących wybić się poza przeciętność. W większości opowiadań nie mają imion. To Autor, Użytkownik czy Obywatel. Każdy na swój sposób sparaliżowany strachem wobec wszystkiego, co go otacza. Każdy próbuje ocalić swą jednostkową godność i uciec ze świata, od którego nie ma ucieczki.

Obywatela z „Tak jak wszyscy” męczą senne koszmary, w których widzi żonę tulącą się do mężczyzny będącego klonem jego samego, który dodatkowo wyprasza go z jego domu. Te sny zaburzają harmonię. Obywatel nie jest już taki jak wszyscy. A przecież to, co nienormalne, pali na co dzień w krematorium. Normalny jak każdy wydaje się także Max, informatyk z opowiadania „Mniejszość”. Tyle tylko, że wszystko, co robi i to, jak żyje odejmuje mu wartości w świecie, w którym stawia się na inność czy też innowacyjność. Tytułowy mieszkaniec w świecie maszyn nie może pisać o miłości i szczęściu, bo przecież nie jest w stanie ich doznać. Czy normalność to stygmat? Należy od niej uciekać czy się jej poddać? Czego można pragnąć w świecie uniformu, maski i komputerowych technologii uznających człowieka za numer ewidencyjny albo coś temu podobnego?

Choć świat nadal istnieje, u Tomszaka jest na skraju agonii. „Sodoma i Gomora” ukazuje czas apokalipsy, gdzie ziemia przetrwała zderzenie z asteroidą, ale nie jest w stanie być światem dobrym, gdy codziennością są eutanazje, usuwanie ciąż, przemoc różnego rodzaju i życie w pełni kontrolowane od pierwszych do ostatnich chwil. W tym świecie nie ma miejsca na żywe emocje. Nawet mężczyzna zdradzony, który chce się zemścić na obojętnej żonie, nie czyni nic, bo czymże jest wulkan emocji w jego sercu w zestawieniu ze świadomością, iż świata za chwilę może nie być?

W „Sądzie najwyższym” przeczytamy gorzką diagnozę życia bez wartości, które w gruncie rzeczy jest nicością, jakimś trudnym do określenia trwaniem na przekór. Bohaterowie Tomszaka nie są w stanie zmienić w sobie niczego, choć na zmianach tak bardzo im zależy w sytuacji, gdy otaczający ich świat stanowi wartość niezmienną. Poprawną postawą człowieka jest postawa niewyprostowana. Taka, gdzie pochylając głowę, nie widzimy nieba, bo przecież i tak go nie ma. Cybernetyczna przestrzeń na granicy kosmosu to świat, w jakim ludziom żyje się o tyle trudniej, iż nie mogą tej przestrzeni nadać jakiejkolwiek wartości. Sami są tej wartości pozbawieni. I nic nie wskazuje na to, że przyszłość cokolwiek zmieni.

Jedno z ciekawszych opowiadań to tekst „Śmiech bogów”. To ironiczna i przewrotna opowieść o ludzkich ułomnościach osadzona w kontekście biblijnym. Skrzywiony człowiek stworzył świat w krzywym zwierciadle. Jego produkty – komputery stały się samowystarczalne, a kontrolę nad tym, co jest istota ludzka ma tylko pozorną. Tomszak próbuje pokazać kruchość i jałowość egzystencji, ale jednocześnie zauważa, iż do człowieczego upadku po części doprowadzamy my sami.

„Wersja Oficjalna” to jedenaście przejmujących miniatur o człowieku w dobie różnego rodzaju zawirowań. Literacka maska science fiction jest dość łatwa do rozpoznania. Tomszak pisze o świecie jak najbardziej realnym. Świecie nas samych, którzy z trudem określamy, kim naprawdę jesteśmy. W przyszłości natomiast możemy przestać zadawać sobie takie pytanie. I to będzie największy dramat ludzkości zdanej na łaskę zrodzonego zeń potwora – techniki i maszyn.

Warszawska Firma Wydawnicza, 2012

KUP KSIĄŻKĘ

2012-06-25

"NN" Jerzy Franczak

Chwaląc wcześniejsze powieści Jerzego Franczaka – „Nieludzką komedię” i „Da capo” – zwracałem uwagę na to, iż autorowi udało się „wyjść z siebie”, oderwać od autotematyzmu swego pisania, stworzyć przekonującego bohatera z krwi i kości. Tymczasem „NN”, jego nowa książka, stanie się do siebie samego powrotem i już nie drażni pewna manieryczność dostrzegalna w „Przymierzalni”, bo intryguje przede wszystkim język i sposób opowiadania o sobie. Kim bowiem jest jeden z bohaterów tej opowieści, Franek Jerzak? Dowcipna zamiana literek, a tak naprawdę zabieg pisania, jaki już znamy. Przewrotny, ironiczny, chwilami słodko – gorzki i dekonstruujący świat, w którym Franek próbuje się odnaleźć. To jednak postać z drugiej części „NN”. Pierwsza to historia przypadku – przypadku spotkania i przypadku refleksji o kimś, kto przypadkowy, czyli nie taki znów ważny, wcale nie. Trójka skrajnie od siebie różnych ludzi zatrzyma się nad kimś takim. Ten ktoś nie ma imienia, a jego nazwisko nosi mnóstwo Polaków. Leżący Nikt i troje ludzi, którzy także przy nim nikną. „NN” wychodzi od konkretnej sytuacji, ale wcale nie jest konkretną książką. To opowieść o niedopowiedzeniach, a wszystko, co w niej zawarte wydaje się ironiczne i wymagające czytelniczego uściślenia.

