2007-08-28

"Siostro, siostro" Oksana Zabużko

Niczym intruz wdarłem się w wykreowany przez Oksanę Zabużko świat kobiecych doznań, pragnień i uczuć. Nieco po omacku wędrowałem przez kolejne opowiadania zbioru, próbując zrozumieć wieloznaczność tytułu, będącego nicią porozumienia, jaką snuje autorka i wabi do siebie czytelniczki, spragnione lirycznego ciepła w epickim kształcie. Bo tak naprawdę siedem tekstów podejmujących bardzo różne tematy i ujmujących je w różnorodne formy przekazu to bardzo osobista spowiedź kobiety, która spowiada się drugiej kobiecie – łączniczce z rzeczywistością, siostrze mentalnej i połączonej jednością jajników. Bohaterka jednego z opowiadań tak wypowiada się o przedstawicielach płci brzydkiej: „Mężczyźni… Ależ oni wszyscy są… płascy, naiwni, trywialni- jak równanko z dwiema niewiadomymi”. I chociaż – wbrew temu, co napisano o tej książce na okładce – proza Zabużko niesie w sobie ledwie zauważalny, ale stale obecny przekaz „mężczyznom wstęp wzbroniony”, udało mi się chyba nawiązać ze zbiorem „Siostro, siostro!” dość osobistą więź i dotrzeć do całej gamy uczuć i emocji naznaczonych znamieniem kobiecości i tylko dla kobiet w pełni zrozumiałych.

Tytułowe opowiadanie to poruszająca, pełna melancholii i smutku opowieść o lęku i pragnieniu posiadania siostry będącym odbiciem marzeń i oczekiwań narratorki Darki. To także poruszająca historia rodzinnej tragedii z mrocznym cieniem KGB w tle. Jeżeli czytelnik – mężczyzna przeżyje świadomie opisany w niej dramat, dalsza lektura będzie już dla niego łatwiejsza i przystępniejsza. W drugim tekście o znamiennym tytule „Dziewczynki” ponownie pojawia się Darka i wydawać by się mogło, iż ta postać – modyfikowana i obdarzana coraz to nowymi przeżyciami – będzie swoistym przewodnikiem po tomie. Nic bardziej mylnego. Jak już wspomniałem, zbiór opowiadań jest bardzo różnorodny, a drugie z kolei należy do tych najbardziej przejmujących.

„Dziewczynki” to dramatyczny monolog wewnętrzny utkany ze wspomnień stale nakładających się na obecne życie bohaterki. Opowiada ona o młodzieńczej fascynacji niejaką Leną Skalkowską, z którą przyjaźń rozbija oskarżające Lenę wystąpienie publiczne Darki. Dojrzała już kobieta próbuje zrozumieć motywy postępowania przyjaciółki i wracając myślami do przeszłości na nowo rekonstruuje swą własną tożsamość.

Problem zrozumienia własnej tożsamości pojawi się ponownie w zaskakującym opowiadaniu „Ja, Milena”, w którym dostrzeżemy skomplikowaną opozycję Mileny telewizyjnej (bohaterka to prezenterka i prowadząca popularny telewizyjny talk show) i Mileny rzeczywistej. Fatalistyczny dualizm ukazany w tekście o tajemniczym gościu zamieszkującym w telewizorze Mileny wywoła także czytelnicze pytania o istotę Bytu i kobiecości.

Wewnętrznie rozdarta będzie także Rada, bohaterka najciekawszego chyba tekstu „Kosmitka”. Odwiedzi ją tajemniczy Posłaniec i jego obecność stanie się przyczyną osobistych rozmyślań nad istotą własnej twórczości (Rada jest bowiem pisarką i intelektualistką), rozważań o granicach twórczej wolności, potrzebie życia dla ludzi i kreowania dla nich równoległych światów literackich, będących odskocznią od rzeczywistości. Kobietę wykształconą i borykającą się z emocjonalnymi dylematami poznamy także na korcie tenisowym w krótkim opowiadaniu „Instruktor tenisa”. O samej sobie zaś autorka opowie w zamykającej zbiór „Autobiografii”.

Warto dodać, że znajdziemy w nim także tekst napisany w konwencji bajki. Posępna i mroczna opowieść o zawiści między dwiema siostrami (sic!) porównana zostanie do biblijnej historii Kaina i Abla, a czytelnicy uważniej przyjrzą się motywom postępowania tego (tej) złego (złej).

Różnorodność, wieloaspektowość, barwność – to cechy zbioru opowiadań Oksany Zabużko. I mimo pozornej hermetyczności, mimo wyraźnie sprecyzowanego nabierającym różnych znaczeń tytułem grona odbiorców (odbiorczyń?), jest to proza przekonująca i warta poznania, zaś ja sam przestałem czuć się jak barbarzyńca i nieproszony gość odnajdując w końcu więź z tą typowo kobiecą prozą.

2007-08-24

"Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej" Michał Witkowski


Kim jest Barbara Radziwiłłówna XXI wieku? To królowa swego majątku w obskurnym lombardzie, a pochodzenie jej co najmniej niejasne, wszak na poły to arystokratka, na poły Żydówka. I przede wszystkim żadna z niej nadobna niewiasta, bo to sporej wagi jegomość z żylakami na nogach, o niezbyt świeżym oddechu, z resztkami włosów tonącymi w żelu i pielęgnowanym wąsem na mało atrakcyjnej twarzy. Barbara Radziwiłłówna z Górnego Śląska jest maniakiem zbierania wszelakiego, kolekcjonerem śmieci, wiecznym dorobkiewiczem i wiernym katolikiem wpatrzonym w obrazek Najświętszej Panienki, przed którym na klęczniku modły swe o pomnożenie majątku odprawia. Ustrojony w sznur pereł na szyi snuje swe opowieści o szarym życiu ciułacza i cinkciarza wdychając jednocześnie do swego współczesnego Zygmunta Augusta – bezwzględnego najemnika zza wschodniej granicy pieszczotliwie nazywanego Saszeńką. Oto Hubert, współczesna królewska femme fatale, odrzucona i odtrącona, ale arystokratycznie dumna i znająca swoją wartość.

Hubert barwnie opowie nam swój los, przedstawi dokładnie nieprzyjazną dla jego interesów polską rzeczywistość przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, w jakiej musiał walczyć o pomnażanie własnego majątku imając się różnych zajęć. Postać, której historia buduje fabułę najnowszej książki Witkowskiego, kryje w sobie wszelkie narodowe przywary i kompleksy. Z głębokiej religijności wynikać może tylko obyczajowa i kulturowa nietolerancja. Z pragnienia bogacenia się - kombinatorstwo i oszustwo. Z przekonania o wielkości swego narodu i piękna polskiej ziemi - obskurantyzm i sarmackie pieniactwo. Takiej to Polski właśnie odbicie mamy w chciwych oczach Huberta.

Ale Hubert potrafi też żarliwie kochać, miłosiernie współczuć i okazać czułość i wrażliwość. Komu i w jakiej sytuacji? Niechże lektura „Barbary Radziwiłłówny z Jaworzna – Szczakowej” poprowadzi zainteresowanych i odpowie na ich pytania. Wywoła także uśmiech na twarzy, zwłaszcza podczas czytania o epidemii przyprószenia i zgniłki zimowej, o produkowaniu malborasów wysokiej klasy, o udziale w spotkaniu poświęconym życiodajnemu dżemowi oraz o przygodach spotykających bohatera podczas pielgrzymki do Lichenia, którą nakazała mu przemawiająca z obrazu ukochana Panienka.

