2008-01-31

„Mistrzostwo Świata” Tomasz Białkowski

Nowa powieść Tomasza Białkowskiego zabierze nas w podróż po Polsce, z jej wszystkimi bolączkami i wadami, a w tle zarysuje radosne oczekiwanie na Wielki Mecz, który ma być symbolem początku przemiany tego wszystkiego, co podczas podróży nas tak silnie uwiera i domaga się poprawy. To słodko – gorzka opowieść o Polsce i polskości zarówno w aspekcie lokalnym (autor sugestywnie portretuje swój rodzinny Olsztyn i okolice), jak i ogólnonarodowym. Doskonale łączy komizm słowny i sytuacyjny z gorzką ironią i pośrednim oskarżeniem, jakie kierować będzie w stronę Polaków.

Tadek, główny bohater książki, jest poszukiwaczem, obserwatorem i niejednokrotnie komentatorem doświadczanych zdarzeń. Zaczytany w opowieściach o Indianach i Dzikim Zachodzie, żyje wspomnieniami i nieśmiało próbuje dopasować się do kalekiego świata pomieszanych wartości i priorytetów, jaki go otacza. Historie, które opowiada są rwane i pozornie nieuporządkowane, niemniej jednak wzajemnie się zazębiają i wraz z dodanymi doń relacjami ze spotkań polskich działaczy piłkarskich, usiłujących z gwiazd światowego futbolu stworzyć rodzimą reprezentację piłkarską, tworzą spójną całość zamkniętą w finale w taki sposób, że otwarte zakończenie książki jest jednocześnie momentem, w którym wydaje nam się jasny cel zwierzeń Tadka, jak i tajemnicza misja działaczy.

„Mistrzostwo Świata” jest przede wszystkim książką zabawną. Doświadczamy śmiechu przez łzy, ale śmiechu jest znacznie więcej. Jest sentymentalną podróżą w głąb samego siebie, podróżą otwarcia na nowe i zderzenia tego, co minęło z tym, co jest. Dowiemy się między innymi, dlaczego Tadek nie został poetą, co na ulicach Olsztyna robi sam Goethe oraz co ma z bohaterem wspólnego obraz Beckmanna. Przeczytamy o tym, dlaczego Tadek nie wyłącza irytującej stacji radiowej i jak można wykorzystać magnetowid, którego nie da się podłączyć do telewizora. Poznamy wzloty i upadki studenta bibliotekoznawstwa, historię udaremnienia męczeńskiej śmierci Babci Majowej i katastrofy remontowej w domu polonistki Tadka. Przyjrzymy się także dwóm Polskom – tej, której już nie ma i tej, która tak męczy nas obecnie.

Najpierw ta, co minęła. Rewelacyjnie przedstawiona scena rozmowy ojca z synem na temat buntu z okresu komunizmu i konsekwencji, jakie ten bunt przyniósł w swych oparach absurdu pokazuje charakter ówczesnej państwowości. Do tego dochodzi jeszcze dokładny opis zimowego kuligu, jaki zorganizowano ku chwale ludowej ojczyzny, a którego finałem dla Tadka była wędrówka po szpitalach bez rentgena i z pijanymi lekarzami dyżurnymi. Białkowski dokopuje wczorajszej Polsce, ale równie celnego gola strzela w bramkę Polski współczesnej, tej nieudanej, przetransformowanej w nicość i nie dającej żadnych perspektyw. Kiedy Tadek podejmie decyzję o emigracji zarobkowej, tak wyrazi się o swym kraju do kolegi : „Gruby, to kraj nie dla nas. No niczego tu nie dojdziemy. Zresztą Polak ma w genach tułaczkę. To niejako nasz patriotyczny obowiązek. Pamiętasz, Wielka Emigracja, tysiące co zostały na Zachodzie po wojnie, w stanie wojennym? No to teraz pora na nas. To będzie nasz wkład w dziejową kolej.” Wymowny jest fakt, iż emigracja Tadka nie dochodzi do skutku, że będzie musiał odnaleźć się w tym, co ma i co go otacza. Ale zawsze pomocne będzie piwo, towarzystwo pięknej dziewczyny i mecz piłkarski oglądany w telewizji.

Gdy już przekonani jesteśmy o tym, iż wszystko, co opisuje autor znane jest mu z bezpośredniego doświadczenia, postać głównego bohatera wydaje się być co najmniej zagadkowa. Tadek wyznaje, iż „Wymyślamy sobie ludzi i miejsca, których podświadomie pragniemy. Czy wszystko, co mnie dotychczas spotkało, wymyśliłem sobie?”. To także kolejny trop interpretacyjny powieści, której wieloznaczność i wielopłaszczyznowość (wynikająca choćby z kontekstu tytułu) pozwalają na przeżycie lektury ważnej i potrzebnej każdemu Polakowi.

Tadek gra swój własny, życiowy mecz, ale jego losy to także mecz rozgrywany na stadionie polskości, z rodzimą polską publiką na trybunach. Mecz tak ważny, jak eliminacyjne spotkanie piłkarzy na murawie, dające nadzieję na to, że biało – czerwoni wygrają i będą walczyć dalej. Białkowski zagrał z polskim czytelnikiem fair play. Nie będzie w tej książce rzutów karnych, nie będzie żółtych i czerwonych kartek. Jest dobrze rozegrane spotkanie, w którym arbitrem między czytającym a autorem będzie wykreowany przez niego bohater.

Wydawnictwo Portret, 2008

2008-01-30

"Kobiety ich mężczyzn" Sofija Andruchowycz

Wypromowana na fali popularności swego ojca, młodziutka Sofija Andruchowycz popełniła kilka opowiadań, które zebrane zostały w zbiorze pod wymownym tytułem, sugerującym iż jest to intymna proza kobieca, że jest w niej ogromny ładunek kobiecości i że skoro mężczyźni są w tytule niejako dodani, nie odnajdą się pośród tekstów autorki. Na początku faktycznie można się w tych krótkich historyjkach zagubić. Przychodzi nawet na myśl konkluzja jednej z bohaterek : „Nie pamiętam, o co mi wtedy chodziło, ale na pewno miałam jakiś pomysł”. Pomysłów faktycznie wiele, ale jakiegoś wspólnego mianownika dla tych jedenastu tekstów trudno jest się doszukać.

To proza dość soczysta językowo, mroczna chwilami i makabryczna. Andruchowycz raczej przekonująco prezentuje wizerunki różnych kobiet, mających różne doświadczenia życiowe (niekoniecznie z mężczyznami), priorytety, pragnienia i marzenia. Łączy je potrzeba bycia zauważonymi i docenionymi, a może po prostu autorka kreuje bardzo ekspresyjne postacie, obok których nie sposób przejść obojętnie. Czy będzie to sprzątaczka, morderczyni, aktorka filmów porno czy 28- letnia „babcia klozetowa”, każda ożyje w bardzo sugestywny sposób, chociaż za każdym razem autorka da jej możliwość literackiego życia tylko na kilkunastu stronach.

Co my w tym zbiorku mamy? Na wstępie wybierzemy się na przejażdżkę rowerową, która w specyficzny sposób przecinać będzie rzeczywistość, naddając jej znaczeń świata imaginacji młodej cyklistki. Pięknie jest czytać o przyjaźni, jaką zacieśniają kolejne obroty szprych i kół, ale dalej już tak pięknie nie będzie. Po sielankowym „Roverandom” kolej na przygnębiające opowiadanie „Ruth”, w którym z tytułowej bohaterki w sensie dosłownym i metaforycznym kobiecość wysysać będzie jej partner. I to opowiadanie nakreśli już mroczny, oniryczny i niepokojący ton kilku następnych tekstów. „Czerwone z białymi kwiatami” na przykład będzie pasjonującym studium psychologicznym morderczyni, która zabija, kierowana zazdrością. Makabryczna „Księżna” to porażająca wręcz miniatura literacka o zgorzkniałej i rozczarowanej życiem kobiecie, której upadek podkreślają turpistyczne opisy. Niepokojący jest także tekst „Blair Witch Project”, w którym jesteśmy świadkami tajemniczej nocnej eskapady, której bohaterka – narratorka prowokuje i intryguje.

