2012-12-30

"Listy" Jack Kerouac, Allen Ginsberg

Pomiędzy obrazoburczym „Skowytem” Allena Ginsberga a wizyjną i kultową powieścią „W drodze” Jacka Kerouaca skryło się wiele emocji, przeżyć, często dramatycznych doświadczeń egzystencjalnych, a przede wszystkim ukryła się przyjaźń. Genialny projekt mający na celu zebranie i opublikowanie listów, które obaj twórcy Beat Generation pisali do siebie od 1944 do 1963 roku, jest dostępny dla polskiego czytelnika! Opasły wolumin czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem, bo kilkaset listów to może nie jest literatura, ale bardzo intymny zapis skomplikowanych relacji między twórcami amerykańskiej bohemy oraz tego, w jak niezwykły sposób przeżywali prozę życia, czyniąc z niej materię do twórczości ponadczasowej i zaskakującej do dziś. To książka, podczas lektury której rodzi się więcej pytań niż odpowiedzi. Dlaczego? Być może przez to, o czym wspomniał Ginsberg przyjacielowi jesienią 1948 roku: „Listy są równie niejasne jak nasza mowa, ale to dlatego, że my tacy jesteśmy”. Oto dowód istnienia naprawdę. Dwóch fascynujących jednostek oraz ludzi z ich otoczenia. To także opowieść o odwiedzanych miejscach, czytanych lekturach i wzajemnych fascynacjach, dzięki którym Ginsberg i Kerouac latami wspierali się w swej twórczości.

W krótkim czasie wydane zostają dwie pasjonujące pozycje złożone z listów osobowości nietuzinkowych i mocno przeżywających sens (albo dopadający ich bezsens) własnego istnienia. Korespondencja francuskich intelektualistów – bo mam tu na myśli „Wrogów publicznych”, w których to myślami wymieniają się Michel Houellebecq oraz Bernard – Henri Lévy – inaczej jednak obrazuje światopogląd piszących do siebie bratnich dusz. Między Ginsbergiem a Kerouacem wciąż iskrzy, ich epistoły są świadectwem dojrzewania do istnienia. „Wrogowie publiczni” to bardziej popis erudycji i zgorzknienia. Tego nie ma w korespondencji amerykańskich beatników, a przynajmniej nie na początku; nie w okresie z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych minionego stulecia, kiedy to artyści wymieniali między sobą najbardziej płomienne listy o tym, jak za każdym razem od nowa doświadczać życia.

Historia opowiedziana w listach rozpoczyna się w momencie, kiedy młody Ginsberg pisze do przebywającego w więzieniu przyjaciela o ważnych dla niego lekturach – Gogolu, Dickensie, Austen. Próbuje nakreślić ramy ich filozofii, tak zwanej „nowej wizji”. Dla obu literatura miała być bezpośrednim odwzorowaniem myśli i taką też mieli tworzyć. Pod koniec korespondencji doświadczony życiowo Ginsberg przemierza Azję, a wycofany i coraz bardziej zamknięty w sobie Kerouac przeżywa swe istnienie jako porażkę i ból nie do wytrzymania. Co jest pomiędzy? Wiele poruszających wizji, słownych przepychanek i rubasznych upomnień, wzajemne recenzowanie twórczości, wspomnienia przyjaciół i wrogów oraz miejsc, ze szczególnym uwzględnieniem Meksyku. Kerouac w swej korespondencji z 1952 donosi żywiołowo i plastycznie o wyprawie przez Meksyk, trafia tam też Ginsberg dwa lata później; obaj po mistrzowsku oddają klimat odmiennej kultury i miejsca, w którym można oddychać naprawdę.

W 1949 roku Kerouac pisze o tym, że nie znosi społeczeństwa, ale wierzy w człowieka. Obaj przez całe życie widzieli ludzi obok siebie i unikali mas, które ich otaczały. Społeczeństwo nie było przychylne im obu. Ich wizjonerstwo uznawane było za szaleństwo. Był czas, że się tego wstydzili. Sam Ginsberg przecież wypierał się mistycznych wizji, jakich doświadczał w 1948 roku. Kiedy zrozumieli, iż to, co chcą przekazać, nie będzie pojęte tak, jakby tego sobie życzyli, postanowili przede wszystkim szlifować swój warsztat, oswajać słowo, eksperymentować z metaforami, pisać dla siebie i przede wszystkim o sobie. Na ich drodze twórczej stały osobowości takie jak William Burroughs czy Neal Cassady. Dodatkowo piękne kobiety i … piękni mężczyźni. Z jednym z nich, Peterem Orlovskym, Ginsberg spędził praktycznie całe swoje życie. Kerouac wiązał się wielokrotnie, ale nigdy na stałe. Opresyjne było dla niego dzielenie się z kimś na dłużej. W końcu zawsze pozostawał sam ze sobą i ze swoją twórczością. Tą twórczością, z którą zaczynał mieć problem, bo przecież zwątpił w to, że naprawdę może się utożsamiać z poetyką Beat Generation. Egocentryzm twórcy ujawnia się w listach kilka razy. W 1952 roku porównuje swoją powieść „W drodze” do „Ulissesa”, zaś w 1957 roku uznaje, iż jest to pierwsza amerykańska narracja na miarę Dostojewskiego. Gloryfikuje sam siebie czy widzi w tej książce coś, czego nikt nigdy nie dostrzegł?