Michał Witkowski napisał książkę przewrotną, ironiczną, groteskową i prześmiewczą. Tak dokładnie, jak w głośnym „Lubiewie” penetrował środowisko polskich homoseksualistów, tak teraz z fotograficzną wręcz dokładnością przedstawi codzienne życie ciułaczy, kombinatorów, szmuglerów i podwórkowych zbirów. A nad wszystkim unosi się fatalistyczna, przygnębiająca ślunska atmosfery beznadziejności i braku perspektyw życiowych na podwórkach familoków i brudnych od węglowej sadzy ulicach górnośląskich miast i miasteczek.

Pasjonujący jest język, jakim współczesna Barbara Radziwiłłówna opowiada o sobie i świecie. Melanż przestawnego szyku, barokowej ozdobności, odniesień do literatury, wulgarnego pijackiego bełkotu i śląskiej gwary – czego tam nie ma ! I choć surrealistyczne wizje budowane przez autora chwilami męczą i powodują lekkie znużenie ich nagromadzeniem, to jednak lektura tej powieści zapewni zarówno dobrej rozrywki, jak i tematów do przemyślenia i rozmów ze znajomymi. Nie tylko w kawiarniach Jaworzna i okolic.

2007-08-22

"Bądź moim Bogiem" Remigiusz Grzela


Powieść Remigiusza Grzeli porywa już przy lekturze pierwszych stron. Napisana z niezwykłą elegancją, powstała dzięki niewiarygodnemu wręcz zmysłowi obserwacji i umiejętności opowiadania losów innych ludzi. To książka ważna i potrzebna nie tylko dlatego, że kreśli barwne portrety znanych i podziwianych person współczesnego świata kultury. Ważna, bo pokazująca że w dzisiejszym zrelatywizowanym świecie powierzchownych kontaktów i nieumiejętności słuchania siebie nawzajem, można przejąć całym sobą, oswoić i ogarnąć myślami życie i doznania drugiego człowieka. Potrzebna, albowiem Grzela w mistrzowski sposób uczy tego, jak w innych odnajdywać samego siebie i jak przez obcowanie z innymi siebie zrozumieć.

Autor wykorzystuje słowa Wiktora Jerofiejewa, by już na samym początku dać nam do zrozumienia, iż opisana historia, przedstawieni w niej ludzie i sam narrator nie są jednoznaczni, do końca prawdziwi i nie nadają tej książce znamion dokumentu, bo ona sama nie rości sobie praw do tego, by nim w jakikolwiek sposób być. I choć fabułę budować będą pasjonujące opowieści o kobietach podziwianych i obrosłych już za życia legendą, to jednak nie możemy przyjąć za pewnik, iż Grzela z tymi kobietami się spotykał, rozmawiał, notował spostrzeżenia. Jego książka nabiera znaczenia uniwersalnego, bo mówi przede wszystkim o sztuce kompromisu z samym sobą, o nieustannym współistnieniu historii w życiu każdego z nas, o pragnieniu wolności i trudnych drogach jej realizacji, wreszcie o pasjach artystycznych, o sile marzeń, miłości do życia i przywiązania do samych siebie.

Zarys fabularny opowieści nosi znamiona sensacyjności, ale bardzo szybko przeradza się w intrygującą psychologiczną historię ujmującą gładkim i pięknym przedstawieniem zarówno moralnych, jak i egzystencjalnych dylematów występujących w niej postaci. Młody warszawski dziennikarz zauważa w metrze starszą kobietę, która okazuje się być żoną tragicznie zmarłego znanego poety Borysa, przyjaciela ojca bohatera. Poszukiwania Eriki doprowadzą do poznania bolesnej prawdy miłosnego trójkąta, w którym Borys, Erika i ojciec dziennikarza miotać się będą w burzy uczuć i emocji w tle mrocznej, komunistycznej rzeczywistości polskiej, jaka wyznaczy im drogę do niespełnienia. Aby zrozumieć motywy postępowania całej trójki, bohater analizuje zarówno ich przeszłość, jak i własne poczucie krzywdy i zagubienia.

Nie mogąc uporać się z własnymi emocjami, po dwóch nieudanych wizytach u terapeuty, bohater postanawia wyjechać do Paryża, zaś pretekstem do wyjazdu staje się chęć opisania historii żydowskiej śpiewaczki Very Gran. Pobyt we francuskiej stolicy i rozmowy z kobietą pozwolą mu zdystansować się wobec samego siebie i staną się okazją do udanej tym razem psychoterapii, jaką przeprowadzi w swym własnym wnętrzu poznając przejmującą historię Very. W trakcie jej poznawania, nasz bohater nawiąże znajomość z Marthą, byłą przyjaciółką i sekretarką Marlene Dietrich. W kamienicy zamieszkałej przez Martę i Verę pozna także fascynującą drag queen Lolę oraz … ponownie spotka się z Eriką, by tym razem móc ją wysłuchać i zrozumieć motywy postępowania zarówno jej, jak i jej męża Borysa. Wszystkie te postaci połączy wspólna chęć opowiadania o swych losach i przeżyciach oraz pragnienie odnalezienia duchowego spokoju.

Po powrocie do Polski dziennikarz będzie przesycony opowieściami kobiet, ale będzie także rozumiał swoje motywy postępowania. Tajemnica, jaka wyprowadziła go z równowagi i nakazała opuścić kraj, powoli zacznie się wyjaśniać…

Siłą powieści Grzeli jest przekonująca, barwna i sugestywna umiejętność opowiadania o losach ludzi, dla których życie jest stale niepojętym cudem, gdzie próbują odnaleźć swe własne miejsce. Opowieści o tęsknocie, pragnieniach i dążeniach do samospełnienia są wzruszające i tak barwne, że karty „Bądź moim Bogiem” budują jednocześnie niezwykły kalejdoskop, w jakim przejrzeć może się każdy z czytelników. W paryskim mieszkaniu Very, w „schronie odrzuconych historii” każdy bohater na nowo się narodzi, ponownie opowie siebie samego, uzyska zrozumienie i akceptację, po czym… odnajdzie to, czego pragnie i o czym marzy. Vera i Erika mówią o sobie, że są wyschniętymi studniami. Polski dziennikarz umiejący słuchać i nie czyniący z ich zwierzeń sprzedajnego medialnego towaru napełnia te studnie życiodajną wodą, nadaje im nowego znaczenia, przywraca ich znaczenie i użyteczność. A przy okazji uczy się prawdy o sobie samym i doświadcza jej w zderzeniu z obcymi biografiami.

Klamrowa kompozycja książki kazała mi po lekturze myśleć o niej jak o inteligentnej i zajmującej grze pisarza z czytelnikiem. Nie lubię być manipulowany, ale ta powieść zwyczajnie mnie uwiodła i zaczarowała, a nawet jeżeli okazać się ma jedynie literacką grą, jest doprawdy grą rozegraną po mistrzowsku i z klasą.