Strach, przerażenie, ciemne strony kobiecej (ludzkiej?) natury dość harmonijnie współgrają z tekstami zabawnymi lub ironicznymi. I tak na przykład pomiędzy opisanymi wcześniej opowiadaniami znajdziemy zabawny tekst „Together again”, mówiący o tym, iż nawet w miejskim szalecie jest szansa na rozwinięcie fascynującej znajomości. W „Pani Dorocie”, niczym w „Przystupie” Grażyny Plebanek, przyjrzymy się otoczeniu z dość przyziemnej perspektywy kobiety sprzątającej. To, co jednak najbardziej wyraziste w „Kobietach ich mężczyzn” to zakończenie zbioru.

W finale bowiem autorka oddaje głos mężczyźnie. Krwawa makabreska, po trosze w duchu Rolanda Topola, rozpoczyna się znaczącym wyrzutem: „Kobiety są złe. Nie warto mieć z nimi do czynienia”. I jeśli ktoś będzie w stanie przeczytać dokładny opis siekania zwłok na kawałki, zrozumie wstępną tezę bohatera. Czyniąc narratorem ostatniego tekstu mężczyznę, Andruchowycz po części się zaśmiała, po części ukazała prawdziwe przesłanie swojej prozy, po części po prostu zakpiła sobie sama z siebie. Mam wrażenie, iż pomimo częstego przygnębiającego nastroju opowiadań, autorka podczas ich pisania dobrze się bawiła. A Ruth, Izabelą, Panią Dorotą, Lubą czy nawet Księżną po części ona sama się czuje.

Przyznam, iż naprawdę nie wiem, o co autorce chodziło, ale pomysły to ma rzeczywiście niezłe. Nie oczekujmy od tej lektury niczego poważnego, bo mimo wszystko jest dość lekka i nie obciąża psychiki zbędnym balastem rozmyślań. Podoba mi się bezpretensjonalność Andruchowycz i umiejętność czynienia z prozy życia fundamentu do wdzięcznego bajania.

Wydawnictwo Czarne, 2007

2008-01-29

"Foe" John Maxwell Coetzee

„Foe” to specyficzna powieść autotematyczna. Coetzee podejmuje w niej grę zarówno z samym sobą, jak i z czytelnikami. Napięcie narracyjne wzmacnia nie tylko wartka akcja, ale także stopniowane pytania, na które ani bohaterowie, ani czytający nie są w stanie odnaleźć odpowiedzi. Bardzo szybko zorientować się można, iż autor igra z XVIII - wieczną znaną powieścią i jej równie dobrze znanym autorem. Cel jest dość jasny i sprecyzowany, albowiem jest „Foe” pięknym traktatem mówiącym o wielkości pisania, o istocie tworzenia postaci, zdarzeń i emocji oraz o wyższości pisania nad mową i werbalnym wyrażaniem tego, co na kartce papieru nabiera nowego, większego znaczenia.

Na początku poznamy tylko trzy osoby dramatu – będzie to mieszkający od lat na bezludnej wyspie Kruzo, jego sługa Piętaszek oraz Susan Barton, kobieta – rozbitek, wkradająca się w uporządkowane i pełne harmonii życie tych dwojga zagubionych z dala od cywilizacji. Czy skądś to wszystko znamy? Oczywiście, książka jest ciekawą trawestacją „Robinsona Crusoe”, do której podobieństwo podkreśla także język postaci (któż obecnie używa takich spójników jak „atoli” czy „aliści”?). Na bazie historii spisanej przed wiekami powstaje jednak nowa opowieść, bowiem w centrum zainteresowania czytelnika staje postać Susan. Kobieta próbuje zrozumieć osamotnionego Kruzo, ale nie pojmuje, iż człowiek ten stał się z czasem całkowitym abnegatem, nie oczekuje odnalezienia i powrotu do cywilizacji, oswoił swą samotność i otoczenie wyspy. Tam, gdzie Susan czuje się jak w więzieniu, on oddycha pełną piersią, tłumacząc jej: „Proszę, pani, zapamiętaj jedno: nie każdy człowiek naznaczony piętnem rozbitka jest rozbitkiem w głębi serca”. Symboliczna śmierć Kruzo po opuszczeniu wyspy także znacząco podkreśla fakt, iż mamy tu do czynienia z bohaterem tragicznym – zakorzenionym na gruncie mu obcym i pozornie nieprzyjaznym.

Susan przejmie z czasem opiekę nad zagubionym Piętaszkiem. On z kolei, prawdopodobnie okaleczony przez swych oprawców, nie jest w stanie wypowiedzieć ani słowa i swoje emocje wyraża jedynie poprzez taniec i grę na flecie. Jego milczenie będzie wymowne i znaczące, niemy czarnoskóry także spełni w powieści rolę swoistego symbolu, a mówić za niego będzie Susan. To ona, opiekując się nim, złoży jednocześnie wielki humanistyczny pokłon w stronę tych wszystkich, którzy nie są w stanie prosić, wyjaśniać, żądać. Ona też będzie największą zagadką opowieści, albowiem okaże się z czasem, iż nie chodzi w „Foe” jedynie o snutą przez nią na początku opowieść. Na kartach powieści pojawi się kolejna osoba, nadająca wydarzeniom dramatyzmu i wikłająca sposób narracji. To tytułowy pan Foe, pisarz i obserwator, którego związek z postacią Susan stawać się będzie coraz bardziej zawikłany. Ona mówi o sobie: „Jestem uosobieniem losu, panie Foe. Jestem tym dobrym trafem, którego zawsze się spodziewamy”. On być może stanie się kreatorem tego losu, ale rozwiązanie zagadki narracji w tej recenzji zepsułoby przyjemność czytania książki.

Coetzee poruszy w „Foe” wiele problemów. To książka o wpływie inspiracji na wyobraźnię twórczą, o logice skojarzeń pisarskich, konsekwencjach oddawania świata przedstawionego w ręce bohaterów. To także książka o wielkości pisarstwa samego w sobie, o jego nieodłącznym powiązaniu z życiem, o podróży jaką odbywa bez przerwy świadomość twórcy, błąkając się między tym, o czym pisze, a tym, co na to pisanie wpływa. Wdzięczny i mądry dialog, jaki nawiąże współczesny twórca z angielskim XVIII - wiecznym pisarzem.

Zazwyczaj książki Coetzee’go należy „smakować”, jego proza jest dostojna i – na przykład w „Wieku żelaza” – niesie w sobie zbyt przygnębiający ładunek emocjonalny, by uporać się z nim podczas szybkiej lektury. „Foe” pochłania się w ciągu jednego wieczora. Zagadka narracyjna i konceptualna powieści dość szybko przestanie być zagadką, ale i tak książka pasjonuje aż do ostatnich stron. Figlarna, odrobinę ironiczna, ale pełna prawdy i mądrości opowieść, która stanie się bliska każdemu, kto lubi literacką niejednoznaczność i autoironiczny uśmiech twórcy.