Wątpiący w to, iż ma naprawdę coś ważnego do powiedzenia, Kerouac pisał w grudniu 1956 roku do Ginsberga: „(…) Ale Bożeż ty mój, za dużo się pisze, nawet dobrzy pisarze piszą za dużo, całe góry niepotrzebnej literatury piętrzą się nad współczesnym światem, a w łonie czasu czekają jeszcze całe hordy nienarodzonych pisarzy i oni jeszcze dołożą swoje do tej góry czystego, niczym nieskażonego gówna (…)”. Obaj zmagali się nie tylko z niezrozumieniem odbiorców, ale także z wydawcami, którzy nijak nie ułatwiali im wydawania tego, co chcieli publicznie ogłosić.

Ginsberg latami dojrzewał do swojej tożsamości, także seksualnej. Kerouac może zbyt szybko zdał sobie sprawę, ile naprawdę znaczy i wątpiąc w sens tego, co robi, uznał – oddając się buddyzmowi, którym zarażał przyjaciela – iż życie jest tylko snem. Tak też można rozpatrywać egzystencję autorów listów, których lektura z jednej strony jest czynnością niezwykle intymną, z drugiej zaś pomaga lepiej zrozumieć, jak trudno kształtować się osobowości niepokornej i takiej, która nie uznaje żadnych granic, nawet w sobie samym.

„Listy” opowiadają o trudzie miłości i przywiązania do drugiego człowieka. O wizjach, planach, wędrówkach i doświadczeniach bliskości innych ludzi, którzy nierzadko zawodzili w trudnych momentach, ale których opuścić było nie sposób. To szczegółowy zapis pasji tworzenia; właściwie takiej samej w przypadku obu twórców, bo wynikającej z głęboko osobistych przemyśleń, do których dostęp mieli chyba tylko oni dwaj. Zbliżyć się do tego choć odrobinę mają teraz możliwość ci czytelnicy, którzy potraktują „Listy” jako opowieść o wędrowaniu i tożsamości. Przede wszystkim jednak o sile przywiązania i męskiej przyjaźni. Taki zbiór korespondencji mocno zapadnie w pamięć nawet tym, którzy dotychczas mogli mieć mgliste pojęcie o dokonaniach amerykańskich beatników.

tłum. Krzysztof Majer
Wydawnictwo Czarne, 2012

2012-12-22

"Tuba i znaczenie nocy" Szarnusz Parsipur

Wydana przed dwoma laty pierwsza propozycja Szarnusz Parsipur dla polskiego czytelnika odwoływała się do sytuacji, w której kobiety opuszczają swoje domy, by w magicznej przestrzeni ogrodu odnaleźć własne miejsce i zrozumieć swą tożsamość. „Kobiety bez mężczyzn” pokazywały między innymi irańskie żony w opozycji do swych mężów oraz wskazywały drogę odnowy duchowej w świecie, który jest ich pozbawiony. Nowa pozycja Parsipur, „Tuba i znaczenie nocy” rozwinie i uzupełni myśli zawarte w pierwszej publikacji autorki. Chociaż mamy tutaj główną, prowadzącą nas przez Iran i jego przemiany od końca XIX wieku do lat siedemdziesiątych minionego stulecia, bohaterkę z krwi i kości usytuowaną nie tylko w życiu społecznym, ale też w irańskiej tradycji, nowa książka Szarnusz Parspur każe spojrzeć na kobiecość definiowaną nieco inaczej, głębiej, w poetyce realizmu magicznego.