Jedno jest pewne – „Bądź moim Bogiem” pozostawia ślad. Piękny, artystyczny i głęboko ludzki ślad w sercu. I pochłania bez reszty. Może dlatego, iż buduje opowieści w powieści i ta narracyjna polifonia jest tak bardzo przekonująca.

2007-08-21

"Gangrena" Dawid Kornaga


To odrażająca książka i fascynująca jednocześnie. Można ją po kilkunastu stronach albo pokochać albo znienawidzić. W kim – tak jak we mnie – wywoła to pierwsze uczucie, winien się mieć na baczności. Bo to oznaczać może tylko jedno – i w nim postępuje jakaś emocjonalna gangrena, jaką jest dla świata bohater i zarazem przewodnik po mrocznym i koszmarnym świecie własnych myśli, zmysłów i doznań.

Powieści Kornagi nie da się czytać obojętnie. Wbity w fotel czytelnik przeczyta ten introwertyczny tryptyk gwałciciela, zabójcy, nihilisty i kontestatora z niesmakiem na twarzy, ale i dziwną fascynacją wynikającą ze zgłębiania psychiki głównego bohatera. O ile będzie w stanie doczytać do końca. Trzeba mieć doprawdy mocne nerwy, aby to zrobić. I zastanawiam się, czy którakolwiek kobieta jest w stanie podjąć się tego zadania. Jest to przecież bezpardonowy atak na kobiety – zarówno ofiary, jak i przedstawicielki płci niekoniecznie pięknej, zgrabnej i powabnej w mniemaniu Adama, narratora tej wstrząsającej historii. Każda kobieta (z wyjątkiem Babci, która go wychowała i którą wielbi ponad wszystko, okazując stale należną jej cześć i szacunek) opisywana w Adamowej chorej opowieści jest przedmiotowym mięsem, które można lżyć, z którym jedynie się kopuluje i które zaspokaja najdziksze żądze używającego na nim bohatera. I jeżeli dalszej części tej recenzji nie zechcą czytać kobiety, od razu spieszę poinformować, iż to nie dzikie chucie i postrzeganie ich w tak drastyczny sposób stanowią trzon tematyczny tej książki.

„Gangrena” to przede wszystkim przejmująca opowieść o samotniku, który próbuje oswoić swą samotność i nadać sens własnemu życiu poprzez nieustanne kwestionowanie wszelkich prawideł regulujących życie, aż po obrazoburcze wadzenie się z Bogiem i wytykanie mu jego słabości i obojętności. Wszak według Adama „ woskowina w bożych uszach zastygła pięć miliardów lat temu, nic jej nie wypłucze, żadne czary – mary teologów i ojców kościoła rzymsko – katolickiego, luterańskiego, kalwińskiego, żadne charkoty imamów, kwiki mnichów wspinających się ku doskonałości na himalajskie ośmiotysięczniki”. Bóg ze swą niemocą stale istnieje w świadomości gwałciciela – mordercy, a jego bierność w przekonaniu Adama pozwala na dokonywanie okrutnych zbrodni i skutkuje popadaniem świata w degrengoladę moralną.

W miejsce wytyczonych przez historię i religię wartości Adam wtłacza samego siebie. To on jest genialnym uniwersum, wokół którego wszystko się toczy. On nadaje jedyny i właściwy tor swym myślom, przekonaniom i życiu, on też mówi o sobie „Tacy jak ja są awangardą odnowy”. Procesy gnilne zachodzą wokół niego, podczas gdy gnije przede wszystkim on sam. A nie jest to przecież bezduszny psychopata, bo czułości wobec Babci i oddania dla niej uczyć mógłby się od niego niejeden niewychowany i pozbawiony troski o starszych młodzian. Co więcej, Adam jest człowiekiem sprawiającym bardzo miłe wrażenie i zyskujący sobie sympatię i zaufanie dzieci, wszak żyje z korepetycji udzielanych z takim samym zapałem, z jakim na nowo wybudowanym osiedlu intensywnie gwałci Emilię i zaciska pętlę na szyi kobiety w lesie…

To właśnie ta wiarygodność Adama, jego prawdziwość, pozorna zwyczajność i układność wywołują podczas lektury największą grozę. Postępujący zanik hamulców moralnych, atrofia uczuć i coraz silniej wyrażana pogarda dla ludzi i świata rodzą się przecież w zwyczajnym, niepozornym, młodym człowieku, który nawet ma dziewczynę i której to dziewczynie składa propozycję ślubu…

Oskarżana o tanią i wulgarną prowokację „Gangrena” jest moim zdaniem rewelacyjnym stadium psychologicznego zagubienia w samym sobie, ustawicznego samooskarżania siebie na równo z oskarżeniami rzucanymi światu, ludziom i Bogu. Jest książką, która niesie w sobie ogromny ładunek bólu i cierpienia. Książką, która w bardzo brutalnej formie przekazuje niezwykle subtelną prośbę o wysłuchanie zagubionego i im bardziej brutalnego, tym mniej mogącego sobie samemu ze sobą poradzić egocentryka.

2007-08-16

"Gumowe miasto" Rafał Chwiszczuk


Jedenaście krótkich opowiadań tworzących książkę Chwiszczuka buduje wieloaspektowy, ujmujący i nasycony autorskim sentymentem obraz Warszawy. To stolica jest głównym bohaterem tekstów, choć każdy z nich ma swojego własnego. To kobiety i mężczyźni, młodzi i w średnim wieku, wszyscy w mniej lub bardziej sposób zżyci ze stolicą i opisujący swe życiowe perypetie w mieście.

Dostaje się Warszawie, a jakże! Za prowincjonalność, za wieczne korki, za ustawiczną pogoń za pieniądzem, za szarość i niewykorzystane szanse. Widać jednak, iż Chwiszczuk kocha to miasto, a jego teksty są swoistym peanem na cześć stolicy, z którą związane jest prawie całe jego życie. Bohaterowie opowiadań noszą w sobie balast doświadczeń życiowych autora i jest to także specyficzna autobiograficzna proza. Jej zjawiskowość polega jednak przede wszystkim na tym, iż bardzo oszczędnymi środkami wyrazu niezwykle sugestywnie ukazana jest „dusza” stolicy, jakiej nie pozna się, jeżeli nie przywiąże się emocjonalnie do Warszawy.

Rwana, czasami chaotyczna narracja opowiadań oddaje niestałość i zmienność miasta. Ukazuje jednak, iż w całej swej chaotyczności i przypadkowości stolica to stanowić może źródło natchnienia do napisania literacko całkiem niezłych tekstów.

"Kobieta i mężczyźni" Manuela Gretkowska


Naiwnie się łudziłem, że nowa powieść Manueli Gretkowskiej zatrze nieprzyjemne, chwilami traumatyczne wręcz przeżycia związane z lekturą jej poprzednich książek. Słysząc, iż wreszcie autorka skonstruowała frapującą fabularnie i po prostu dobrze napisaną powieść skusiłem się, by jednak przeczytać „Kobietę i mężczyzn”. Po dwudniowym męczeniu się nad 270- stronnicowym bełkotem o niczym obiecałem sobie, że już nigdy nie wezmę do ręki żadnej książki Gretkowskiej. Ta pani bowiem nie potrafi pisać i z podziwu godną konsekwencją przez wiele lat próbuje udowodnić, że jest inaczej.