Wydawnictwo Znak, 2007

2008-01-26

"Drobny kłopot" Mark Haddon

Oto mamy kolejnego po Helen Fielding i Tonym Parsonsie współczesnego angielskiego grafomana, który usilnie próbuje przekazać czytelnikom szereg „odkrywczych” mądrości życiowych, siląc się na kiepski dowcip i tnąc życie społeczne mocno stępioną brzytwą ironii. Ta wielowątkowa opowieść o problemach rodziny Hallów dłuży się niemiłosiernie, rozciąga niczym jakaś semantyczna guma i po kilku godzinach lektury pozostaje już tylko odliczanie (zaliczanie) kolejnych rozdziałów rodzinnego komediodramatu, a jest ich niestety grubo ponad sto…

Każdy z bohaterów ma kłopot i bynajmniej nie jest on drobny. Senior rodu – George – któregoś dnia dostrzega na biodrze dość pokaźny wykwit skórny, uznając go za preludium do pełnej cierpienia i zmierzającej do zgonu walki z nowotworem. Po nieudanych próbach samodzielnego pozbycia się problemu (lepiej wcześniej nie wiedzieć, w jak makabryczny i kompletnie pozbawiony pisarskiej fantazji sposób George rozprawi się z naroślą…), senior popada w depresję (nadzwyczaj szybko – niczym grypa – zdiagnozowaną przez lekarzy i otoczenie) pogłębioną dodatkowo ujrzeniem obcych męskich pośladków rytmicznie unoszących się nad ciałem jego żony w ich sypialni. George ma także problem z akceptacją wyboru życiowych partnerów własnych dzieci, ale o tych wyborach i wynikających zeń kłopotach za chwilę. O ile już na wstępie poznajemy filozofię życiową George’a, o tyle następujące po sobie wydarzenia pokażą bohaterowi, że jednak niezwykle trudno pozostać jej wiernym. „Sekret życia, jak sądził George, polega na umiejętności całkowitego ignorowania pewnych rzeczy.” Domniemanego raka i problemów własnej rodziny nie da się jednak ignorować.

Jean ma inny drobny kłopot. Przede wszystkim miota się między przywiązaniem do George’a a romantycznymi wizjami wspólnego życia, jakimi kusi ją David, z którym spotyka się potajemnie. Kobieta ma także problemy z porozumieniem się z własną córką, żywi też niechęć do wybranka jej serca, którego bezpretensjonalność i prostota nijak nie mogą być zaakceptowane przez osobę czyniącą wciąż ze swego życia teatralny spektakl udawania. Szereg perturbacji, jakich doświadczy Jean pozwoli jej dojść do bardzo głębokiej konkluzji o tym, iż „Może cały sekret polega na tym, żeby przestać szukać zieleńszych pastwisk. Jak najlepiej wykorzystać to, co się ma”.

Świadomość i mentalność dzieci Jean i George’ a znajdują się mniej więcej na tym samym poziomie co ich rodziców, bowiem ich poczynania i wnioski z tych poczynań wypływające także „porażą” czytelnika świeżością i oryginalnością. Drobny kłopot Katie polega na tym, iż do końca nie wie, czy kocha swego przyszłego męża, a jednocześnie nie wyobraża sobie życia bez zapewnienia bezpieczeństwa, które daje instytucja pełnej rodziny i męskiego ramienia, jakie tak potrzebne jest przede wszystkim dorastającemu synowi. Jej brat Jamie natomiast ma już kłopot znacznie bardziej nowoczesny i wpisujący się w trend literatury zaangażowanej w problemy seksualnej mniejszości. Trudno jest bowiem Jamiemu dojść do porozumienia ze swoim chłopakiem w kwestii wspólnego udania się na ślub Katie bez wzbudzania obyczajowego skandalu, którego boją się także jego rodzice. Sprzeczki między nim a Tonym doprowadzą do rozstania, a potem zaskakującego i spektakularnego powrotu do siebie.

Właśnie wokół ślubu Katie i Raya koncentrują się wydarzenia opisywane mozolnie przez Haddona, albowiem ta połączona z tradycją rodzinnego biesiadowania i pozornej integracji uroczystość, której przebieg wykreuje finał powieści, doskonale połączy ze sobą wszystkie wątki i pozwoli im w dość naturalny sposób się rozwiązać. „Drobny kłopot” był zapewne w autorskim zamierzeniu sugestywną próbą oddania złożoności relacji międzyludzkich poprzez nagromadzenie jej w – przyznajmy to uczciwie – dysfunkcyjnej rodzinie. Opowieść to jednak banalna, nużąca i do bólu przewidywalna. Chociaż cenię sobie angielskie poczucie humoru (dokonania komików grupy Monty Pythona rozbawiają mnie do łez), nie znalazłem w tej rzekomo zabawnej powieści ani jednego momentu, w którym choćby kąciki ust uniosły mi się ku górze. Jeśli przyjrzeć się tej historii jako dramatowi, nie przekonuje mnie ani jeden kłopot ani jednej papierowej postaci.

Drobny kłopot Haddona polega na tym, że po prostu nie potrafi frapująco pisać.

Wydawnictwo Świat Książki, 2008

2008-01-22

"Zimny płomień" Yukio Mishima

Przyznaję z zażenowaniem, iż moja znajomość japońskiej literatury to zaledwie dwie książki Kenzaburō Ōe, których lektura pozwoliła mi przyjrzeć się hermetycznej „suchości” emocjonalnej pisarstwa Kraju Kwitnącej Wiśni, przy jednoczesnej uniwersalności ich przekazu. Zbiór ośmiu bardzo różnych od siebie opowiadań Yukio Mishimy potwierdza te emocje, jakie wyzwalał we mnie Ōe – to fascynacja innością obyczajową i światopoglądową przy jednoczesnej bliskości fatalizmu, tak wyraźnego w kreacji świata przedstawionego i tak zbliżonego do licznych dokonań katastrofistów i egzystencjalistów europejskich. Każdy z tekstów składających się na zbiór „Zimny płomień” jest egzotyczną wyprawą w świat przeżyć i doznań gruntowanych przez wschodnioazjatycki system wartości. Każdy tekst jest jednocześnie bliski sprawom, o których Europejczycy starają się nie myśleć, ale które odciskają na nich silne piętno. Mishima jest mroczny, ale prawdziwy. Doskonale manipuluje emocjami czytelnika, pozwalając mu jednocześnie na różnorodne interpretacje zachowań bohaterów. Oddaje w niepowtarzalny sposób hołd zarówno życiu, jak i śmierci; zarówno miłości, jak i rozpaczy. Osadza go w japońskich realiach i japońskiej obyczajowości, ale wynosi jednocześnie gdzieś wysoko, czyniąc zeń paraboliczny manifest humanisty, który prezentuje nam swoją własną filozofię życia.

Tytułowe opowiadanie, otwierające także zbiór, jest najlepsze literacko, najsilniej oddziałuje na wyobraźnię i zaskakuje ekspresjonistycznym wyrazem uczuć i emocji. Oksymoroniczny tytuł odnosi się do gry aktorskiej Mangiku – japońskiego onnagaty, czyli aktora grającego tylko i wyłącznie role żeńskie w tradycyjnym, nastawionym na grę ciałem teatrze kabuki. Pasja oglądania go na scenie żywo sprzężona jest z fascynacją młodym aktorem, jakiej zaznaje Masuyama, główny bohater opowiadania. Będzie on pełnił rolę swoistego katalizatora emocjonalnego między aktorem a reżyserem przedstawienia kabuki, sam z czasem zostając pominięty i odrzucony. Zatarcie granic płci na scenie koresponduje z chwiejnością sposobu postrzegania swojej roli życiowej przez Mangiku. W tym niezwykłym miłosnym trójkącie, w którym nie ma miejsca dla kobiet zbuduje Mishima napięcie rzadko spotykane na kartach krótkich form prozatorskich. „Zimny płomień” to jednak tylko obyczajowe, bardzo japońskie w swym klimacie preludium do polifonicznego wyrażenia dramatycznego zderzenia witalnych pragnień z kuszącym urokiem śmierci.