Tuba narodziła się w czasie, kiedy ludzie z jej otoczenia dziwili się, że ziemia jest okrągła, a czas płynął inaczej, tempem równym i niespiesznym. Kiedy na świat przychodzi piękna blondynka, jej ojciec Adib, zwany Erudytą, postanawia, że córka będzie mądra mądrością daną jej przez tego, kto szanuje kobiecą odrębność, choć ubolewa nad bezwstydem, jaki prezentują kobiety. Tuba to „rajskie drzewo, źródło wszelkich rozkoszy”. Symbolikę imienia bohaterki wyznaczy dalsza narracja. Jest okres w jej życiu, kiedy nazywają ją Szamsolmoluk, czyli „słońce królów”. Tuba będzie prowokować zmiany, ale i zmianom się przyglądać; jej życie stanie się wykładnią tego, w jaki sposób trwać niewzruszenie mimo przemian i chaosu, który wdziera się z zewnątrz. Tuba będzie z jednej strony kobietą wyzwoloną i świadomą, z drugiej jednak zamkniętą w świecie, którego granice wytyczają mężczyźni, Historia, boski Absolut i świat podań, legend oraz opowieści. Żyć będzie w świecie nakreślonym przez zmiany, a tak naprawdę wedle rytmu własnego zegara, w oczekiwaniu na poznanie Prawdy, bliskość z Bogiem i osiągnie harmonię, dzięki której uda jej się zdystansować od opresyjnego świata.

Tymczasem biografia Tuby to biografia rozczarowań, upokorzeń, smutku i nostalgicznej zadumy nad światem, który nie daje jej wyruszyć na poszukiwanie Boga, nie daje jej urodzić boskiego potomka ani zrozumieć roli, jaką odgrywa w swoim życiu – od pierwszego wyjścia za mąż w wieku 14 lat do momentu, kiedy jako szalona starucha rozdaje na ulicy ziarna granatu. Tuba już w wieku osiemnastu lat była rozwódką. W dorosłość weszła szybko i bez rozmachu. Kiedy zmarł jej ojciec, dwunastolatka zapomina o śmiechu, by wierzyć już tylko modlitwie i temu, iż wola boska pokieruje jej losem tak, by mogła odnaleźć szczęście.

Szczęścia nie ma ani w pierwszym związku Tuby z Mahmudem, który nienawidzi Rosjan, Anglików i swej żony, ani w związku kolejnym – z podstarzałym kadżarskim księciem Ferejdunem, niebieskim ptakiem, derwiszem i hulaką. Pozostaje gorycz, czwórka dzieci, narastająca niechęć do świata i świadomość, że niezależność można uzyskać tylko wewnątrz siebie, dzięki modłom, pielgrzymkom i bliskością z tym, co metafizyczne, nienazwane, niezwykłe. Proza życia Tuby to świat zwyczajów, obrzędów i porządku wyłaniającego się z powtarzalności. Tymczasem w świecie wokół niej nic się nie powtarza. W 1906 roku klaruje się irańska konstytucja, dwa lata później ma miejsce zamach stanu. Potem rozpoczynają się w 1925 roku rządy Reza Pahlaviego, powstaje Uniwersytet Teherański, kobiety wreszcie mogą zrzucić hedżab, a w trakcie drugiej wojny światowej Iran zaczyna nienawidzić bolszewików i zwracać się w stronę Hitlera. Tuba wie od ojca jedynie to, że nacje rozpoznaje się po zapachu, a świat jest skupiskiem kilku plam, które może obserwować na globusie. Nie angażuje się w życie społeczne nawet wówczas, gdy trwają rządy Mosaddeka ani wtedy, gdy Iranem wstrząsają rewolucje. Tuba jest obok tych zdarzeń, a jednak odciskają one swój wpływ na jej życie.

Zasadniczym przeżyciem egzystencjalnym Tuby jest doświadczenie śmierci w osobie umierającego z głodu chłopca na ulicy oraz doświadczenie empatii i bliskości od duchownego szyickiego Chijabaniego. Dodatkowo dwie śmierci i dwa pogrzeby. Najpierw potajemne pochowanie dziewczynki, którą zabija członek rodziny, bo okryła się hańbą i nosi w sobie dziecko z gwałtu. Czterdzieści lat później Tuba także musi ukryć zwłoki niedoszłej matki, tym razem w zupełnie innych realiach historycznych, kiedy dziewczyna zaciska pięść na karabinie. Tuba żyje w symbiozie ze zmarłą Setare, ale nie daje jej już spokoju druga pochowana, Mariam. Każda jest symbolem kobiety osaczonej i zniszczonej przez mężczyzn. W ich świecie Tuba porusza się dość swobodnie, ale tylko przysłuchuje się, obserwuje. Nie wnika w to, jak stworzony jest świat. Pielęgnuje świat własnych przeżyć. Ten, do którego największy dostęp ma enigmatyczny książę Gil oraz jego żona Lejla.