Co my tutaj mamy? Ano mamy Klarę, która boryka się z kryzysem swojego małżeństwa wywołanym między innymi depresją męża i romansuje z młodszym od siebie Julkiem poznanym na pokładzie samolotu, którym z Chin oboje wracają do Polski. Wsparcie dla niej stanowi wieloletnia przyjaciółka Joanna, żona ortodoksyjnego prawicowca – katolika ( tak żarliwego, że nawet zmarły papież obdarza go łaską przemawiając do niego ze swego portretu ) oraz Paweł, psychiatra i terapeuta, samotnik i wielbiciel psów. I cóż takiego dzieje się na kartach tej dość pokaźnej rozmiarowo książki? Nic się nie dzieje, moi drodzy państwo, po prostu nic się nie dzieje. Główna bohaterka od początku nie wzbudza żadnego zainteresowania ani sympatii i wrażenie, że sama nie wie, o co jej tak naprawdę w życiu chodzi utrzymuje się do samego końca tej męczącej czytelnika opowieści.

No dobrze, nie będę aż tak bardzo spłycał fabuły i przesłania powieści. W końcu Gretkowska – tak jak w każdej dotychczas „popełnionej” książce – chce przekazać odbiorcom odrobinę własnej filozofii życiowej i przekonać do swojego punktu widzenia. Nieudolnie literacko stworzona Klara jest zapewne jej rzeczniczką, choć wszystkowiedzący narrator panujący nad światem i wydarzeniami rozwijającymi się przez wiele lat też jest z pewnością odbiciem widzenia świata przez autorkę.

Klara odchodzi od racjonalizmu, pragmatyzmu i schematyzmu porzucając swój kitel chirurga i rozpoczynając pracę jako specjalistka od akupunktury. Aby jej zainteresowania uwiarygodnić, Gretkowska wplecie do historii kilka podróży na Daleki Wschód i pseudofilozoficzny bełkot związany z odmienną kulturą egzemplifikowaną przez wbijane w swych pacjentów szpileczki. Poszukując sensu życia oddala się od męża walczącego z depresją i rzuca w wir dzikich harców z pełnym witalności młodzianem, który okaże się nieodpowiedzialnym i dążącym do spokoju u boku własnej żony konformistą. Cały świat przedstawiony jest wieczną walką pierwiastka męskiego i żeńskiego, dominacją tego drugiego i nierozwagą, krótkowzrocznością i infantylnością pierwszego. Dobrze, to już było w poprzednich pisarskich płodach Gretkowskiej. Do nowego zostanie dodany jeszcze współczesny obraz zakłamanego, konsumpcyjnego społeczeństwa, jakie w rozwijającej się Warszawie próbuje budować nowy świat na fundamentach zrelatywizowanych wartości i egzystencjalnej pustki. To też już było, ciekawiej i sugestywniej opisane przez wielu dobrych współczesnych prozaików.

Reasumując – dużo medialnego krzyku o nic i żenująco płytka, nużąca i niezrozumiale rozwlekła opowiastka z wieloma nieudolnie nakreślonymi wątkami, która może się jedynie dobrze prezentować na półce dzięki staraniom Świata Książki, wydawcy powieści. Pani Manuelo, ja bardzo Panią proszę o to, by to była już jednak ostatnia Pani książka !

2007-08-15

"Darkroom" Rujana Jeger


Powieść chorwackiej pisarki intryguje tytułem, jednak już po kilkunastu stronach wywołuje rozczarowanie. Napisać bowiem taką książkę jest w stanie każdy, komu nieobce jest notowanie zdarzeń, zapisywanie otrzymanych maili i listów oraz dobra pamięć kodująca drobne epizody z przeszłości.

Zapiski trzydziestoletniej Morany- Chorwatki żyjącej na emigracji- dotyczą jej wczesnej młodości, dorastania oraz dorosłego już życia u boku Borysa i najlepszego przyjaciela- geja Krystiana. Jeżeli ktoś liczy na spójne, linearne i podporządkowane jakiemuś zamysłowi twórczemu ułożenie tych życiowych kadrów w całość, gorzko się rozczaruje. „Darkroom” utkany jest z przypadkowych sytuacji, zdarzeń, zapisków na kartce papieru i stukanych na klawiaturze komputera. Nijak nie mogę pojąć, czemu miałaby ta przypadkowość służyć, jeśli jest świadomym zamierzeniem autorki. Specyficzny humor Jeger przekracza często granice dobrego smaku, dlatego też dosadność i wulgarność niektórych sformułowań wywołuje jedynie konsternację.

Uważam, że autorka zaprzepaściła szansę wieloaspektowego i barwnego opisania życia tych, którym przyszło dorastać w czasach rozpadu byłej Jugosławii i którzy obecnie próbują od nowa budować swoją tożsamość narodową i kulturową rozproszeni po Europie i świecie. Prawdopodobnie taki był zamysł Jeger i o tym chciała napisać. Napisała jednak o wszystkim i o niczym, przemycając łzawy sentyment do dawnych czasów ujawniający się we wspomnieniach o nieżyjącym dziadku, którego rozumienie stabilności i ładu minionych czasów silnie kontrastuje z różnorodnością postaw i zachowań młodych bohaterów książki.

Wejście do literackiego darkroomu Jeger grozi zagubieniem i dyskomfortem wywołanym faktem, iż czyta się kolejne, obce względem siebie zapiski, w których po omacku próbuje się odnaleźć myśl przewodnią i jakiekolwiek głębsze znaczenie. Niestety, bez rezultatu.

"Big mac" Serhij Żadan


Zupełnie nie rozumiem, z czego wynika tak duża popularność tej książki. Nie pojmuję, co skłania do radosnych peanów na cześć opowieści ukraińskiego poety, który w roli prozaika zupełnie się nie sprawdza. „Big Mac” opiewany przez Jurija Andruchowycza jako zjawiskowa proza nowego tysiąclecia jest mu przez autora dedykowany i ma się nieodparte wrażenie, iż obaj rodacy tworzą wzajemne kółko adoracji, zaś Żadan zyskuje sławę na fali popularności swego doświadczonego kolegi pisarza.

Książka składa się z sześciu opowiadań, jakie łączy postać narratora- wagabundy i myśliciela, który z pewnością jest wyrazistym porte parole autora. Ukraiński emigrant z dużą dozą ironii przygląda się „zgniłemu” Zachodowi i portretuje pełne przypadkowości i dwuznaczności codzienne życie, w jakim sam uczestniczy. Bo książka ta stanowi dość swobodny i niczym nieograniczony zapis przeżyć, doświadczeń i myśli człowieka beztrosko wędrującego przez życie, przywiązanego jedynie do paczki papierosów, fatalnego jedzenia i ślepo zdanego na swój zmysł obserwacyjny. Wędrując ulicami m. in. Wiednia czy Berlina czytamy o dziwnych i ekscentrycznych ludziach, ocierających się o groteskowy absurd wydarzeniach, prawie widzimy i słyszymy wszystko to, co otacza snującego swe opowieści wędrowca. Meandry codzienności wikłają się dodatkowo poprzez wspomnienia, a linearność akcji zaburza częste retrospektywne przywoływanie w pamięci minionych zdarzeń i osób.