„Umiłowanie ojczyzny” bowiem, wraz z „Nadzieją” i „Śmiercią w środku lata” tworzyć będzie wspaniały tryptyk egzystencjalny, w którym emocje życia i pustka śmierci zatańczą swój makabryczny taniec… Dodatkowym uzupełnieniem w przedstawianiu dualizmu miłości i śmierci będzie inspirowane starojapońską legendą opowiadanie „Miłość wielkiego Kapłana świątyni Singa”, w którym poznamy buddyjskiego mnicha, w jakim żar uczucia wypali tak bolesną ranę, iż jej uzdrowieniem będzie jedynie odejście ze świata żywych. Wracając jednak do wspomnianych już tytułów, wspomnieć należy, iż „Umiłowanie ojczyzny” może wstrząsnąć wrażliwym czytelnikiem. Finałowa scena popełnienia seppuku przez wojskowego i samobójstwa jego żony poprzedzona jest erotycznymi opisami ich wzajemnej fascynacji oraz wyjaśnia motywy, dla których mężczyzna musi pożegnać się z życiem, a żona wiernie mu w tym towarzyszy. W „Nadziei” zaś śmierć zaskoczy młodych zakochanych nagle, nie dając im szans na to, by nacieszyć się pięknem łączącego ich uczucia. „Śmierć w środku lata” natomiast ukaże złożoność emocji kobiety, która musi pogodzić się z tym, iż los odebrał jej dwójkę dzieci. Tomoko da światu nowe życie, ale nigdy tak naprawdę nie pogrzebie w swej świadomości tych, którzy odeszli. Za każdym razem inaczej, ale i każdorazowo poruszająco Mishima opowie o skomplikowanych zależnościach między życiem a śmiercią.

Są w zbiorze także teksty, które pozwalają oderwać się od dusznej atmosfery egzystencjalnej. „Perła” napisana w konwencji satyrycznej humoreski bezwzględnie ujawnia dwulicowość w relacjach przyjaciółek, w których życiu tytułowy klejnot nabałagani niemiłosiernie. Żartobliwa miniaturka literacka „Fontanny w deszczu” będzie swoistą grą słowną i zabawi czytelnika niedopowiedzeniami. Mishima ujawni nam także w konwencji baśniowej kilka marzeń gejsz, które wybiorą się w nocną wędrówkę po mieście w opowiadaniu „Przejść przez wszystkie mosty”. Opowiadanie to także można potraktować pół żartem, pół serio.

Niewątpliwie należny jest pokłon wdzięczności dla Henryka Lipszyca, którego piękne tłumaczenie pozwala nam tak blisko obcować z egzotyczną aurą niedopowiedzenia i mroku, jaką wspaniale oświetla wewnętrzny blask przeżyć i emocji bohaterów Mishimy.

Wydawnictwo Świat Książki, 2008

2008-01-19

"Zadyma w dzikim sadzie" Kiran Desai

Tę przewrotną i przepełnioną niepowtarzalnym humorem opowieść hinduskiej pisarki można odczytać na dwa różne sposoby. Można potraktować ją jako humorystyczną, egzotyczną, mieniącą się feerią barw, smaków i zapachów historię splecioną z misternie zazębiających się o siebie gagów sytuacyjnych i słownych. Wówczas „Zadyma w dzikim sadzie” nabiera znamion rozrywkowej lektury, pozwalającej na oderwanie się od rzeczywistości i układanie nowej logiki zdarzeń, w jakich znajdą się mieszkańcy fikcyjnego indyjskiego miasteczka. Można także na książkę Desai spojrzeć jak na symboliczną przypowieść o dążeniu do wolności, zrywaniu ze społecznymi uwarunkowaniami, o dekonstruowaniu ładu i poszukiwaniu w chaosie nowego porządku, który nie może zostać zaakceptowany przez społeczeństwo odgórnie ustalonych zasad i tradycji. Główny bohater konsekwentnie stać będzie w opozycji do ról społecznych i uczyni coś, co odetnie go od rodzinnej i społecznej pępowiny, pozwalając na autonomię w ogromnym bałaganie, jaki powstanie w wyniku jego buntowniczego posunięcia. Jakąkolwiek ścieżkę interpretacyjną obierzemy, książka stanowić będzie dla nas kontestacyjną mozaikę zdarzeń (i zderzeń) czyniących z chaosu stan ciekawy i frapujący.

Narodziny Sampatha (czyli „szczęśliwego losu”, co jakże ironicznie zestawione jest z drogą żywota mężczyzny) zbiegają się z niezwykłymi zdarzeniami w Szahkot. Przyjście na świat niepozornego chłopca przyniesie monsunową ulgę zmęczonym długotrwałym upałem ludziom. Symbolika natężenia zjawisk atmosferycznych związana z pojawieniem się Sampatha od początku każe nam postrzegać go jako bohatera wyjątkowego i znaczącego. Jednak nie jest on bynajmniej wyjątkowy, żaden z niego wybraniec, a już na pewno nie prorok, którym po pewnym czasie będzie chciał go ogłosić ojciec. Sampath jest życiowym nieudacznikiem, którego poczynania wciąż są krytykowane i któremu marzy się tylko jedno – aby wszyscy pozostawili go w spokoju. Cierpiący na bezsenność, spowolniały z działaniu i myśleniu pracownik miejscowej poczty, zajmujący się stale podczytywaniem cudzej korespondencji, nie myśli o niczym innym, tylko o tym, by rozstać się ze wszystkim, co na co dzień go otacza, frustruje i męczy. Sampath nie widzi siebie w żadnej ze społecznych ról, do jakiej usilnie próbuje go przypisać dominujący ojciec racjonalista. Młodzieniec jest znużony i zdegustowany wszystkim, ale także próżny. Na przyjęciu weselnym córki swego pracodawcy tak pomyśli o sobie, przeglądając kolorowe i bogato zdobione stroje: „Być może został stworzony do życia spływającego brokatem, ułożonego w misterny wzór z drogich kamieni. Być może jego przeznaczeniem było nosić jedwabne pantofle i skinieniem przywoływać uwagę całego świata”. A potem… pokaże zebranym tyłek, ucieknie z miasteczka i wdrapie się na guawę, z której postanowi już nie schodzić.

Bohater podejmie rozpaczliwą próbę odnalezienia sensu egzystencji z dala od męczących sideł życia w Szahkot. Pobyt na drzewie stanie się okazją do spojrzenia na świat i samego siebie z zupełnie innej perspektywy: „Tutaj, siedząc nie za wysoko i nie za nisko, po raz pierwszy zobaczył świat z absolutną wyrazistością, gdy dni wyłaniały się jak gdyby oczyszczone, z nieskazitelnej, połyskliwej czerni nocy.” I kiedy wydaje mu się, że nareszcie odnalazł upragniony spokój i uciekł światu… świat przychodzi do niego pod postacią wszystkich członków rodziny, mieszkańców miasteczka i wielu innych Hindusów, ściągniętych wieścią o niezwykłym czynie Sampatha. Wówczas też zacznie się tytułowa zadyma, w której karykaturalne postacie i namnożone wątki nie pozwolą nam na to, by oderwać się od lektury. Poznamy między innymi małpy – alkoholiczki, tajemniczego szpiega, dowiemy się o kulinarnych zakusach matki Sampatha i o „końskich zalotach” jego siostry. Nade wszystko jednak czeka nas zawrót głowy zafundowany przez dokładny, plastyczny i arcyciekawy opis hinduskiej obyczajowości.

To książka kolorowa – w dosłownym tego znaczeniu i w wielości zdarzeń, jaka doprowadza do co najmniej zaskakującego finału. To książka błyskotliwa i bardzo sugestywna. To przede wszystkim książka, po przeczytaniu której samemu ma się ochotę wejść na drzewo ze wszystkimi konsekwencjami tego czynu. Piękny hołd złożony Indiom i przekonujący traktat o potrzebie szukania swojego miejsca na ziemi.

Wydawnictwo Znak, 2008

2008-01-16

"Efemeryda" Adam Sumiński

No to mamy kolejną powieść o miłości. Kolejne słodko – gorzkie bajdurzenia, tkana stereotypami i nużącymi epizodami opowieść o tym, że jak ktoś pokocha naprawdę, to już na zawsze, a przy okazji wyrosną mu skrzydła pozwalające unieść się gdzieś ponad szary tłum i docenić to, z czego inni nie zdają sobie sprawy. Umieszczona w wielkomiejskim gwarze dalekiego San Francisco opowieść o mężczyźnie, który udowadnia wszem wobec, iż stara miłość nie rdzewieje, a pierwsze miłosne westchnienia ukryte będą gdzieś głęboko i doczekają się odświeżenia zatytułowana została trafnie i znacząco – to książka, która unicestwia się w świadomości czytającego już podczas lektury, albowiem rozdział wypala rozdział, a każda kolejna strona męczy coraz okrutniej. Zanim efemeryczność naiwnej historyjki Sumińskiego nakaże jej zniknąć z mojej pamięci, postaram się szybko napisać o niej cokolwiek, aby zwłaszcza przedstawiciele płci męskiej nie zostali skuszeni dość lubieżną okładką i pełnymi eufemizmów peanami na jej odwrocie.