Franczak tworzy trzecią, ostatnią część egzystencjalnej trylogii. Nie widzimy jednak zasadniczych podobieństw z „Nieludzką komedią” czy „Da capo”. Emil Król z pierwszej książki pojawia się jedynie we wspomnieniu. Jego życie zostaje zdeprecjonowane, a on sam sprowadzony do anonimowej postaci, która coś tam chciała i niczego nie osiągnęła, a jest tak nieważna, że można nawet jej imię przekręcić. Śladowy sygnał bytności brata Emila, bohatera „Da capo”, odnajdziemy w rozważaniach wspomnianego Franka, który – jak Kamil – zbudował sobie jakiś świat wartości i wierzeń, ale czuje się w nim beznadziejnie zagubiony i chyba tylko samotność, ta świadoma i z wyboru, pomaga mu przetrwać. Czy zatem do lektury „NN” konieczna jest znajomość wcześniejszych książek Franczaka? I tak, i nie. To bowiem pisarz, którego można rozumieć i interpretować chyba dopiero po przeczytaniu kilku innych jego pozycji. Nie, albowiem „NN” niesie w sobie – zwłaszcza w pierwszej części – przesłanie uniwersalne, osobne i dość czytelne; bez jakichkolwiek nawiązań do tego, co pióro Franczaka wcześniej stworzyło. Jedno jest pewne. Jego nowa książka to dość specyficzna jakość literacka, błyskotliwy i ironiczny traktat o nicości i o tym, że każdy świadomy byt może być tylko tej ogólnej nicości potwierdzeniem.

Jest późny wieczór. Na krakowskim stadionie Wisła przegrywa z Cracovią. Artur – medyczny przedstawiciel handlowy – spędza wieczór z kolegami i przy telewizorze, bo mecz to rzecz święta, a jego kobieta powinna pokornie czekać, nie grymasić, nie unosić się i nie narzekać, że nie ma go przy niej. W końcu jednak nadchodzi czas, gdy należy udać się do domu. Czy Ola śpi? Może spakowała już jego rzeczy? Być może to początek samotnych wieczorów, bo trudno przecież być z kimś tak zaborczym jak ona? Artur ni stąd ni zowąd natrafia na swojej drodze na mężczyznę, który leży i wydaje się być martwy. Nie jest. Jeszcze nie jest. Obok leżącego jak spod ziemi pojawiają się dwie inne postacie. Ona – Mariola – to kasjerka po gastronomiku, która przyjechała do Krakowa z prowincji, by zapomnieć o utracie dziecka i brutalności męża – alkoholika (z którym jednakowoż nadal mieszka i którego wciąż tak samo się boi). Mariola na co dzień stwarza sobie lepszą wersję własnego życia, prowadząc blog i licząc na to, iż ktoś tę alternatywę uzna za prawdę i skomentuje choć jeden post. Obok Marioli wyrasta tylko na chwilę niejaki Reszka. Mowa o chwili, bowiem spłoszy go policyjny patrol, a dopiero później poznamy nieco jego poglądy. To taki niepokorny młodzian jak bohaterowie książek Michała Olszewskiego. Krytyk rzeczywistości, koncernów, trującego – w sensie dosłownym i metaforycznym – świata, przeciwnik wszelkich instytucji i… wieczny student, który na złość państwu pracować nie będzie. Reszka poprowadzi nas w inny rejon Krakowa, gdy tymczasem Artur i Mariola pozwolą poznać dalsze losy tajemniczego nieznajomego, który leży na ulicy.

Nocne spotkanie trójki różnych od siebie ludzi w mroku krakowskiej ulicy Wenecja to taki polifoniczny dramat egzystencjalny. Konfrontacja witalizmu – w różnych postaciach – z odchodzeniem, bliskością śmierci. Ktoś kończy życie, inny jeszcze go nie zaczął. Każdy w tym życiu wydaje się być kimś, podczas gdy wszyscy jesteśmy marionetkami. Ślepy los pokazuje nocnym krakowskim wędrowcom, iż nawet bliskość ludzkiej tragedii nie może zjednać. Każdy bowiem swą tragedię dopisuje nadal, akt po akcie każdego dnia. Opowieści Franczaka są czymś na kształt teatralnych didaskaliów. Dają nam pewien ogólny obraz, nie pozwalają wnikać wewnątrz.