To spektakl prywatnego teatru księcia Gila oraz jego pasjonujące opowieści otwierają Tubę na świat i samą siebie. Lejla to z jednej strony żona, którą Gil się chwali. Z drugiej natomiast jego nieustające źródło opresji. Oboje nie należą do świata Tuby, ale mogą go przenikać. Oboje odegrają znaczącą rolę w historii, którą Szarnusz Parsipur umieszcza gdzieś między jawą a snem; między realiami dorastającego do buntu Iranu a przestrzenią, w której znaleźć można spokój, poszukiwaną prawdę i gdzie rozumie się sens własnej życiowej wędrówki.

„Tuba i znaczenie nocy” to symboliczna przypowieść o dojrzewaniu do tego, by ujrzeć świat takim, jaki jest naprawdę. To metafizyczna historia poszukiwania tego, co pewne i doskonałe w świecie, który ani pewny ani doskonały nie jest. Parsipur daje nam kolejną definicję kobiecości rodzącą się w opozycji. Tym razem nie tylko do świata mężczyzn. Tocząca się niespiesznie i dostojnie narracja przenosi nas ze świata realnego do świata magicznych doznań oraz symboli, dzięki którym Tuba zrozumie swą tożsamość, a czytelnicy dowiedzą się, na ile różnych sposobów można określać irańską kobiecość. Jej siłę i dostojność. Jej magię. Bo to książka magiczna i bardzo mocno osadzona w prozie życia. Pozycja warta poznania nie tylko dzięki niepowtarzalnemu klimatowi  i szerokim nawiązaniom do orientalnej kultury Iranu. „Tuba i znaczenie nocy” to opowieść o kobiecym doznawaniu upadku, z którego można się podnieść i spojrzeć na życie z innej perspektywy, niekoniecznie tej ziemskiej. Parsipur czaruje od pierwszej do ostatniej strony; jej książka pełna jest niezwykłego uroku i elegancji, a jednocześnie stanowi lekturę trudną, bo zadającą wciąż pytania. Pytania o los, kobiecą dumę, uprzedzenia, życiową niestabilność i o to, gdzie w tym wszystkim prawda, jaką chce poznać Tuba.

tłum. Anna Krasnowolska 
Oficyna Literacka, 2012

2012-12-17

"Morfina" Szczepan Twardoch

Książki takie jak „Morfina” udowadniają, iż polską literaturę współczesną naprawdę warto czytać, bo można natrafić na rzecz, taką jak ta. Z pewnością oprze się ona fali jednego sezonu promocji, pozostawiając nas z licznymi pytaniami i wątpliwościami głównie natury egzystencjalnej (bo takich doświadcza główny bohater). Ta książka zapada w pamięć także dzięki niezwykłym zabiegom narracyjnym. Mamy opowieść o samym sobie, klasyczną i rwaną narrację pierwszoosobową. Mamy dystans narratora wszechwiedzącego. Mamy w końcu kogoś, kto na drodze imperatywów prowadzi przez dalsze życie głównego bohatera, wiedząc o nim więcej niż on sam jest w stanie zrozumieć. „Morfina” to osadzona w realiach początku drugiej wojny światowej opowieść o człowieku, który jest bezideowy, a któremu idee chce wpajać otoczenie. To opowieść o mężczyźnie, którego rodzina „wytresowała” do tego, by być wielkim, ale stacza się w małość i nic go nie obchodzi ojczyzna, naród, dobro Polski czy też fakt, iż we wrześniu 1939 roku winien bronić atakowanego kraju zamiast ukrywać się z buteleczką morfiny, która łagodzi lęki i pozwala uciec od świata, od odpowiedzialności, od samego siebie.

Konstanty Willeman nie ma pojęcia, kim jest. Silna osobowość matki naznaczyła go w stopniu nie mniejszym niż okaleczony w sensie dosłownym i metaforycznym ojciec, Niemiec. Matka uległa spolszczeniu, dla ojca pojęcie polskości to pojęcie kryjące wstyd i upokorzenie. Konstanty przed wybuchem wojny odbył służbę wojskową, zdobył tytuł oficera; działał tak, by jego matka – potwór była z niego zadowolona. Spłodził syna i wierzył, że będzie służyć Polsce, gdy ta naprawdę będzie go potrzebować. Kim jednak stanie się w momencie, kiedy demony przeszłości i narkotyczna teraźniejszość dopadną go i zaczną niszczyć, nie pozwalając na zdobycie samowiedzy i wewnętrznego spokoju?