Konrad żyje sobie lekko, przyjemnie i bez zobowiązań. Częsty i intensywny seks z tancerką klubu nocnego, niezobowiązująca praca ciecia, podczas której próbuje swych sił jako literat, spotkania przy alkoholu ze znajomymi… i dopadające go zgorzknienie wywołane atrofią emocji i odczuwania. Kobiety u boku Konrada (znajdują się dwie naraz i w dwójnasób próbują kusić swoimi wdziękami) przybierają rolę maszynek do uprawiania seksu i zapychaczy wolnego czasu. W końcu jednak nasz bohater zastanawia się nad znaczeniem słowa „miłość”… i tu się dopiero zaczynają współczesne cierpienia młodego Wertera! Na początku Konrad konkluduje z żalem: „Może nie potrafię się już zakochać? Za pierwszym razem wierzy się w nieśmiertelność. W nieśmiertelność we dwoje i w to, że się było sobie przeznaczonym, że nic nas nigdy nie rozdzieli. Że nasza miłość jest inna, wyższa i potężniejsza niż góry. Potem świat to w nas zabija.” I kiedy jest już całkowicie przekonany o tym, że żadna kobieta nie wywoła w nim miłosnego porywu, pojawia się Lena – ukochana z młodości, która przybywa, by namieszać w życiu Konrada, ale przede wszystkim odnaleźć to, czego przeżycie może jej uniemożliwić widmo rychłej śmierci. Zaczyna się ckliwa i żenująca gra, jaką toczą Eros i Tanatos. Na czułych strunach emocji i wrażeń Miłość wraz ze Śmiercią zagrają miłosną symfonię. Ożywcze tchnienie, jakim będzie dla Konrada pojawienie się Leny u jego boku koresponduje z rodzącym się przekonaniem, iż chwilowe piękno należy pielęgnować i doceniać. W końcu Lena w jego oczach „Jest jak ten motyl. Przyciskam ją do siebie. Jest piękna i złota i krucha. I nie będę jej mógł ocalić. Czy kiedykolwiek możemy kogoś ocalić?”.

Wzruszenie i łzy historyjka owa wzbudzić może w nastoletnich głowach rozbuchanych od emocji i wrażeń. Mądrości życiowe, jakie usiłuje w tym melodramatycznym obrazku obyczajowym przekazać odbiorcom Sumiński, są oklepanymi frazesami, o których można poczytać w kolorowych magazynach albo czasami także na miejskich murach. Pomijając już warstwę znaczeniową, której „głębia” dotyka mnie równie silnie, jak świadomość, iż po nocy następuje dzień, a po zimie wiosna, „Efemeryda” może spowodować skoki ciśnienia z innego powodu. Autor boi się wyjść w narracji poza krótkie pojedyncze zdania, albowiem gubi się w gąszczu słów i dopadają go one, szarpiąc równie silnie, jak miłosne dylematy duszę Konrada. Zastanawiam się także, czy to Sumiński, czy korektor książki mają problemy z interpunkcją redukowane u średnio zdolnego absolwenta szkoły podstawowej. I jeszcze dialogi! Cóż to w ogóle jest? W taki sposób zapchać kilkanaście stron może naprawdę każdy, a jeśli intencją autora była stylizacja na wartkość i płytkość codziennej wymiany zdań, wyszła mu ona doprawdy irytująco! Na koniec sama konstrukcja bohatera głównego –cynizm zestawiony z namiętną lekturą romantycznych ód Lukrecjusza, prymitywizm wypowiedzi z rozbuchanym i egzaltowanym rysem psychologicznym.

Ostrzegam – proszę nie zmarnować sobie wieczoru tak, jak ja to zrobiłem. Napisano już o miłości mądrzej, piękniej i sugestywniej. A opowieść Sumińskiego jest efemeryczna. Tak bardzo, że za moment postawię kropkę i szybko wymażę ją z pamięci.

Wydawnictwo Plejada, 2006

2008-01-13

"Ojciec i ojciec" Karel van Loon

Powieść holenderskiego pisarza to przejmująca historia o braku. Braku pewności, braku zrozumienia, braku miłości i o fizycznym braku ludzi, którzy odeszli. Jest to jednak przede wszystkim skomplikowana psychologicznie historia o tym, iż nie jest możliwe budowanie życia bez solidnego fundamentu, jaki zapewnia jasna przeszłość. Główny bohater, Armin Minderhout, przez cały czas próbować będzie niezdarnie budować swoją teraźniejszość na podwalinach form przeszłych, jakże niejednoznacznych i bolesnych. Już na wstępie opowieści sam wyzna, iż „(…) Jeszcze trudniej niż bez przyszłości jest żyć bez przeszłości”. Van Loon dokonuje więc swoistego przewartościowania – nadrzędna i najważniejsza okaże się w życiu wiedza o tym, co było, niż myślenie perspektywiczne i planowanie tego, co będzie. Oś konstrukcyjna „Ojca i ojca” zbudowana jest na wyraźnych wspomnieniach i braku pewności co do tego, jak toczyły się wydarzenia kiedyś. Chodzi przede wszystkim o brak pewności w kwestii ojcostwa nastoletniego syna, ale z tej zagadki wypływać będą kolejne, także ważne dla właściwej percepcji powieści.

Na Armina spada pogrążająca go w egzystencjalnym niebycie wiadomość od lekarza – cierpi na zespół Klinefeltera, jest od zawsze bezpłodny i nigdy nie mógł począć potomka. Kim więc jest ten, którego przez lata uznawał za swojego syna i z którym wiąże go szczególna więź, zintensyfikowana przez śmierć Moniki, partnerki życiowej Armina i matki Bo? Obsesyjne próby ustalenia ojcostwa nakazują Arminowi przeprowadzać bardzo bolesne, a chwilami żenujące w swej śmieszności dla oczu postronnego obserwatora, rozmowy z mężczyznami – potencjalnymi dawcami „zdrowej” spermy dla łona Moniki. Odbiegając od tego, co jest teraz, Armin w pozornym chaosie coraz bardziej oddaje się wspomnieniom i myślom o tym, co było. Chociaż rozwiązanie zagadki jest dla uważnego czytelnika kwestią lektury kilku pierwszych rozdziałów, podążamy jednak za Arminem i jego onirycznymi opowieściami.

Zanim wyjaśni się sprawa dlań najważniejsza, wyjaśnieniu ulegają motywy zawiązania związku z Moniką, wpleciona zostanie historia niemej nosicielki sekretów kobiety, przemierzać będziemy Holandię z Arminem i jego (?) synem w rozpaczliwym poszukiwaniu zmarłej oraz dowiemy się o toksyczności relacji bohatera z rodzicami. Na pierwszy plan wysunie się tutaj postać apodyktycznego ojca, konserwatysty i rasisty (jakże bardzo „nieholenderskiego” w swej nietolerancji i zaściankowości), który okaleczył psychicznie Armina. Mężczyzna z tą wciąż jątrzącą się raną próbuje za wszelką cenę być ojcem dobrym, opiekuńczym i szanującym własne dziecko.

Niepewność ojcostwa Bo doprowadzać będzie Armina niemalże do szaleństwa. Połączenie tęsknoty za zmarłą Moniką i świadomość tego, iż największy swój sekret zabrała do grobu, nakaże mu zrewidować swoje poglądy na temat męskości i własnej wartości. Ból niewiadomej idzie w parze z zazdrością wobec pewności kobiet w sprawie pochodzenia własnego potomka: „Może na tym polega największa różnica między miłością matki a miłością ojca: matka ma zawsze stuprocentową pewność, że dziecko naprawdę jest jej. Dlatego też matka nie musi sobie niczego udowadniać.” Przed Arminem stanie konieczność udowodnienia sobie i światu wielu rzeczy, ale czy sprosta stojącemu przed nim zadaniu?