A cały wewnątrz siebie, zatopiony w rozważaniach o własnym życiu jest czwarty bohater, dodany jakby w tej fabule, odstający od reszty, nie uczestniczy w nocnej przygodzie. Franek Jerzak. Nie jest pewien, kim jest naprawdę. Żydogóralem? Panem doktorem nauk jakichś tam? Życiowym partnerem kobiety, z którą lekko przychodzi dekonstruowanie obrazów filmowych, ale trudniej już im stanąć obok siebie i zrozumieć, czy chcą być razem? Jerzak dotkliwie cierpi przez stereotypy i społeczne role, ale nie robi nic, by od nich uciekać. Warto? Nie warto. Nie da się. A jak już się da, to szybko przyjdzie opamiętanie, że droga zbyt skomplikowana. Rytualny ład kolejnych dni to dla Jerzaka wentyl bezpieczeństwa jak dla Kamila Króla z „Da capo”. Czy jednak tym razem będzie mowa o tym samym? Niekoniecznie. „NN” – co już zauważyłem – traktuje o nicości, ale szydzi z niej i niejako odbija się od niej, dając jakąś jakość, jakąś treść. Ta książka nieco igra z czytelnikiem, ale jest wyraźna. Z drugiej strony tak nieoczywista, że chętnie wraca się do przeczytanych już zdań, by poważyć je sobie jeszcze chwilę w myślach i na języku.

Korporacja Ha!art, 2012

KUP KSIĄŻKĘ

2012-06-23

"Disko" Anna Dziewit - Meller

Z dużą dozą sceptycyzmu podchodzę zawsze do faktu, gdy ktoś mniej lub bardziej znany (zwykle bardziej) zabiera się za pisanie i debiutuje jako prozaik. Anna Dziewit – Meller zna się na literaturze, lubi o niej rozmawiać, ale czy potrafi także pisać? W naszym kraju dawno już udowodniono, że pisać każdy może, choć bardzo niewielka grupa robi to dobrze, reszta znacznie gorzej. Powieść Dziewit – Meller „Disko” stanowi przykład literatury zaangażowanej społecznie. Wyrazista fabuła, czytelna intryga, postacie zarysowane grubą (może nawet za grubą) kreską i tematyka bardzo, bardzo na czasie. O problemie pedofilii pisał już Maciek Miller, którego „Zakręt hipokampa” – bardzo nieudana książka wydana przed sześciu laty – starał się zwrócić uwagę na poczynania wielbicieli dziecięcego wdzięku, którzy ukryli się w pewnym szpitalu, na oddziale pediatrycznym. W „Disko” pedofil grasuje także w konkretnie wyodrębnionym środowisku, gdzie zwykle nie szuka się takich ludzi. To śląska podstawówka – moloch z nawiedzoną dyrektorką – dewotką, a w niej tabun ponętnych dziewczynek, które zapisują się na lekcje tańca i dają uwodzić charyzmatycznemu – w ich mniemaniu – instruktorowi od siedmiu boleści, Pawłowi Koziołowi.

Paweł ma 30 lat, jest egocentrykiem i pozbawionym skrupułów, zdemoralizowanym typem, przy okazji wielkim wiochmenem, wylewającym na siebie old spice, który ma maskować odór jego potu. Kozioł generalnie nienawidzi ludzi, stara się trzymać od nich z daleka. Do własnej matki zupełnie nic nie czuje, a kontaktuje się z nią tylko wtedy, gdy musi. Jego jedynym przyjacielem jest rottweiler, który razem ze sztuczną skórą na policzku Pawła, stanowi pamiątkę po dość traumatycznej przeszłości, w której bohater pracował jako muzyk. Nie wiedzieć czemu nazywa się ekspertem od tańca. Któregoś dnia zawraca w głowie wspomnianej już dyrektorce jednej z podstawówek, a ta zachwycona oddaje mu pod opiekę swoją klasę, by prowadził z dziećmi zajęcia taneczne. Kozioł dość szybko wypatruje sobie w gronie młodziutkich dziewczynek jedną słodką buzię, która będzie jego faworytą i osobistą partnerką do tańca, jaki uświetnić ma szkolną akademię. Wydarzenie bowiem kroi się nieziemskie. Dyrektorka zaprasza do szkoły samego arcybiskupa, przed którym nowy trener tańca ma zaprezentować swój numer popisowy z Agnieszką.