Trudno o niego, kiedy Warszawa jest już w posiadaniu Niemców, nad Cytadelą unosi się dym, a przerażeni warszawiacy oblegają banki, by wydobyć z nich ostatnie oszczędności. Ta wojna przyszła do Polski, ale nie do świadomości Konstantego. Na początku poznajemy go jako samotnego pijaka, narkomana, lekkoducha i  cynika, który przekonany jest o tym, iż wszyscy wokół są idiotami, a tylko jego droga życia jest słuszna. Jaka droga? Od salonu bezpiecznej kamienicy, w której bawi się z synem i głaszcze po włosach żonę do obskurnego mieszkania, gdzie kopuluje z kochanką, jest damskim bokserem i jedyne, czego mu potrzeba, to środków, aby sobie ulżyć i żyć bez świadomości.

Konstytuowanie własnego „ja” jest w „Morfinie” problemem nadrzędnym. Konstanty wielokrotnie powtarza sobie głośno swe imię i nazwisko, aby w dźwiękach tych bezskutecznie szukać siebie. Tymczasem definiuje go to, co robi. Kim jest? Tchórzem, który ucieka od walki za ojczyznę? Niespełnionym rysownikiem i artystą? A może Baldurem von Strachwitz, swoim ojcem, którego tożsamość na potrzeby działań konspiracyjnych przyjmuje? Może Konstanty to enigmatyczny numer, Pięćdziesiąt Siedem? Albo nie wie, kim jest, bo nie ma pojęcia, kim był wcześniej? Te dylematy stanowią trzon konstrukcyjny powieści, jednak dużo ciekawsze są skomplikowane relacje z kobietami i fakt, iż każda z nich na swój własny sposób urabia Konstantego do tego, by być człowiekiem o jakichkolwiek właściwościach.

Matka rzekła synowi: „Polskość twoja potrzebuje gnoju, szamba jako nawozu, nie jałowej kobiecości dziewic”. Ma szukać kobiet wyuzdanych, kobiet toczących się po równi pochyłej, nieprzewidywalnych, fatalnych. Tylko dzięki nim będzie prawdziwym mężczyzną. Tylko one uczynią go tym, kim matka chciałaby go widzieć. Tymczasem na drodze Willemana pojawiają się kobiety, dla których przede wszystkim traci głowę, niczego nie zyskując. Ich portrety są barwne i przekonujące. Kobiety u Twardocha mają tożsamość, jego mężczyźnie tego brak. Każda wpływa na niego tak, że każdej jest niewolnikiem, choć przeklina prawie wszystkie te relacje i deprecjonuje płeć piękną, mówiąc: „(…) Sądzę, że wszystkie kobiety są takie same, katoliczki, sufrażystki, kurwy, zakonnice, głupie chłopki, harfistki, Hotentotki i Szwedki różnią się tylko przygodnie, a nie w swej istocie (…)”.

Żona Helena. Taka matka – jak Polska. Ucieleśnienie narodowego bólu i cnoty. Wpatrzona w swego apodyktycznego ojca, gotowa wybaczyć Konstantemu prawie wszystko, ale ostatecznie porzucająca go. Tego, który nigdy tak naprawdę z nią nie był. Tak jak z Salą, swoją prywatną dziwką, kurtyzaną. Salome można używać, kiedy się chce i razem odpłynąć w niebyt fundowany buteleczką morfiny. To kobieta świadoma swego upadku i kochająca Konstantego tak, jak tylko kochać może okaleczona emigrantka, której los odebrał dziecko i nadzieję. Wszystko ma za to charyzmatyczna Dzidzia Rochacewicz – odważna i cyniczna arystokratka, której wpływ na Konstantego będzie o tyle duży, że nie będzie mógł on nad Dzidzią zapanować, gdyż okaże się osobowością silniejszą, naprawdę ukształtowaną. Willeman nie ma także władzy nad Igą, dawną kochanką, aktualną żoną swego przyjaciela – lekarza, który załatwia mu morfinę dla świętego spokoju. Iga to postać drugiego planu, ale w gruncie rzeczy kobieta w tej powieści bardzo ważna. Dlaczego? Odpowiedź przyniesie lektura blisko sześciuset stron opowieści o dramacie nazywania siebie i świata wciąż na nowo.