Dodatkowy koloryt obyczajowy i społeczny Holandii ukazany jest w szeregu „scenek rodzajowych”, które dla polskiego odbiorcy mogą być co najmniej zaskakujące – swoboda zachowań w miłosnym trójkącie, nastoletni syn pijący przy rodzicach wino bez ograniczeń, wędrowanie po nocnych klubach z maluchem śpiącym na ramieniu lub plecach, zażenowanie dorosłych, którym przeszkadzają oficjalne formy „pan/pani”… Przykładów jest sporo, bo „Ojciec i ojciec” to powieść o mentalności Holendrów, o ich liberalizmie i o pustce, jaką tworzy na co dzień na wskroś nowoczesne społeczeństwo zachodnioeuropejskie.

Piszę w zakończeniu o pustce, a rozpoczynając napisałem o braku. Dowodzi to jedynie tego, iż książka van Loona choć kipiąca od znaczeń i nie pozbawiona wartkiej akcji, jest jednocześnie donośnym krzykiem i pretensją zrodzoną z tego wszystkiego, czego nie ma, a co niezbędne jest, by normalnie funkcjonować.

Wydawnictwo W.A.B., 2005

2008-01-11

"Jak powieść" Daniel Pennac

Książka Daniela Pennaca to lekkostrawna lektura, swobodny i żartobliwy esej o istocie czytania, to swoista powieść autotematyczna, której ramy wyznacza wyobraźnia autora i jego stronnicze sądy na temat czytelnictwa. Książeczka to przyjemna. Po prostu przyjemna. Ani odkrywcza, ani pasjonująca, ani nie otwierająca jakichś dodatkowych ścieżek interpretacyjnych. Ot, przewrotna opowiastka o tym, jak oswoić czytanie i o korzyściach z czytania płynących. Spodziewałem się większej oryginalności w ujęciu tematu. Jako nauczyciel – praktyk z politowaniem uśmiechałem się podczas czytania opisów lekcji, które zachęcają młodzież, aby sięgnąć po książkę. A skoro autor znaczną część swej wypowiedzi utrzymuje w tonie sentymentalnych wspomnień belfra, do pedagogicznego aspektu książki odniosę się najpierw.

Niechętni czytaniu młodzi zamienili już walkmany opisywane przez autora na odtwarzacze mp3, a telewizję na komputer i Internet. Zmienił się więc front, na którym można powalczyć o zarażenie dusz magią czytania. Problem pokoleniowej przepaści, innego postrzegania książki i kształcenia się nawyków czytelniczych ma już inny wymiar. Ci bowiem, których Pennac zachęcił w młodości do czytania, z rozrzewnieniem tłumaczą swoim własnym pociechom, czym jest kaseta magnetofonowa, której wykorzystanie w przenośnym pudełeczku obecnie uznawanym za anachroniczny ciężar, odrywało kiedyś skutecznie od lektury. Telewizja nie jest już niczym atrakcyjnym, a nowe medium odrywające od czytania bynajmniej nie wyzwala bierności w jego użytkownikach. Książki pozostają jednak tym, czym były niegdyś, zaś ich atrakcyjność spada wprost proporcjonalnie do mnożących się możliwości spędzania wolnego czasu przez współczesnego nastolatka z głową nabitą „mądrościami” internetowymi i zasadami kierującymi setkami gier komputerowych.

Na dzisiejszych lekcjach nie zdałoby egzaminu głośne czytanie kipiących od znaczeń naturalistycznych opisów „Pachnidła”. Dzisiaj dzieciak pomyśli cieplej o lekturze, kiedy opowiem mu, jak to książka spowodowała, iż nie wysiadłem na właściwym przystanku tramwajowym i o mało co nie spóźniłem się od pracy. „Jak powieść” nie jest najlepszym i skutecznym poradnikiem dla nauczyciela głowiącego się nad tym, jak przekonać do czytania. Kanały dostępu informacji zwielokrotniły się i utrudniły proste skupienie, jakie potrzebne jest do tego, by obcować z książką. To, co w pedagogicznym aspekcie wypowiedzi Pennaca jest ważne, to podkreślenie swobody, jaka przynależna jest poznawaniu literatury. Swobody, która może – ale wcale nie musi – wywołać odruch czytania w jakimś konkretnym celu. W końcu nieważne jest, aby czytać „od deski do deski”.

Dowiemy się z książeczki, jakie techniki czytania dozwolone są przez autora. A raczej tego, że metoda jest jak najbardziej dowolna. Chodzi o to, żeby czytać. Jednak. Mimo wszystko. Cokolwiek zmieni się w świecie, jakkolwiek mutować się będą krnąbrne pociechy i ich system wartości, książka pozostanie przecież książką i zawsze oddziaływać będzie na czytelnika tak samo. Za wskazanie tego aspektu czytania jestem Pennacowi bardzo wdzięczny.

Podoba mi się także następująca konstatacja: „Skoro tylko pojawia się kwestia czasu na czytanie, to znaczy, że brakuje ochoty na czytanie”. Ta linia obrony przed książkami jest obecnie coraz bardziej popularna i skłania ku przykrej refleksji, iż czytanie nie jest już tak skutecznym sposobem na przeżycie czegoś głębszego, jak to było jeszcze całkiem niedawno. Autor wspomina także o tym, iż „Czas na czytanie zawsze jest czasem ukradzionym”. Można zatem być złodziejem i nie czuć się napiętnowanym z tego powodu. O taki rodzaj kradzieży zawsze warto walczyć. Warto także – bez nastawienia, iż jest to coś na kształt biblii czytelnika, jak głosi tekst na okładce – z lekkim przymrużeniem oka ukraść kilka godzin, by poczytać „Jak powieść”. Rewolucji światopoglądowej nie będzie. Jedynie odrobina dobrej zabawy i pojawiająca się świadomość tego, iż w świecie relatywizmu i szybkości jest coś, co trzyma się od tego z daleka. To książka – coś, co dla wielu nigdy nie straci prawdziwej wartości.

Wydawnictwo MUZA, 2007

2008-01-09

"Numer zerowy" Paulina Grych

Debiutancka powieść Pauliny Grych przepadła w natłoku nowości wydawniczych i nie odbiła się echem, albowiem zarówno w kwestii formy, jak i treści nie niesie niczego odkrywczego ani twórczego. Tematyka społeczna i polityczna, mocno już wyeksploatowana. Styl chwilami siermiężny, zbyt prosty i zbyt oczywisty. Nade wszystko jednak opowieść schematyczna i dość przewidywalna fabuła, która wywołać może podczas lektury niejedno ziewnięcie.