Dziewczynka straciła matkę w wieku dwóch lat i jest wychowywana przez kostyczną babkę, dla której religia i spowiadanie się w konfesjonałach są codziennym rytuałem i treścią nieszczęśliwego życia. Dodatkowo komplikuje je obecność w domu ojca Agnieszki, który jako wielbiciel „Nie” z góry uznawany jest przez babkę dziewczynki za zło wcielone. Tymczasem Marian Jojko jest kochającym ojcem i chociaż bliższe mu przytulanie puszki piwa niż własnego dziecka, w pewnym momencie odegra znaczącą rolę w życiu Agnieszki. Tej Agnieszki, której imponuje nowy instruktor tańca. Wchodzi z nim w coraz bliższe relacje, opisując zdarzenia w pamiętniku. W końcu pozwala się unieść miłości do Kozioła i przestaje widzieć otaczający ją świat. Jest tylko Paweł i nikt więcej. Wszystko przestaje się liczyć.

Aby swój plan uwodzenia dziewczynek wcielić w życie, Paweł Kozioł postanawia raz i drugi przelecieć ich nauczycielkę angielskiego, Magdę Orzeszko. Ot, małe pukanko dla zachowania pozorów. Magda tymczasem to kobieta nieatrakcyjna towarzysko i chyba w każdym innym względzie też. Jej martyrologia emocji – od ślepego zakochania się po potężne pokłady nienawiści – wzbudza współczucie, ale nie każe nam czuć go w momencie, gdy Magda odkryje, że Kozioł wcale nie chce być jej partnerem. Orzeszko szuka silnych, męskich ramion i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jej biologiczny zegar natarczywie tyka i przypomina o swym istnieniu. Gotowa jest poświęcić wszystko, by wreszcie złowić faceta. Podniesie być może najbardziej spektakularną porażkę spośród wszystkich bohaterów tej powieści.

Dziewit – Meller stara się pokazać wszelkie aspekty życia pedofila. Jej proza jest zanadto dydaktyczna. Oto bowiem Kozioł pokazywany jest jako cyniczny drań już od samego początku, kiedy jeszcze nie wiemy o jego skłonnościach. Stara się też sam przed sobą tłumaczyć: „Kocham dzieci, po prostu je uwielbiam, dlaczego się mnie potępia? Jestem jak Jan Kochanowski nad ciałem biednej Urszulki… O ja nieszczęśliwy, jak wielkieś mi uczyniła pustki w seksie moim współczesna epoko tym nadejściem twoim”. Staje się to wszystko coraz bardziej obrzydliwe, ale w „Disko” tak ma być. Nie ma tam miejsca na emocje i odczucia inne, niż przypisywałaby czytelnikom autorka. Jedyny ciekawy aspekt to wyraźnie niejasne przyczyny tego, dlaczego Paweł jest pedofilem. „Nie zobaczymy nic, co mogłoby usprawiedliwić jego ohydne skłonności. Dom jak dom. Matka jak matka. Polska klasa przeciętności. Aż by się rzekło: jakie to zło banalne, jakie zwyczajne, nieinteresujące”. Można z tego zrobić interesującą powieść pod warunkiem, że nie będzie przewidywalna, a „Disko” niestety takie jest.

Rozprawia się także Dziewit – Meller z dewocją i polskim katolicyzmem. Z pustą wiarą bez żadnej wiary, z narzuconymi rytuałami i poglądami, z których nic nie wynika. Babka i dyrektorka Agnieszki to religijne fanatyczki, choć każda na inny sposób. Agnieszka stara się być dobrą katoliczką. Trochę jej nie wychodzi. Kozioł za to religię, Boga, śliniącą się do niego Magdę oraz wszystkich dorosłych z dyrektorką szkoły włącznie ma daleko gdzieś. Zapatrzony w siebie i wierzący w powodzenie misji, rozpoczyna łowy. Straszne i tragiczne łowy.

„Disko” czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem od początku do końca. Autorka zadbała o to, byśmy stale byli ponad bohaterami i ich przeżyciami. Niestety, szwankuje trochę strona formalna tej książki. „Disko” to powieść nadmiernie przerysowana i – jak już wspomniałem – zbyt dydaktyczna. Autorka zastosowała za proste chwyty formalne, by uwierzyć w jej historię. Widać wyraźnie, kto ma być poszkodowany i jak to się dzieje, że do szkody dochodzi. Autem książki jest specyficzne poczucie humoru oraz fakt, iż Anna Dziewit – Meller napisała ją z sercem i pazurem. Jakość niesprecyzowana, niezła do poczytania w wolnej chwili, żadne jednak arcydzieło ani też rzecz, która na dłużej mogłaby zostać w świadomości czytelników.