Czemu to wszystko służy? Ano w sumie niczemu. Mniej lub bardziej głębokich egzystencjalnie przemyśleń na temat kondycji współczesnego świata napłodzono już w literaturze bardzo wiele. Nie ma w tej książce niczego odkrywczego. Narrator próbuje subtelnie zjednać sobie sympatię czytelnika, próbuje na siłę udowadniać, jak bardzo autentyczny jest w swych wypowiedziach. Po lekturze pozostaje jednak poczucie wielkiego rozczarowania. Nie jest to bowiem literatura ani piękna, ani potrzebna, ani oryginalna. Podobne zapiski czynić można na biletach bądź w podręcznym dzienniku podróży, a stanowić mogą wartość głównie dla piszącego- nie dla szerszego grona czytelników, które jednak autor „Big Maca” zdobył w nadzwyczaj prosty sposób: szczerością.

Szczera ta książka jest do bólu. I to jest jej jedyna zasadnicza zaleta.

"Zwał" Sławomir Shuty

Przyznać trzeba, że faktycznie może nam się przytrafić ostry zwał po przeczytaniu powieści Shutego. Mój czytelniczy zwał to było cierpienie spowodowane zarówno treścią, jak i formą książki. Zmęczony okrutnie, długo dochodziłem do siebie po lekturze tej bezpardonowej krytyki świata korporacji, pracy w eleganckich garniturach i niekoniecznie przy zachowaniu elegancji savoir vivre’u. I naprawdę nie mogę pojąć, kto lub co jest celem ataku. Ludzie? Rzeczywistość wokół? Efekty uboczne prężnie rozwijającego się kapitalizmu? Irracjonalna harówka za marne grosze? A może po prostu to jedynie twórcza zabawa, zgryźliwy i kontrowersyjny literacki performance stworzony tylko dla wywołania dyskusji i namiętnego kupowania kolejnych egzemplarzy książki, które to kupowanie w swoim czasie nie ustępowało szaleńczej manii posiadania następnego tomu przygód Harrego Pottera? Bo z pewnością literackim szkicem socjologicznym Polski brutalnej, niesprawiedliwej i wyzyskującej obywateli książka ta nie jest, chociaż bardzo próbuje być.

Liczba wulgaryzmów odwrotnie proporcjonalna do pomysłów i kierunków, w jakim zmierzać ma ta szaleńcza opowieść. Postmodernistyczny i lingwistyczny freestyle. Doprawdy jazda bez trzymanki, bez żadnych hamulców. Wszystko zawieszone w próżni, wszystko niejednoznaczne, wszystko udziwnione i skomplikowane, a ogólne wrażenie tego melanżu po prostu przygnębiające.

Czytanie o perypetiach młodego yuppie pracującego w Hamburger Banku, nienawidzącego szefowej i jak zmiłowania czekającego każdego wolnego weekendu, na pewno nie będzie przyjemnością. Wszystkie jego dylematy, wszystkie frustracje, wybuchy agresji i buntu wobec otaczającego świata są już dość ogranymi chwytami w młodej, zaangażowanej w krytykę codzienności twórczości prozatorskiej. A robienie bałaganu narracyjnego dla samego bałaganienia nie predestynuje do miana literackiego odkrycia, zaś peany na cześć Shutego z pewnością czynią młodzi twórcy grupy krakowskiej ocierający łzy przy czytaniu swoich opowiadań i wierszy na spotkaniach wzajemnej adoracji twórczej.

Zwaliłeś, Panie Shuty, pomysł na dobrą powieść. Bo dałoby się z tej pokracznej makabreski uczynić książkę opiniotwórczą i wartościową. A tak? Cóż, to tylko zwał. Fatalny zwał.

"Nionio" Tomasz Piątek


Dwie infantylne sylaby składające się na tytuł książki i tworzące imię chłopca, syna głównego bohatera, powtarzane będą na kartach tej powieści tyle razy, że początkowy żartobliwy uśmiech towarzyszący nam przy ich czytaniu po pewnym czasie przerodzi się w grymas zniechęcenia. Bardzo istotna i stale podkreślana jest tu opozycja nioniowatości i nienioniowatości. Nioniowe jest dobre, słuszne, szlachetne, prawe i właściwe. Nienioniowe jest złe, podłe, okrutne, przykre i niewłaściwe. Chciałem napisać o tym, dlaczego uważam tę opowieść za nienioniową.

Schemat fabularny początkowo wydaje się dość klarowny. Ryszard, mężczyzna w wieku Chrystusowym i często o Chrystusie myślący oraz mówiący, jest właścicielem firmy ochroniarskiej. Nie jest to jednak kolejna firma zatrudniająca łysych siłaczy z zanikiem karku, których IQ zdecydowanie odbiega od liczby przyjętej za kryterium normy umysłowej. Ryszard stawia sobie za cel nie tylko czystość moralną zleceń, jakie przyjmuje. Dba także, by jego pracownicy na modłę średniowiecznego zakonu podporządkowani byli surowym regułom działania tylko i wyłącznie dla dobra innych i ich samych, przy jednoczesnym zachowaniu godności i ładu w swoim systemie wartości.

Nionio jest rezolutnym i nad wyraz inteligentnym chłopcem, który towarzyszy swojemu ojcu podczas rozwiązywania detektywistycznych zagadek i który jest dla Ryszarda źródłem spełnienia w roli kochającego ojca. Ojciec i syn stanowią dobraną parę w męskim świecie, w którym kobiety są albo wyrodnymi matkami porzucającymi swe dzieci, albo durnymi paniami nauczycielkami o skostniałych poglądach i ograniczonych horyzontach myślowych. W tym maskulinistycznym świecie „Nionia” znajduje także swe miejsce przyjaciel Ryszarda i jego współpracownik Otton, który pewnego dnia znika bez śladu i którego odnalezienie bez reszty pochłonie oryginalną parę detektywów. Retardacyjną funkcję mają w powieści makabryczne dykteryjki autorstwa Ottona, którymi tekst jest bogato inkrustowany. One to mogą przybliżyć nam rozwikłanie zagadki zniknięcia Ottona i intencje działań pewnego księdza, którego również poszukuje Ryszard ze swoim synem.

Detektywistyczna strona „Nionia” dość szybko ulega zatarciu. Nie śledztwo w tej książce będzie ważne i nawet nie relacje między ojcem i synem (co do których można mieć pewne pedagogiczne zastrzeżenia, czytając o pokutach klęczenia, czy też ocierających się o masochizm wizjach krzywdzenia króliczka wymarzonego przez Nionia w każdej sytuacji, w jakiej chłopiec zachowuje się nienioniowo). Piątek napisał bowiem książkę o kreowaniu. Chodzi o kreowanie postaci literackich, ale i o budowanie wizerunku drugiego człowieka, dopasowywanie go do naszych osobistych percepcyjnych ram. Charakterologicznemu spłaszczeniu ulegają zarówno bohaterowie książek, jak i ludzie otaczający nas wokół. „Nionio” to książka wyrażająca bunt wobec tego wszystkiego, co jasne, klarowne, wyraźne i określone. Sama postać tytułowego chłopczyka będzie egzemplifikacją tego buntu.