Opowieść o zdradzonej żonie, mężu - pantoflarzu, o szaleńczej ekipie dziennikarzy nad wyraz naiwnie przystępujących do tworzenia tygodnika, którego przyszłość tak jak zapłata dla pasjonatów fachu wydaje się być od początku fikcją, toczy się w prowincjonalnym mieście, w lewym górnym rogu mapy pogody. Michał, poseł prawicowej partii o nacjonalistycznych inklinacjach i wiernym hołdowaniu patriotyzmowi oraz tradycji rodzinnej, zostaje w telewizyjnym programie zdemaskowany, albowiem cała Polska ma możliwość obejrzenia zdjęć, na jakich bohater wdzięcznie się tuli do kobiety, która bynajmniej nie jest jego żoną i matką trójki dzieci. Gdy zbiera siarczyste policzki od zapłakanej żony i gdy musi się ukrywać na łonie natury przed krwiożerczymi mediami pragnącymi nadać obyczajowemu skandalowi żywy tor rozwoju, nie zdaje sobie sprawy, iż wszystko jest misternie uknutą intrygą między dwiema kobietami…

Wizerunek posła Michała przypomina upodlonego i ośmieszonego na kartach powieści Dawida Bieńkowskiego i Marka Kochana współczesnego polskiego mężczyznę, który wypadł ze społecznej roli pana i władcy, samca i kochanka, stał się zaś skruszonym, zagubionym i podporządkowanym kobietom frustratem, jaki nie jest w stanie odbudować na nowo utraconego poczucia męskości. Wizerunek to więc literacko wtórny i mało przekonujący. Nie piszę o tym, widząc w powieści Grych przede wszystkim okrutnej intrygi zawiązanej przez front jajników. Piszę przede wszystkim jako czytelnik, którego odwrócenie ról małżeńskich i zburzenie tradycyjnego porządku mało interesuje, bo nie jestem zagorzałym zwolennikiem jakichkolwiek, a tym bardziej stereotypowych podziałów związanych z płciowością i nakazach obostrzających te podziały. Tego więc typu kobieca literatura wyzwolona, pokazująca zagubionym przedstawicielkom płci pięknej, iż powinny odejść od naczyń, pieluch i wiernego poddania wobec swego partnera jest dla mnie głosem nieświeżym i prezentuje spojrzenie nienowoczesne, choć wiem, że wiele współczesnych kobiet chętnie porzuciłoby kuchnię na rzecz salonu piękności, przestronnego gabinetu i jakiegoś kierowniczego stanowiska. Natalia, żona Michała, rzekomy głos nawołujący do wyjścia z domowych pieleszy tych, które nadal tkwią tam wbrew swej woli, jest postacią papierową i zupełnie nieprzekonującą.

Natalia ma dość. Natalia jest zła. Natalia ukarze swojego mężczyznę i udowodni, że siła kobiety ściśle koresponduje z jej chęcią zemsty, że kobieta ujawnia klasę, szyk i wielką moc działania tylko w sytuacji, w której musi się wobec czegoś zbuntować tak, jakby inaczej nie była w stanie manifestować swej wyjątkowości. Wściekła Natalia daje w myślach rady swojej małej córeczce: „Naucz się teraz, jak walczyć o swoje. Bij, kop, gryź, bo miłe i grzeczne dziewczynki przegrywają. Zostają w pułapce, z Kinder, Küche und Kirche, z pilotem w ręku, przerzucając kanały albo kartki czasopism o modzie i urodzie. A wieczorem rozkładają nogi, by odgonić stres, by poczuł się mężczyzną”. Ujawnienie romansu męża pozwoli jej zerwać z opisanym schematem życia, w który – o biedna i nieszczęśliwa – wtłoczona została przez Michała, zobowiązania małżeńskie, przez społeczny ład i kulturową skostniałą formę. To przez niego absolwentka polonistyki porzuciła karierę dziennikarską, przez niego rozstała się z literaturą, przez niego jest kuchenno – sypialnym robotem… i teraz to ona mu pokaże. Ano pokazuje. I daje do wiwatu. A Michał? Przeżyje metamorfozę. On ją przeżyje, nie ona. Ona tylko będzie się miotać i przez cały czas utwierdzać w przekonaniu, iż jest panią uknutej sytuacji. Sytuacji co najmniej absurdalnej i śmiesznej.

„Numer zerowy” jest bezpardonową i mało twórczą krytyką Partii Wiadomej, z jaką identyfikuje się Michał: „Michał był obrońcą. Nie miał miecza ani błyszczącej zbroi, ale walczył słowami. Polska. Naród. Tradycja. Odmienianymi przez wszystkie przypadki. Bóg. Honor. Ojczyzna. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo, więc musiał chronić siebie i innych, nawet tych, którzy nie rozumieli zagrożenia”. W dość ograny i sztampowy sposób krytykowane jest także środowisko mediów i trudności zawodu dziennikarza. Nie wiem, czemu miało służyć połączenie afery obyczajowej ze światem polityki i mediów, bo jeśli wskazaniem wzajemnych zależności i udowodnieniem czegoś, co każdy Polak niejednokrotnie widział już w szklanym ekranie, to ponawiam moje pytanie – po co to wszystko?

Jedyne, co naprawdę ciekawi w powieści Pauliny Grych to pierwszy chyba we współczesnej literaturze tak trafny i tak autoironiczny obraz Szczecina, który staje się niemym świadkiem wielu bulwersujących zdarzeń. Ani humor nie jest wyszukany, ani język nie jest żywy, a autorka rozpędzona w swej fantazji twórczej próbuje w ostatnim rozdziale za wszelką cenę zamknąć namnożone wątki. Liczę na to, że „Schiza” – druga jej powieść, pozwoli przy lekturze pomyśleć o czymś, o czym nie myślano już za mnie wielokrotnie.

Wydawnictwo W.A.B., 2007

2008-01-05

"Ameryka zbuntowana" Artur Domosławski

Ci, którzy na łamach Gazety Wyborczej nie śledzili wywiadów przeprowadzonych przez Artura Domosławskiego z czołowymi intelektualistami amerykańskimi, mają możliwość uważnego zapoznania się z nimi wszystkimi, albowiem „Ameryka zbuntowana” złożona jest z siedemnastu krytycznych wypowiedzi, w których niekoniecznie młodzi, ale z pewnością gniewni dają upust swoim pretensjom, lękom i żalom wynikającym z wnikliwej analizy tego, co działo się i dzieje z obecnym amerykańskim rządem i społeczeństwem.

Dla polskiego czytelnika, którego sprawy Stanów Zjednoczonych choć trochę zajmują (a tak mamy skonstruowany świat, że w mniejszym lub większym stopniu zawsze muszą zajmować) i który rozumie błędy w logice postępowania największego mocarstwa na świecie, książka nie będzie stanowiła przełomowego odkrycia ani nie wniesie zbyt wiele do światopoglądu. Domosławski pozwala wypływać dość swobodnie strumieniowi świadomości każdego interlokutora, nierzadko po raz kolejny wraca do tych samych kwestii (zakończonych podobnym wnioskowaniem, jakie wyczytać można trzy – cztery wywiady wcześniej). Wnioski z rozmów zbyt często będą po prostu oczywistościami, analiza zagadnień dość sztampowa, niektóre z tych wywiadów zwyczajnie nużą, bo po raz kolejny uświadamiają nam – myślącym Polakom coś, co nadal jest niepojęte dla znacznej większości społeczeństwa USA, która nie może (nie chce?) pozwolić sobie na samodzielność wnioskowania i dostrzeżenie co najmniej kilku paradoksów budujących politykę i ład społeczny w ich kraju. Niemniej jednak jest to pozycja potrzebna i warta poznania – choćby po to, aby ugruntować się w już wyrobionych sądach i opiniach o kraju, który uważa się za największy i najwspanialszy,a także taki który łudzi do dziś wielu pragnących za wszelką cenę tam wyjechać.

Paradoksy i wady Ameryki rozmówcy Domosławskiego dostrzegają w kilku kluczowych sferach: politycznej, gospodarczej, socjologicznej i naukowej. W krytycznym mówieniu o swej ojczyźnie dostrzegają także najważniejszy z paradoksów, o którego lingwistycznym aspekcie wypowiada się Eric Foner: „Kiedyś ludzi krytycznych wobec polityki rządu USA oskarżano o postawę „nieamerykańską”, co odnosiło się do poglądów. Dzisiejsi neokonserwatyści zrobili krok naprzód – mówią o „antyamerykanizmie”, co brzmi, jak gdyby krytycy chcieli co najmniej wysadzić rząd w powietrze”. Czy buntowników z wyższych sfer, „antyamerykanistów” z bogatym dorobkiem naukowym dzielna i wyzwolona Ameryka powinna się bać? Czy ich głos jest za Oceanem słyszany? Czy jest przede wszystkim zrozumiany? Trudno jest nam o tym wyrokować tutaj, w małym nadwiślańskim państewku, o którego istnieniu część mieszkańców USA nawet nie wie. Warto jednak przyjrzeć się bliżej opisowi tej strony Ameryki, która uznawana jest za wstydliwą, czasem nieistniejącą, urągającą mitom o wielkości tego kontynentu i jego dominacji nad resztą świata. O czym warto przeczytać?