Wydawnictwo Wielka Litera, 2012

KUP KSIĄŻKĘ

2012-06-19

"Drzewo morwowe" Tomasz Białkowski

Tomasz Białkowski pisze tak jak Hubert Klimko – Dobrzaniecki, czyli jest zupełnie nieprzewidywalny. Każda jego nowa książka to specyficzna jakość na rynku wydawniczym. Każda w jakiś sposób osadzona jest w problematyce egzystencjalnej, wskazuje sytuacje trudne lub bez wyjścia. Białkowski za każdym razem inaczej, a w gruncie rzeczy wciąż tak samo pisze o dylematach człowieka uwikłanego w zdarzenia, pośród których musi mierzyć się z samym sobą. Taki też będzie główny bohater „Drzewa morwowego”. To kryminał i jednocześnie zapowiedź początku serii z dziennikarzem Pawłem Werensem w roli głównej. Chociaż najnowsza książka Tomasza Białkowskiego to opowieść kryminalna i sensacyjna, zaspokoi szersze oczekiwania jego czytelników, bo po raz kolejny u tego autora znajdziemy i rozważania o roli tego, co minęło, i egzystencjalne rozterki tych, którzy nie odnajdują się w życiu, i w końcu refleksje o mrocznej stronie natury człowieka.
 
Olsztyn staje się ponownie – po „Człowieku z Palermo” Filipa Onichimowskiego – centrum sensacyjnych zdarzeń umieszczonych z topograficzną dokładnością w stolicy Warmii i Mazur. Werens przed laty uciekł z Olsztyna, nie mogąc pogodzić się z pewnym przerażającym zdarzeniem, które położyło cień na całe jego życie i spowodowało, że przez dziesięć lat nie kontaktował się ze swoim ojcem. Wraca do przeklętego miasta, bo ma do rozwikłania dziennikarską zagadkę o rytualnie mordowanych mężczyznach. Na wstępie – co uznaje za pech – potrąca na ulicy psa, a później okazuje się, iż nie ma rezerwacji w hotelu. Przez chwilę myśli o nocowaniu o ojca, ale jednak wybiera stryja. To specyficzny starszy pan, pełen charyzmy i męskiego wdzięku. Stryj Mariusz to były ksiądz. Został ekskomunikowany, ale uważa, że tak naprawdę to on sam odszedł z kościoła, decydując się na akt apostazji. Jego wiedza religijna w połączeniu ze świeckim stoicyzmem i racjonalnym poglądem na świat bardzo pomogą Werensowi zbliżyć się do rozwikłania makabrycznej zagadki mordów.

Policjant, prokurator i lekarz sądowy – trzej mężczyźni zostają w brutalny sposób pozbawieni życia. Prawdopodobnie znają okrutnego zabójcę, którym jest tajemniczy garbus o zdeformowanej – jak się dowiemy później, podczas pożaru sądu – twarzy, jaka bynajmniej nie jest twarzą człowieka z ludzkimi odczuciami. Ofiary są torturowane, a po śmierci w ich ustach znajduje się motyle. Niezwykłe motyle. Jak wyjaśnia Werensowi lepidopterolog, to jedwabniki morwowe. Będą kluczowym śladem w śledztwie i pozwolą dość szybko rozpracować zabójcę. Paweł Werens zrobi to szybciej niż ospała policja. Poznając jednak dramatyczne losy ofiar garbusa i jego samego, dziennikarz będzie musiał zmierzyć się z własną mroczną przeszłością i w momencie próby dokonać aktu heroizmu, mierząc się z potężną fobią.

Tymczasem zabójstwa z 2004 roku – bo wówczas toczy się właściwa akcja „Drzewa morwowego” – ściśle powiązane są z mrocznymi zdarzeniami lat 1976 – 1979. Oto bowiem odkrywamy wraz z autorem barokowy pałac, a w nim tajemnicze zgromadzenie, które oddaje się orgiom z nieletnimi. Przewodzi im niejaki Montalto. Utożsamia się z papieżem Sykstusem Piątym, który przyjął takie miano. Zakapturzeni mężczyźni to prawdopodobnie sekta kainitów, zaś zbrodnie popełniane przez garbatego mężczyznę przepełnione są gnostyckimi znakami i wskazują na działanie planowe, wyrachowane i oparte na wzorcach męczeńskiej śmierci pierwszych chrześcijan.

W tym momencie „Drzewo morwowe” trzeba jednak skrytykować. Odniesień do religijnej przeszłości jest zbyt wiele i nie wszystkie się ze sobą spójnie łączą. Werens dużo dowiaduje się od swego stryja, który wyjaśnia pewne znaki, przesłanki, niedostrzegalne przez policję i prasę niuanse. Morderstwa po latach połączone z upiorną działalnością „braci Ezawa i Koraha” to nieco przekombinowana wersja sensacyjnej opowieści o grzechach i zaniedbaniach Kościoła przed wiekami. Werens dojdzie do kilku wniosków tylko dzięki wskazówkom stryja. Konsternuje nieco ignorancja młodego człowieka, który nie ma pojęcia o tym, czym jest Wulgata czy Septuaginta, gdy tymczasem w tym pierwszym przekładzie Biblii wspólnie ze stryjem odnajdzie rozwiązanie kryminalnej zagadki morderstw.