Konstanty teoretycznie ma bardzo męskie rysy. Uzbrojony w kastet i scyzoryk może wyłupać oko, zabić, może bez problemu wdać się w bójkę i ośmieszyć, stłamsić, okraść kogoś z jego człowieczeństwa. Tymczasem to wciąż mężczyzna niepełny, niespełniony i pełen gwałtownych uczuć, których fala wzbiera długo i zalewa wszystko, doprowadzając do tego, iż bohater „Morfiny” z każdą kolejną stroną książki wie o sobie i świecie coraz mniej. Czego dowiemy się my, czytelnicy? Szczepan Twardoch napisał świetną powieść, w której dynamika wydarzeń doskonale łączy się ze statyką uczuć, właściwie ich brakiem; z pustką trudną do opisania. To także trudna lektura w tym sensie, że nie pozwala o sobie szybko zapomnieć. Książka o budowaniu tożsamości i tym, jak wiele klęsk ten proces może za sobą nieść. Mocna, wyrazista i przejmująca historia człowieka, któremu nie dane było poznać samego siebie. Myślę, że jedna z najważniejszych polskich książek mijającego roku.

Wydawnictwo Literackie, 2012

2012-12-14

"Słowa i światy" Janina Koźbiel

PATRONAT MEDIALNY
Ze względów formalnych umieściłem nazwisko Janiny Koźbiel jako autorki książki „Słowa i światy”, choć tak naprawdę autorów ma ona aż piętnastu, nie wyłączając przepytującej, a Koźbiel wykazała się erudycją, taktem i umiejętnością prowadzenia dialogów żywych, zapadających w pamięć. Zaczyna się nieco patetycznie i ociera o truizm. [Słowo] rodzi się z ciśnień uczuć, potrzeby kontaktu, próby nadania sensu – własnemu życiu i światu”. To zdanie ze wstępu. Niektóre rozmowy są zwyczajnym tłumaczeniem się ze swojej twórczości, jak w przypadku Marty Magaczewskiej, Filipa Onichimowskiego czy Doroty Masłowskiej. Ta ostatnia przepytana była przed wydaniem „Kochanie, zabiłam nasze koty”, więc smaczków dotyczących tej pozycji czytelnik nie uświadczy. Jest też tłumaczenie się ze swojego życiorysu jak w trzech odsłonach rozmowy z Piotrem Ibrahimem Kalwasem. To mimo wszystko dobra książka. Pokazuje inność – poglądów, priorytetów. Także inność systemu wartości oraz różność widzenia świata ukrytego gdzieś między słowami; w języku pisanym i mówionym, tak samo trudnym do okiełznania.

Większość rozmów odbyła się w mijającym roku, ale są i takie jak ta z 1987, kiedy autorka dyskutuje z nieżyjącym już Tadeuszem Nowakiem o dwuznaczności wiejskich opowieści i o wadze dysonansu poznawczego, który oferować może prawdziwą drogę porozumienia między twórcą a jego odbiorcą. Są rzeczy przedrukowane z „Więzi” i nieistniejącego „Tygodnika Kulturalnego”, ale większość to spotkania całkiem świeże; z ludźmi różnymi, mniej lub bardziej wpatrzonymi w siebie, ale na pewno na co dzień zmagającymi się z materią słowa, poprzez które chcą nie tylko o świecie opowiedzieć, ale i ten świat poznać.

Moją uwagę przyciągnął zwłaszcza wywiad z Magdaleną Tulli, z którą – mam wrażenie – Janinie Koźbiel rozmawiało się niełatwo. Ten dialog iskrzy i tak naprawdę jest raczej przerzucaniem się racjami i poglądami niż rozmową, ale na jego przykładzie można dostrzec nie tyle determinację autorki zbioru, by dotrzeć tam, gdzie zwykle dotrzeć się nie da, ale i ogromne pragnienie pokazania, jak wiele znaczy inność w kontakcie z drugim człowiekiem. Magdalena Tulli rozprawia o wymaganiu uważnego czytania, ale mam wrażenie, że nie potrafi uważnie słuchać, a słowa – te natychmiast wypowiadane – umierają już zanim zdążą dotrzeć do rozmówczyni. Takich trudnych spotkań na kartach „Słów i światów” jest wiele, ale każde z nich – nawet to wspomniane – daje inspirację i każe zastanowić się nad tym, że kontakt z drugim, innym człowiekiem jest doświadczeniem wręcz metafizycznym i jednym z najważniejszych w życiu, choć często tak bardzo chce się tego doświadczenia unikać.