Piątek próbuje zabawić się z czytelnikiem, ale jednocześnie go poucza. Eschatologiczne zabarwienie książki buduje zarazem jej wiarygodność. Mnie jednak „Nionio” nie przekonuje. Nie jest ani dowcipną opowiastką, ani mądrym traktatem, ani inteligentnym szkicem mającym znamiona po części krytycznoliterackiej, po części socjologicznej satyry. Jakoś od połowy tekstu miałem nieodparte wrażenie, że sam autor gubi się w tym wszystkim, co chce nam przekazać. A książki, w których chwilami nie wiadomo o co chodzi, uważam za bardzo nienioniowe.

"Głupiec" Ewa Schilling


Witkowski, Żurawiecki i niedawno wydany peruwiański skandalista Bayly- to nazwiska twórców kojarzone z nurtem literatury gejowskiej. Ewa Schilling natomiast prezentuje literacki głos kochających jak Safona. Głos charakterystyczny i ważny, ale wywołujący w czytelniku raczej rozczarowanie.

Rzeczywistość nakreślona w „Głupcu” wydaje się być światem zamieszkanym głównie przez lesbijki. Poza główną bohaterką Aliną, polonistką zakochaną w swej inteligentnej i ponad wiek rozwiniętej (intelektualnie, emocjonalnie i fizycznie) uczennicy Ance na kartach powieści obserwujemy wręcz paradę homoseksualnych kobiet wraz z ich problemami natury egzystencjalnej. Lekko to wszystko przesadzone, bo akcja toczy się w prowincjonalnym Olsztynie (barwnie zarysowany portret miasta będącego tłem intrygujących zdarzeń) i nie sposób uwierzyć, że na ulicach tego miasta spotyka się przede wszystkim lesbijki, a temat miłości kobiety do kobiety wydaje się oczywisty i rozwijany przez prawie wszystkich bohaterów książki (mężczyzn również).

W dość schematyczną na pozór opowieść o nauczycielce zakochanej w podopiecznej wplecionych zostaje kilka ciekawych socjologicznych i obyczajowych wątków. Poznajemy bowiem rodziców Aliny żyjących w klatce dogmatycznego skostnienia światopoglądowego (ojciec bohaterki jest pastorem, matka zaś swoistym cieniem męża, uległym i bezwzględnie mu wiernym), koleżanki i kolegów z pracy bohaterki, którzy co najmniej z trwogą obserwują jej coraz to bardziej śmiałe poczynania, jej nad wyraz liberalną przyjaciółkę i dotychczasową partnerkę Renatę; poznajemy także przyjaciół jej kochanki, m. in. wykorzystywaną seksualnie przez ojca zbuntowaną Ulkę.

Cała historia koncentruje się jednak na Alinie i jej przeżyciach. Jej melodramatyczne i ckliwe dylematy moralne powodują, iż „Głupca” czyta się chwilami niczym lesbijskie „Cierpienia młodego Wertera”. Bo i w romantyczno- modernistycznej poetyce lirycznego wyznania i egzystencjalnej rozterki ta książka jest napisana. Percepcję dodatkowo zaburza konsekwentny brak stosowania znaków interpunkcyjnych i wielkich liter (pojawiają się jedynie kropki i czasami znaki zapytania), a ciągłość narracji bez podziału na rozdziały nakazuje czytanie tych 326 stron od deski do deski, bez przerwy na refleksję i analizę dotychczas przeczytanych zdarzeń.

Powieść po pewnym czasie po prostu nuży. Podczas kłótni kochanek Anka nazywa Alinę nadwrażliwą neurotyczką i nie sposób nie przyznać jej racji, bo stałe introwertyczne i poetyckie wręcz na siłę taplanie się w otchłani własnego cierpienia i rozterek powoduje niesmak i wrażenie, iż o wszystkim bohaterka już wcześniej powiedziała dobierając po prostu inne słowa. Książka jest więc „przegadana” i przeintelektualizowana na siłę, dlatego też nie mogę jej zaliczyć do pozycji wartościowych i mogących liczyć na honorowe miejsce w mojej domowej biblioteczce.

"Wstyd" Santiago Roncagliolo


Poznajmy peruwiańską rodzinę Ramosów. Alfredo ma nudną pracę, w której najbardziej konstruktywnym zajęciem jest picie kawy wymieszanej z whisky. Mężczyzna dowiaduje się, iż jest śmiertelnie chory i że zostało mu pół roku życia. Nie wnosi to w jego żywot jakichś rewolucyjnych zmian. Co więcej, biedak nie może znaleźć dogodnej okazji, by przekazać tę ponurą informację swojej rodzinie. Jego żona Lucy zajęta jest dziećmi, ale także dość specyficznym romansem. Wyciąga ze swej torebki coraz to nowe karteczki o dwuznacznej i czasami nieprzyzwoitej treści. Podąża tropem tajemniczego adoratora, ponieważ życie seksualne z Alfredo osiągnęło już poziom totalnej rutyny polegającej na oralnym zaspokojeniu męża i pogłaskaniu przezeń jej głowy po odbytym akcie. Pierwszej inicjacji seksualnej doświadczy natomiast ich córka Mariana, która wielbi swą atrakcyjną i rozrywaną przez towarzystwo koleżankę Katy, której potem odpłaci pięknym za nadobne, gdy ta odwróci się od niej rzucając w ramiona kretyna Javiera. Do czego służy mały organ między nogami, próbuje dojść Sergio, brat Mariany, starający się zaprzyjaźnić z siostrą Katy i od czasu do czasu widujący duchy, które jednak nie zwracają na niego większej uwagi. Ustawicznie domaga się natomiast uwagi Dziadzio, który po śmierci babci próbuje za wszelką cenę zbliżyć się do Doris, mieszkanki domu spokojnej starości i obiektu jego westchnień sprzed lat. Dziadzio bardzo martwi się tym, że jego życiodajny organ nie spełnia już swych funkcji, a tym samym pozbawia go to istoty męskości. I jest jeszcze niewyżyty seksualnie kot, któremu rodzina funduje kastrację, jednak zwierzak umiejętnie jej unika, by potem poczuć jak bolesna w dosłownym znaczeniu jest miłosna igraszka z pewną kotką.

Za dużo w tym opisie odniesień do seksualności? Trudno, wokół niej krąży wielowątkowa, barwna i dowcipna opowieść Roncagliolo. I głównie w tej sferze rodzi się tytułowy wstyd. A wstydzą się nie tylko Ramosowie, ale także ludzie z ich otoczenia. Zażenowanie ściśle wiąże się z postrzeganiem samych siebie w rodzinie i w kontaktach międzyludzkich. Mali i duzi Ramosowie mają z tymi kontaktami wielki problem. Nie wiedzą także, kim do końca są i jakie życiowe role przydzielił im los.

Swej książki peruwiański pisarz nie musi się wstydzić. Mógłby jedynie zastanowić się nad tym, czy jego samego nie zżera jakaś obsesja lub kompleks, z jakim powinien udać się do terapeuty. Pisać natomiast potrafi Roncagliolo całkiem nieźle. Jego powieść wciąga czytelnika od pierwszych stron, kiedy w charakterologicznej introdukcji poznajemy bohaterów i ich problemy. Szkoda tylko, że interesująco rozwinięte wątki później tracą na wartości, bo zaczynają budować jednolitą dość ckliwą opowiastkę, którą broni na szczęście inteligentne zakończenie.