Białkowski napisał dość przejmującą opowieść o roli Zła w życiu człowieka i o tym, że fascynacja Złem to droga piekielna już za życia. Piekłem są dla młodego Werensa wspomnienia i wyrzuty sumienia. Podobne problemy będzie mieć garbus, ale jego motywacje do mordów po latach nie będą już takie jasne. „Drzewo morwowe” niebezpiecznie łączy niewygodne prawdy o Kościele z trudnymi do zrozumienia prawdami o istocie ludzkiego losu. Tego losu, który każe nam wciąż na nowo mierzyć się ze swymi wstydliwymi sprawami skrywanymi w tajemnicy przed innymi.

Jeśli autor planuje cykl kryminalnych powieści, ta pierwsza jest mocną zapowiedzią tego, o czym pewnie przeczytamy w przyszłości. Trudno dzisiaj napisać naprawdę dobry kryminał. Pomijając zalew dobrej, skandynawskiej jakości tego gatunku, w dzisiejszej prozie polskiej wielu próbuje swych sił, pisząc właśnie takie, a nie inne książki. „Drzewo morwowe” wyróżnia się tym, iż służy nie tylko rozrywce czytelników. Skłania do głębszych refleksji o tym, jak wiele zła tkwi w nas, wokół nas i jak bardzo instytucje (np. kościelne) determinują nasze spojrzenie na świat, który przecież nigdy nie jest taki, jakim chcielibyśmy go widzieć.

Wydawnictwo Szara Godzina, 2012

2012-06-11

"Pasja według św. Hanki" Anna Janko


PATRONAT MEDIALNY
Autorka „Dziewczyny z zapałkami” długo kazała nam czekać na swoją nową powieść. Myślę jednak, że warto było czekać na coś tak przejmującego jak „Pasja według św. Hanki”. Po raz kolejny wyraźnie dostrzegamy, jak poetka mierzy się z językiem prozy, próbując opisać nim swe przeżycia. Znowu czytamy książkę bardzo wyraźną, mocno przemawiającą i w gruncie rzeczy dość prostą, choć ani o prostych rzeczach nie mówi, ani też prostym językiem ważnych spraw nie opisuje. „Pasja według św. Hanki” to druga w tym roku po „Anomaliach” Grzegorza Krzymianowskiego opowieść o toksycznych uczuciach w związku. „Anomalie” analizowały zazdrość i gniew. Janko opowiada o miłości i zdradzie. Próbuje dać definicję jednemu i drugiemu. Tymczasem otrzymujemy książkę pełną niedopowiedzeń i doskonale oddającą emocjonalną labilność żony, która staje się kochanką, choć w gruncie rzeczy może nie chce nią być do końca.

Hanka żyje w związku, w którym od dawna żar uczuć wygasł. To małżeństwo portretowane już w „Dziewczynie z zapałkami”, ale teraz Janko opisuje przede wszystkim jego agonię. Dwójka dzieci to za mało, by utrzymać więź, w której brakuje miłości. Odeszła gdzieś po drodze. Wygasła. Nie widać jej już w oczach męża, nie ma jej w jego zapachu, w jego ciele, słowach, gestach. Zbliżająca się ku czterdziestce bohaterka pozwala sercu zakochać się ponownie. Musi wybrać życie z jednym mężczyzną, nie ma możliwości trwania między nimi dwoma. A skoro ona nie umie żyć, jeśli nie czuje, że ktoś ją bardzo kocha, daje się uwieść Mateuszowi, a tym samym wplątać w wyniszczającą ją emocjonalnie grę uczuć. Poznając jej niepisane zasady, odkrywamy definicję miłości i zdrady. Dostrzegamy ich zaskakującą bliskość. Dajemy się ponieść fali wyznań i rozterek, które przepełniają książkę od pierwszej do ostatniej strony, czyniąc ją to nieznośnie histeryczną, to znowu egzystencjalnie głęboką i prawdziwą. Anna Janko próbuje nazywać to, co trudno jest nazwać. Usiłuje nadać zdradzie nowe znaczenie, zdjąć z niej piętno przestępstwa. Chce usankcjonować wszystko, co odczuwa, bo przed tym nie ucieka, choć wciąż miota się emocjonalnie między mężem a kochankiem. Istotą jej powieści są przede wszystkim próby zrozumienia tego, co w rozumie nie jest pojęte, a czemu emocje nadają swój własny, skomplikowany kształt.

Hanka i Mat młodość mają już za sobą, ale stan zakochania się nie. Ogarnia ich uczucie, które czyni wyrzutków z tych, którzy jakoś się w życiu zakotwiczyli. On i ona są w związkach, mają dzieci, przydzielone role i społeczny status. Taranująca ich serca miłość wyrzuca tę dwójkę gdzieś poza nawias życia. Dlaczego? „Prawdziwie zakochani to istoty znikąd. Bez korzeni, bez matek, ojców, dziadków. I zawsze bezpotomne, nawet jeśli mają tuzin dzieci. To ludzie bez przeszłości i bez przyszłości”. Kochankowie nie tyle budują coś nowego na emocjonalnych gruzach ich wypalających się małżeństw, co próbują przeżyć uczucia inaczej, pełniej, może głębiej niż dotychczas. Stają się zakładnikami miłości, której nie sposób kontrolować. Oboje na przemian pragną swej bliskości i uciekają od niej. Ich związek wrze, ale jednocześnie prowadzi do destrukcji. Czy uda im się ją powstrzymać? Czy można żyć szczęśliwie z nowym ukochanym, rozbijając rodziny i poczucie stabilizacji?