Interesująca jest opozycja języka mówionego i pisanego, jaka mimowolnie tworzy się w obrębie tych wszystkich rozmów. Wiesław Myśliwski mówi o wadze słowa w kulturze chłopskiej. Pilot zauważa, że mówimy na ulicach mniej niż Czesi i Niemcy. Masłowska jak mantrę powtarza, że siłą jest mowa i to, co zapisane; to wtórność wobec tego, o czym powinno się głośno powiedzieć. Tymczasem Wojciech Kass mówi o umieraniu słów i trudzie obcowania z pismem, dzięki któremu może oddać siebie, swoje lęki, nastroje i oczekiwania. Magaczewska zwraca uwagę na to, iż nie ma sensu paplać, bo język nie tłumaczy rzeczywistości, a pióro może podjąć próbę jej opisu. Onichimowski woli spisać to, co usłyszy. Jan Miodek natomiast rozprawia o specyficznym imperatywie językowo – stylistycznym, który niejako łączy sfery polszczyzny mówionej i pisanej.

Dla każdego z rozmówców Koźbiel słowo jest narzędziem, które można wykorzystać w różny sposób. Większość ubolewa nad zanikiem poczucia estetyki w doborze nie tyle lektur, co sposobów zwyczajnego spędzania czasu, w którym kontakt z literaturą jest coraz mniej popularny. Andrzej Turczyński czy Wiesław Myśliwski doceniają tradycję i nie pojmują tego, iż ich twórczość może się bez niej obejść. Tymczasem piszący w młodym pokoleniu próbują tradycję kontestować, stwarzając byty mniej lub bardziej poważne z punktu widzenia literaturoznawcy, ale atrakcyjne dla współczesnego odbiorcy.

Koźbiel postanowiła rozmawiać o sprawach trudnych. O duchowości i tożsamości (także tej muzułmańskiej) w dobie czasu Chama z Piotrem Kalwasem. O trudnościach w nawiązywaniu relacji i egocentryzmie z Tomaszem Białkowskim. O tym, jak polszczyzna karleje z Marianem Pilotem. Dodatkowo autorka postanowiła do zbioru dodać rozmowę z Elżbietą Adamiak między innymi na temat tego, czy aspekt boskości może być kobiecy. Ten dialog, jak i zamykający zbiór szkic poświęcony twórczości Różewicza, który milczy znacząco i nie udziela wywiadów, uważam za rzeczy dość prywatne i publikacji koniecznie nie wymagające. „Słowa i światy” to jednak książka, która nie jest żadnym linearnym zapisem. To wielogłosowa opowieść o poszukiwaniu prawdy, wolności; o byciu szczęśliwym twórcą i o tym, jak wiele zawdzięczamy językowi, tak okrutnie go na co dzień traktując. Słowa w tej książce zmuszają do refleksji, jednocześnie intrygują i czasami bulwersują. Bo to słowa stwarzają światy i każdy z nich jest wyjątkowy.

Wydawnictwo JanKa, 2012

2012-12-10

"Koniec świata" Daria Porębiak

Myślę, że chwytliwy tytuł książki wydanej w momencie, w którym śmiejemy się z wizji rychłej apokalipsy, lecz po cichu też zastanawiamy, czy faktycznie 21 grudnia przestanie istnieć nasz świat, to jedyne, co ją chwilowo ratuje i nie powoduje, iż przejdzie niezauważona. Kolejna młoda pisarka po Mirosławie Nahaczu i Dominice Ożarowskiej płodzi rzecz mogącą uchodzić za swoisty manifest pokoleniowy; nie ma w nim jednak tyle marazmu, co w twórczości wyżej wymienionych, bo „Koniec świata” to opowieść bardziej sentymentalna, ciepła, prywatna i zanurzona w doświadczeniach, które chciałoby się ożywić. I choć piękny wydaje się świat lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy można było sępić pieniądze od rodziców, upajać się podróżą w kolejowej toalecie, podniecać istambulskim koncertem Spice Girls, wstawać dopiero w południe, a nawet świętować noc sylwestrową na plaży w samym środku lata, opowiadając o nim Daria Porębiak naprawdę nie ma niczego ciekawego do powiedzenia. Dodając jeszcze niechlujność edytorską, gdzie literówki i błędy interpunkcyjne mnożą się na potęgę (mam nadzieję, że to nie jest celowe, bo celu tegoż zabiegu nie rozumiem), czas poświęcony „Końcowi świata” jest generalnie czasem straconym. Tak jak lata, do których próbują wrócić bohaterowie tej książki.