"Pływak" Zsuzsa Bank


Ta niezwykła powieść hipnotyzuje czytelnika już od pierwszych stron. Jest w niej siła sugestywnego przekonania do tego, by zagłębić się w bolesne, pełne lęku i smutku życie węgierskiego rodzeństwa, którego matka wyjechała z kraju na Zachód, a ojciec - często jedynie fizycznie obecny przy dzieciach - wozi je po całym kraju, próbując dać namiastkę prawdziwego domu, bezpieczeństwa i stabilizacji.

Narratorką jest Kata. Dużo uwagi poświęca swemu młodszemu bratu Istiemu, z którym jest bardzo związana emocjonalnie. Dzieci nie mogą zrozumieć decyzji swojej matki i jej postępowania. Kobieta na przemian pojawia się w ich wspomnieniach jako ciepła, radosna osoba i jako zagubiona, poszukująca szczęścia w życiu kobieta z bagażem traumatycznych wspomnień. Jakże jednak dzieci błąkające się z ojcem po Węgrzech mają zrozumieć postępowanie rodzicielki, która po prostu odeszła? Jak z tak wielkim ciężarem i przygnębiającą pustką mają radzić sobie dzieci, skoro ich ojciec nie jest w stanie dość do równowagi psychicznej, zapewnić im dom, stabilizację, wysłać do szkoły?..

Wszystkie rozdziały książki są podmiotowymi, introwertycznymi opowieściami. Ich tytuły są jednocześnie imionami ludzi, z jakimi Kata i Isti stykają się na co dzień. Dwa końcowe rozdziały noszą imiona dzieci, co jest znamienne i nadaje powieści pewien konceptualny finał.

Zaletami powieści Bank są urokliwe i piękne opisy węgierskich miejsc, które na pierwszy rzut oka wcale piękne i godne opisania się nie wydają. Przejmująca i pełna smutku narracja Katy stopniuje napięcie i umiejętnie dozuje stopień nasycenia emocjami jej wspomnień. Nie czyni więc Bank z tej książki kipiącego od wyznań pamiętnika, który zbyt mocno dotknie emocjonalnie. Nie, opowieści Katy dozują emocje, dając możliwość przeżycia swoistego katharsis po lekturze większości rozdziałów.

„Pływak” ma jednak wyraźne mankamenty. To powieść bardzo statyczna i choć takie pewnie było zamierzenie autorki, koncentracja uwagi na losach Katy i Istiego wystawiona jest na próbę przy zbyt częstych „wycieczkach” w kierunku przeszłości opisywanych, nie zawsze bardzo znaczących w życiu dzieci osób.

A kim jest tytułowy pływak? Metaforyka tytułu jest głęboka i warta samodzielnego rozszyfrowania. Choćby to powinno przekonać, by udać się na kartach powieści Bank w chwilami przygnębiającą, ale na pewno mądrą i wartościową podróż. To podróż w głąb duszy Katy, ale także węgierskiej prowincji. Popłyńmy nurtem myśli, uczuć i emocji prawdziwych i poruszających.

"Traktor" Juhasia Kalada


Niewielkich rozmiarów książeczka, zupełnie nieznane nazwisko młodej białoruskiej pisarki… i duże pozytywne zaskoczenie, bo „Traktor” to niesamowita opowiastka, jakich niewiele w dzisiejszych czasach się tworzy.

Najważniejszą kwestią dotyczącą powieści Kalady jest intertekstualność jej narracji. Oto bowiem sama autorka na pierwszych stronach prezentuje nam głównego bohatera, kpiąc z niego jednocześnie i czyniąc samą siebie wszechmocnym demiurgiem, który powołuje go do życia. Potem jednak okaże się, iż Afanasij nie jest bohaterem stworzonym przez Kaladę, a wymysłem twórczym dwóch studentek piszących groteskowe i zabarwione czarnym humorem opowiadanie obyczajowe mające dać upust nagromadzonym w nich negatywnym emocjom wobec pewnego lekkomyślnego studenta, jaki złamał serce jednej z nich. Tak naprawdę już na samym wstępie poznajemy kreacyjny zamysł pisarski Kalady, która informuje, iż „człowiek to krew i kości, a bohater literacki zawsze pozostaje alfabetem rozrzuconym po papierze”.

Rozumiejąc dystans pisarki wobec kreowanych zdarzeń, a jednocześnie jej oryginalne zaloty wobec czytającego „Traktor” początkowo możemy być rozczarowani lekturą, jednak wszystko zmienia się w chwili, kiedy dowiadujemy się, iż trzonem fabularnym książki bynajmniej nie jest pierwszych pięćdziesiąt stron ocierających się o banał wyznań porzuconej przez Marata Iry.

To nie jest opowieść o maszynie rolno – przemysłowej, co wskazywać może tytuł. Jest on powiem nazwiskiem Maszy, którą obiektem swych niecodziennych zalotów uczyni czterdziestoletni, szczerze nienawidzony przez studentów wykładowca historii Białorusi w mińskiej Akademii Sztuk Pięknych. Afanasij jest samotnym neurotykiem, a jego podporządkowane codziennym rytuałom życie opisane jest w mistrzowsko ironiczny i wywołujący szczery uśmiech na twarzy sposób. Masza Traktor zostanie potraktowana przedmiotowo przez zdziwaczałego egoistę Afanasieja, ale odpłaci mu pięknym za nadobne i na ten temat nie napiszę już ani słowa, aby nie zepsuć przyjemności lektury.

A książeczkę Juhasi Kalady trzeba znać – dostarcza nietuzinkowej rozrywki, doskonale kreśli obraz białoruskiej codzienności i sugestywnie przedstawia meandry tej jakże zawikłanej historii. Dowcip, ironia, umiejętność skonstruowania mikroopowieści z szeregiem znaczeń, inteligentna prześmiewczość i nade wszystko doskonałe budowanie surrealistycznego chwilami napięcia – to zalety powieści Kalady, która w ojczyźnie autorki została określona mianem „skandalu literackiego dziesięciolecia”.

"Fototerapia" Katarzyna Sowula


To książka, która w niezwykle finezyjny sposób ukazuje codzienne życie i perypetie młodych mieszkańców warszawskiej Pragi. Książka, która opisując szarą rzeczywistość nadaje jej trwały i wyraźny kształt, zamykając w poszczególne, działające na wyobraźnię kadry niczym aparat fotograficzny stanowiący nieodłączną część życia jednej z bohaterek opowieści Sowuli. To książka, która niczym fotografia zapamiętuje i utrwala ulotny nastrój chwili, niewypowiedziane słowa, nienazwane uczucia i emocje. Książka będąca dojrzałym, interesującym i inteligentnym debiutem prozatorskim.