Hanka zastanawia się nad tym, czym tak naprawdę jest miłość. Przecież zaczyna ją przeżywać na nowo, a nie czuje żadnych podobieństw z uczuciem, którym kiedyś darzyła męża. Ta jej nowa miłość pochłania wszystko na swej drodze. „Jaka jest istota miłości? Zawsze głodna… Głodna wszystkiego: uczuć, pieszczot, pochwał, zapewnień, wszystkich tych miłosnych pokarmów”. Bohaterka pozwala jej sobą kierować i nie jest na początku zainteresowana tym, dokąd w takim stanie zmierza. Kiedy zorientuje się, iż miłość jest pułapką, nie będzie łatwo się od niej uwolnić, choć przecież tak bardzo się jej od lat pragnęło.

Zdrada natomiast jest w rozumieniu Hanki czymś nieodłącznie związanym z miłością i całkowicie usankcjonowanym. Zdrada to normalność. Można zdradzać i kochać. Można przestać kochać i zapomnieć o zdradzie. Odrzucenie męża i romans z Matem to dla Hanki burzenie „piramidy codzienności”. Wychodzenie naprzeciw swoim pragnieniom bez uwzględnienia tego, czego naprawdę się pragnie. Oboje są nieszczęśliwi w związkach, dla nich życie jest ułudą. Czy rozpalające uczucie może zastąpić poczucie dotychczasowej pustki?

Opowieść Janko ubarwiona jest biografiami ludzi, którzy kiedyś byli ważni dla Hanki. Autorka nie wnika w ich stan duchowy. Próbuje bardziej określić to, w jaki sposób ludzie ci wpłynęli na jej bohaterkę, jej sposób patrzenia na świat. Charyzma Krzysia, naturalizm koleżanki ze studiów Izy, obiekt fascynacji Zbyszko czy rozbudzona erotycznie Grażynka – wszyscy oni w jakiś sposób pozostali na trwałe w pamięci Hanki. Przybliżenie ich losów pozwala jej odnaleźć się jakoś w sobie, choć przerasta ją sytuacja emocjonalna chwili obecnej. Pisanie o innych ludziach jest dowodem na to, iż nie mamy w „Pasji według św. Hanki” do czynienia z jakimś pamiętnikiem egocentryczki i megalomanki. Ci inni dodają Hance prawdziwości. Zestawia się z nimi, porównuje. Prawdziwe jest to, co przeżywa, ale każde słowo, jakie ma opisać jej przeżycia jest nieprawdziwe, bo niepełne.

Myślę, że podczas lektury można zadać sobie sporo pytań o to, w jak wielkim oddaleniu mogą być emocje od rozumu. To przenikliwa analiza psychiki kobiety osaczonej. Osaczonej przez samą siebie i zagubionej w sobie na tyle, że nie sposób chyba jej pomóc.

Wydawnictwo Literackie, 2012

KUP KSIĄŻKĘ

2012-06-08

"Pokój Marty" Magdalena Zimniak

Autorka dość udanej „Willi” w dwa lata później podąża podobną ścieżką fabularnych schematów, próbując udowodnić, że połączenie historii wiekowych domów i dwóch zagubionych życiowo kobiet może się jeszcze raz sprawdzić. Nic z tego. „Pokój Marty” to – mimo ambitnych zamierzeń – książka dość jednowymiarowa, bardzo pretensjonalna, nieznośnie przewidywalna i taka, w której wyobraźnia czytelnika jest ignorowana, bo każdy wątek, każda historia, każda opisywana rozterka mają swój wyraźny koniec dużo dalej niż tam, gdzie powinna sięgać ostatnia kropka tej książki.

Zasadnicza historia rozgrywa się w przedwojennym domu z ogrodem, w którego pokoju została kiedyś zastrzelona przez hitlerowców dziewczyna. Po latach jej imienniczka zastaje tam ducha zmarłej, usiłującego ją przekonać, że można zmienić los, nie pozwolić złu zwyciężyć i dać świadectwo temu, iż prawdziwe, ciepłe uczucia są w stanie zawsze wygrać z tym, co mroczne. Przestrzeń fabularna w nowej książce Magdaleny Zimniak nie jest tak przytłaczająca jak w „Willi”, gdzie rozgrywał się nie tylko dramat życia dwóch kobiet, ale przede wszystkim rozliczeniu uległy zdarzenia z wielkiej historii, jakie wpływały na proste historie ludzkie. Motywem, wokół którego koncentruje się „Pokój Marty” jest miłość. Trudna, taka zupełnie nieprzystająca do dzisiejszych czasów, archaiczna i staroświecka nieco. To miłość, która rozegra się teraz i jej wspomnienia sprzed lat. Obrazy przeszłości nakładają się na barwny kalejdoskop zdarzeń pewnej siedemnastolatki, czyniąc z opowieści o niej symboliczny traktat o roli odkupienia i trudnościach, jakie napotykamy, próbując realizować swe marzenia.