Darek jest synem życiowo zaradnych rodziców. Ojciec to lekarz, matka jest pedagogiem. Darek tymczasem cierpi na chroniczne lenistwo. Studiuje w jakiejś prywatnej wyższej szkole kogoś tam i zbytnio nie przejmuje się tym, że któregoś dnia jego legitymacja studencka traci ważność, a on sam status kogokolwiek, bo skoro nie jest już studentem, to kim? Adę natomiast poznajemy głównie dzięki retrospekcjom – opisom szalonych czasów podstawówki, fascynacji muzyką, pierwszymi kapitalistycznymi nowinkami i charyzmatyczną Lolą, którą Ada podziwia i jednocześnie ma w głębokiej pogardzie. Darek to wędrownik – outsider, prowincjonalny Odyseusz. Zagląda do miejscowości Przydwory, gdzie spędza wieczór z rówieśnikami przy eurodance, lekturze „Popcornu” i grze Super Mario. Pojawia się w Magnuszewie, by tam poznać bohatera bez cech szczególnych, ale naznaczonego śmiercią matki, której skończył się nagle program telewizyjny i życie w fotelu. Adek to taki chłopak bez właściwości jak Wojtek – kierowca tira, który będzie woził Darka po Polsce i nie tylko. Adek chce zapomnieć o marazmie życia i nijakości zgonu rodzicielki. Wojtek chce zatrzeć zło, jakie wyrządził jego wuj – przestępca. Darek przyciąga takie osobowości pozornie bez żadnych cech szczególnych. Sam niczym się nie wyróżnia, a jego myśli i działania są tak samo chaotyczne, jak chaotyczna jest narracja „Końca świata”, która do ostatniej kropki zmierza naprawdę z wielkim trudem.

Koniec świata bohaterów Darii Porębiak to koniec życia sielankowego i pozbawionego obowiązków. Co ich czeka potem? „(…) Trzeba będzie radzić sobie z dorosłym życiem, trzeba będzie umieć posługiwać się komputerami, Internetem i mówić po angielsku, zdobywać prestiż, uznanie, realizować cele, po czym zatrudnić się w korporacji i założyć rodzinę”. Rok 1997 ma być rokiem przełomowym. Później nie będzie już nic i nie trzeba będzie wbijać się w gorset dorosłości. Tymczasem ważne są smaki, zapachy, marki, produkty i wszelkie fetysze lat dziewięćdziesiątych jak telefony Alcatela, triumf disco polo czy tandeta sprzedawana na plaży, by mieć za co zjeść, wypić, a potem się porzygać.

Zadajmy sobie pytanie o to, co oferuje nam proza Porębiak. Opis tego, co mogliśmy oglądać w teledysku do „Coco Jambo”? Opowieść o dzikich tłumach w wagonie kolejowym? Wspomnienie smaku gum Turbo? Wizję wciąż działającego gazownika – gwałciciela, o którym swego czasu trąbił „Super Express”? A może samo zwrócenie uwagi, że w młodości wszystko jest inne, piękne i pozbawione odpowiedzialności? „Koniec świata” to taka przeciętna książka o przeciętnych nastolatkach z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Próbuje jakoś umiejscowić się między tym, co było, a tym, co jest teraz. Nieprzypadkowo we wstępie zestawiony jest komunistyczny relikt przeszłości, czyli bar mleczny Grażyna z migocącymi i wabiącymi dzisiejszych młodych oraz wolnych Złotymi Tarasami. Chciałoby się wierzyć, że autorka próbuje oddać stan niepokoju, lęku i pewności, że nicość jest lepsza niż nadchodzący czas i że to jakoś ma się do współczesności, w której wielu nie może spać z powodu przepowiedni Majów.

Jest to niewątpliwie podróż w czasie do miejsc i ludzi, których już nie ma. Wszystko zmieniło kształt. Nie da się wrócić do tego, co bezpowrotnie minęło. Dawno temu nastąpił pewien ważny, acz niedostrzeżony powszechnie prywatny koniec świata. Pokoleniowy. Truizmy głoszę? Po prostu wskazuję, o czym pisze autorka „Końca świata”.

Daria Porębiak próbuje wykrzesać z przeszłości coś, o czym chciałaby napisać tak, jak nikt inny przed nią. Świat sprzed małej apokalipsy tamtych lat został już wielokrotnie zlustrowany i wykorzystany w dużo ciekawszych narracjach niż „Koniec świata”, w którym nie ma właściwie niczego, co pozwoliłoby zasugerować, iż autorka ma potencjał i może kiedyś wyda coś po prostu ciekawego. Szkoda, że po raz kolejny w ciągu ostatnich lat młody polski twórca zabiera głos, nie bardzo wiedząc, co chce powiedzieć i czy to, co ma do powiedzenia, zainteresuje kogoś więcej niż bliższych i dalszych znajomych, którzy po prostu pogratulują wydania książki.

Wydawnictwo Lampa i Iskra Boża, 2012