W kwestii polityki ważny zdaje się głos Jonathana Schnella, który zastanawia się, dlaczego USA wracają w demoniczne szpony konserwatyzmu i dławią się samodzielnie wykreowanym rozumieniem liberalizmu. Benjamin Barber daje kilka rad dla Demokratów dotyczących tego, czego mogliby się nauczyć od Republikanów. Zmarły niedawno Richard Rorty mówi o autorytarnym charakterze państwowości Stanów Zjednoczonych, pogłębiającym podziały i oddalającym od dawnych ideałów państwa równego dla wszystkich. Czy owa równość nie była jednak przypadkiem zawsze tylko największym amerykańskim złudzeniem? Były wojskowy Andrew J. Bacevich dyskutuje z Domosławskim o potędze militaryzmu, wskazując jednocześnie na silną ambiwalencję społeczną – z jednej strony ogromny autorytet wojska, z drugiej brak entuzjazmu wśród młodych Amerykanów w wieku poborowym. Nie może obejść się także bez krytyki mocarstwowej walki z terroryzmem, o której Tony Judt mówi, iż „Ameryka toczy niestety nie tę wojnę, którą powinna, a tę którą w tej chwili potrafi toczyć. Nie pierwszy raz w historii”.

W sprawach gospodarczych wypowiada się przede wszystkim Kevin Philips. Mówi o „glinianych nogach” amerykańskiego pędu do brania kredytów, o przepaściach majątkowych i o trosce gabinetu Georga W. Busha o państwową ropę i jej złoża głównie na Bliskim Wschodzie. Christopher Scott natomiast powie, dlaczego Ameryka boi się badań nad komórkami macierzystymi i jak silnie działalność naukowców uzależniona jest od budżetu państwa.

Najmniej przychylnie wypowiadać się będą rozmówcy Domosławskiego w kwestiach socjologicznych. Znany psycholog Philip Zimbardo snuć będzie rozważania o przemianie zwykłych ludzi w demonów więzienia Abu Ghraib. Clayborne Carson i Albert Amarillo wskażą źródła nietolerancji społeczeństwa amerykańskiego wobec Afroamerykanów i Latynosów, zaś Loic Wacquant przejmująco i obrazowo powie o opresyjności więziennictwa w USA i nierównościach rasowych wobec prawa.

Najciekawszy i najlepszy wywiad otwiera książkę. Mądre sądy i trafne diagnozy Noama Chomsky’ ego wydają się być doskonałym otwarciem. Dalej jest już nieco odtwórczo i mało kreatywnie. Ale być może tylko dla mnie, gdyż rozmówcy Domosławskiego mają wrażenie, iż mówią o rzeczach odkrywczych. Proponuję samodzielnie odkryć prawdę o Ameryce i przeczytać o tym, o czym Ameryka woli głośno nie mówić.

Świat Książki, 2007

2008-01-02

"Wiek żelaza" John Maxwell Coetzee

Kiedy czyta się „Wiek żelaza” niedługo po „Młodości”, doznaje się szokującego dysonansu poznawczego i nie chce się uwierzyć, że o tak skrajnie różnych okresach życia można napisać tak inaczej na czytelnika oddziałujące książki. O ile „Młodość” niesie w sobie ożywczy powiew radości i mimo wielu przykrych wątków dość wyraziście afirmuje cud życia, o tyle „Wiek żelaza” jest brutalną i przygnębiającą opowieścią o odchodzeniu, o żegnaniu się z własnym istnieniem, jest naturalistycznym opisem wyniszczenia i degradacji, a lekturę tej powieści przerywa się tak, jak rwana jest jej narracja prowadzona przez kobietę, której jesień życia to pora przykrego rozliczenia z samotnością, bólem i przejmującą pustką wokół. To wstrząsająca książka i jednocześnie bardzo dobra. Atakuje zmysły i nakazuje myśleć o tym, co na co dzień wypieramy z naszej świadomości. Pokazuje, co to znaczy godnie umierać i jak przygotować się do śmierci.

Curren i Vercueil – dwójka bohaterów „Wieku żelaza” skrajnie różni się od siebie, a jednocześnie staje z czasem swoistą jednością ciał i dusz, jakiej pomagają powstać poszczególnie dramatyczne zdarzenia. Curren jest emerytowaną nauczycielką, która próbuje przed śmiercią opisać córce w liście, jak bardzo boli ją życie i jak silnie ten ból oddziałuje na jej sposób spostrzegania rzeczywistości. List stanie się swoistą terapią i sposobem na zrozumienie samej siebie, albowiem Curren już na wstępie tak definiuje odbiorcę swego listu: „Do kogo zatem piszę? Odpowiem ci: do ciebie, ale w innym wymiarze; do siebie; do ciebie we mnie”. Wraz z medycznym wyrokiem śmierci (stwierdzenie złośliwej postaci raka) w prologu spada na Curren odpowiedzialność, jaką chce wziąć za przygodnego pijaczynę wałęsającego się nieopodal jej domu. Zastanawiać może bliskość, w jakiej z czasem znajdzie się ze sobą ta dwójka…

Curren widzi w Vercueilu swoiste alter ego, choć na pozór dzieli ich wszystko, a nie łączy nic: „Dlaczego o nim piszę? Ponieważ to on istnieje, nie ja. W sposobie, w jaki na mnie patrzy, widzę siebie, mogę to ująć w słowa.” Może ów bezdomny kaleka stanie się jej bliski głównie dlatego, iż tak jak ona nie potrafi (i nie chce) odnajdywać swego miejsca w świecie, w jakim nastąpiły totalne przewartościowania, w świecie dzieci z żelaza za nic mające jakiekolwiek autorytety, wyniszczające zarówno siebie, jak i kraj, w którym żyją.

Postać umierającej na raka staruszki dała po raz kolejny Coetzeemu możliwość bezpardonowego ataku na swoją ojczyznę, w której niesprawiedliwość społeczna i krwawe walki między rodakami trwale podzielonymi przez kolor skóry i stan posiadania doprowadzają do chaosu, niestabilności i braku jakiegokolwiek poczucia wspólnoty narodowej, kulturowej czy wyznaniowej na tym oddalonym od reszty cywilizowanego świata fragmencie kontynentu afrykańskiego, gdzie rzekomo próbuje budować się państwo demokracji i solidarności społecznej. Autor wyraźnie podkreśla smutny dualizm panujących w RPA stosunków, a ich ucieleśnieniem są postacie młodych chłopców, których Curren próbuje bezskutecznie przekonać do tego, iż kierowanie się przemocą i oksymoroniczna walka o pokój nie mają najmniejszego sensu. Żyć w RPA to głównie jeżyć się na siebie – tak widzi to Curren i w taki sposób postrzega swój kraj Coetzee : „My, którzy zawarliśmy małżeństwo z Afryką Południową, stajemy się brzydkimi, ponurymi, niemrawymi Południowoafrykańczykami, w których jedynym objawem życia jest błyskawiczne szczerzenie kłów, kiedy nas coś rozgniewa.” I tych wplecionych w „Wiek żelaza” socjologicznych okrzyków publicystycznych autora jest według mnie w książce zdecydowanie za dużo. Nie pozwalają one jednak ani na moment zapomnieć o tym, iż powieść jest przede wszystkim poruszającym świadectwem odchodzenia, jakie czeka kiedyś każdego z nas.

„Wiek żelaza” czyta się z oporami. Im więcej przykrej prawdy o końcu życia, tym silniej opada na nas kurtyna mroku, jaka spowijać będzie każdy kolejny akapit fikcyjnego listu Curren. Trudno o dobrą powieść, którą jednocześnie tak mozolnie się czyta. Być może jednak ta powolność w lekturze pozwala dłużej zachować w myślach przesłanie książki.

Wydawnictwo Znak, 2007