Zimniak pisze początkowo bardzo prostym, chwilami irytującym i dość chłodnym językiem. Narracja rozpoczyna się banalnie. Mniej banalnie kończy, ale między pierwszym a ostatnim zdaniem powiedziane zostaje dosłownie wszystko, co ma być powiedziane. Nie intrygują tajemnicze nawiązania do bestialsko zamordowanej imienniczki Marty, nie porusza jej zainteresowanie tym, co było. Nie wznieca żadnych odczuć również płomienne uczucie, jakim nastolatka obdarza w ekspresowym tempie swego wychowawcę w nowej szkole. Nic to, że rozwój zdarzeń i emocji rozłożony jest tak, że mamy tutaj do czynienia z zaskakująco szybko rozwijającą się opowieścią o dojrzewaniu, zranieniu i próbach odnalezienia się na życiowym bezdrożu. Najbardziej przygnębiający jest fakt, że „Pokój Marty” chce nam sprzedać najprościej rozumiany banał, dobierając doń jedynie atrakcyjną z pozoru przeszłość i opis przenikania się tego, co było oraz tego, co jest.

Eryk, charyzmatyczny nauczyciel fizyki wielbiący poezję i swoich uczniów, to z pewnością typ, który niejednej nastolatce może zamieszać w głowie. Naturalnie miesza Marcie i to nadzwyczaj szybko. Wiem, że dzisiejsza młodzież dojrzewa w błyskawicznym tempie, ale doprawdy krótkość czasu od momentu zrobienia pierwszych maślanych oczu w kierunku Eryka do wskoczenia mu do łóżka jest u Marty co najmniej rekordowa. Nie upraszczajmy jednak. Okazuje się, że dojrzały nauczyciel odnajduje w dziewczynie miłość życia. Zwierza jej się z traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa i daje tak wielkie poczucie bezpieczeństwa, że Marta zatraca się do szaleństwa, bo jakże nie kochać człowieka tak doświadczonego przez los?

Podobnie doświadczony jest też ojciec dziewczyny. Karol Kępiński, znany pisarz, zmaga się wciąż z pustką po śmierci żony i żyje dzieciństwem, w którym doświadczył szaleństw chorej psychicznie babci. Nie jest w stanie nawiązać żadnej bliższej relacji z kobietą, bo dawno temu pokochał tylko tę jedną, jedyną. Karol próbuje na siłę uszczęśliwiać Martę, a właściwie „urabiać” ją według sobie tylko znanego planu. Naturalnie romans córki z nauczycielem wzburza go ogromnie, a dziewczyna w ramach buntu wyprowadza się z domu i nie chce wracać do miejsca, w którym mieszka człowiek wzbudzający w niej strach.

Bo „Dom Marty” to między innymi opowieść o strachu i próbach jego oswojenia. Mamy lęki tych, którzy już nie żyją i tych, dla których życie jest trudem ponad siły. Mamy strach o przyszłość uczucia, które rozpalone tak nagle, musi przejść poważną próbę. Zdarzenia w pewnym momencie wydają się wreszcie na chwilę nieprzewidywalne, ale to kwestia kilkunastu stron, bo melancholijną i smutną resztę można sobie dośpiewać.

Zimniak próbuje pisać o samotności w sposób twórczy i nowatorski, ale nie mówi nam niczego nowego. Samotny jest nie tylko Karol. Samotność dręczy w pewnym momencie i jego córkę, i jej kochanka, i sympatycznego sąsiada, który kiedyś kochał się w Marcie nawołującej teraz do nowej mieszkanki domu w Maciejowie i przekonującej ją, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje.

Wydaje się, iż „Pokój Marty” to książka, w której po raz kolejny autorka frapująco połączy dwie przestrzenie czasowe, a dodatkowo opowie ciekawą historię. Historia Marty, jej poetyckie próby, wzloty i upadki miłosne oraz przemyślenia o życiu są może nie tyle banalne, co po prostu nużące. Trudno powiedzieć, o co Magdalenie Zimniak chodziło w tej książce. Może jest tak, że nazbyt osobiste opowieści i przekaz, który w pełni zna być może tylko najbliższe otoczenie pisarki, to za mało, żeby oczarować czytelnika. Zaś po „Willi” oczekiwałem, że Zimniak to potrafi.

Wydawnictwo Replika, 2012

KUP KSIĄŻKĘ