Śledzimy w niej splatające się i wzajemnie na siebie oddziałujące losy ludzi, których nie sposób wyłowić z tłumu i zapamiętać nawet jeśli- jak Łucja- jeżdżą tramwajem z przylepionym na czole znakiem zapytania. Konrad jest studentem polonistyki, który zajmuje się nad wyraz przyziemnymi sprawami, stanowiącymi silny kontrast do jego kierunku studiów. Pewnego dnia poznaje w tramwaju Josego, który zaprasza go do wynajmowanego wspólnie z Łucją i Galago mieszkania. Chłopak zamieszkuje z nimi w miejscu, którego atmosferę tworzą wynajdywane na śmietnikach sprzęty i przedmioty budujące misterną i frapującą całość tak, jak charaktery współlokatorów dopełniają się wzajemnie, tworząc niepowtarzalną mieszankę emocjonalnych odcieni.

Jose, tak jak Łucja na co dzień zajmuje się fotografią. Oboje widzą w niej sposób artystycznego wyrazu, możliwość ujawnienia swych myśli i pragnień. Obsesyjnie wręcz zajęta sztuką fotografii Łucja z czasem przywiązuje się emocjonalnie do Konrada, który- również z czasem- wdaje się w romans z żonatą kobietą, jakiej jedyną lekturą był „Alchemik” i która traktuje go przedmiotowo do czasu, kiedy chłopak nie postanawia zerwać tego chorego układu. Z codziennymi problemami boryka się również Galago- niedoszły psycholog, którego introwertyzm i skłonności do depresji zmuszają do szukania pomocy u specjalisty. Mieszkanie z trójką przyjaciół jest dla niego remedium na bolączki tego świata.

Cały ten obyczajowo- egzystencjalny melanż działań i słów rozgrywa się w rzeczywistości nad wyraz dosadnej i pozornie nieciekawej. Pomiędzy kolejnymi kawami, które parzy Galago, przejażdżkami szarym tramwajem, między kolejną wywołaną przez Łucję odbitką a gotowaniem wody na kąpiel w wiecznie pozbawionym gazu mieszkaniu dostrzegamy misternie stworzoną więź i logikę przyczynowo- skutkową. Czytając książkę nie znajdziemy odpowiedzi na pytania dręczące bohaterów, nie staniemy także przed jasnym i klarownym rozwiązaniem problemów któregokolwiek z nich. Przystaniemy przy nich na chwilę po to, aby obserwować. Bo powieść Sowuli skupia się na autorskiej obserwacji, nie na wyciąganiu jakichkolwiek wniosków. Autorka czyni to w tak przekonujący, zgrabny i subtelny sposób, że lektura „Fototerapii” jest niewątpliwą przyjemnością estetyczną oraz dowodem na to, iż w każdym, najbardziej błahym i oczywistym zdarzeniu odnaleźć można mnogość ścieżek interpretacyjnych. Polecam książkę lubiącym obserwować, stojącym na co dzień z boku i wszystkim, którym wydaje się, iż nie potrafią w pełni uczestniczyć w rzeczywistości, jaka ich otacza.

2007-08-14

"Ugrofińska wampirzyca" Noemi Szecsi


Ciężkie jest „życie” wampira… A już na pewno ciężkie jest „życie” młodej węgierskiej wampirzycy, która nijak nie jest w stanie przekonać się do tego, aby pić ludzką krew i stosować się do przyjętych od wieków wampirzych zwyczajów i obyczajów, do jakich bezskutecznie próbuje ją przekonać apodyktyczna wiekowa babka, z którą dzieli lokum i od której jest silnie uzależniona emocjonalnie.

„Ugrofińska wampirzyca” opiera się na rewelacyjnym, nowatorskim pomyśle i podobnie oryginalnie, ze świeżością, niepowtarzalnym poczuciem humoru i lekkością pióra pomysł ten realizuje na 268 stronach, które pochłania się w ciągu jednego wieczoru. Dawno nie czytałem tak dowcipnej, intrygującej i socjologicznie prawdziwej w swym przesłaniu książki, jak ta. Bo Szecsi pisze nie tylko o perypetiach wampirzycy Jerne. Autorka z doskonałym wyczuciem i subtelną autoironią pisze o Węgrach, węgierskiej mentalności i codziennym życiu mieszkańców wielkiego miasta nad Dunajem.

Książka składa się z dwóch części. Narratorką obu z nich jest marząca o wydaniu swoich bajek Jerne, której zrobić tego nie wolno, bo oficjalnie nie jest istotą żywą i z tego tytułu obowiązuje ją zakaz robienia jeszcze wielu innych rzeczy, na jakie ma ochotę. Pisanie jest dla Jerne formą terapii i autorefleksji. To czynność, jakiej oddaje się z pełną pasją i zaangażowaniem. Czynność stanowiąca dla niej ucieczkę przed wartościami i światem, jaki reprezentuje jej sypiająca w trumnie i kąpiąca się we krwi babka, o której wspomniałem już wcześniej.

Jerne znajduje się w stanie ustawicznego wahania. Ulega wpływom otoczenia (zwłaszcza męskim wpływom) i próbuje konsekwentnie podążać swoją własną drogą, ku zgorszeniu i rozpaczy babki, próbującej z Jerne uczynić wampirzycę w pełnym tego słowa znaczeniu. Od początku bohaterka zyskuje sympatię czytelnika. Jej inteligentne spostrzeżenia, ciekawe rozmowy, głębokie rozważania o istocie bycia i tworzenia wzbogacone sporą dawką komizmu słownego i sytuacyjnego czynią z powieści Noemi Szecsi książkę, jaką warto znać i przy której konstruktywnie i mądrze spędzi się czas.

Udany debiut, bardzo dobra proza, świetny przykład tego, iż współcześni węgierscy pisarze mają nam coś ciekawego do powiedzenia.

"Dziewczyna z zapałkami" Anna Janko


Oto kolejna po Jolancie Stefko współczesna poetka polska napisała powieść, zdradziła na chwilę poetycką materię semantyki i składni, by pożeglować na falach prozatorskiego języka pisanego. Sama Janko zdradza nam, iż materia, z jaką przyszło jej się mierzyć wymaga innego rodzaju skupienia i dyscypliny twórczej: „Pisanie prozy to jest jeszcze większa żmuda! Jesteś jak mrówka, która idzie przez monstrualny krajobraz, którego kształty objawią ci się dopiero po wielu kilometrach napisanych stronic!”. Jej powieść idzie w innym kierunku, niż próby tworzenia linearnego ciągu zdarzeń przeprowadzane przez Stefko choćby w „Możliwych snach”. Janko pisze bowiem swojego rodzaju pamiętnik, zapisuje lata swojego życia odtwarzając je z wnikliwością i pragnieniem zrozumienia samej siebie, swych emocji i otaczającego ją świata poprzez nadanie im sensu przez zapisane słowo. Tytułowa analogia z Andersenowską baśnią jest bardzo wyraźna i rozpoznaje się ją zanim jeszcze autorka w zbyt oczywisty i natrętny sposób ją wyjaśni. Zapisując swe życie, Janko rozpala metaforyczne ogniki, dzięki którym ucieka od rzeczywistości, penetruje swe emocjonalne wnętrze, powołuje do życia płomień oświetlający wszystko to, co na co dzień znajduje się w mroku nienazwania, nieokreśloności. Przy tym świetle zaczyna czuć się dobrze sama z sobą i zaczyna lepiej samą siebie rozumieć. Chociaż pisze o wiecznej walce własnego „ja” z otaczającym ją światem, rozumie jednak znaczenie owego „ja” i jego ważność.

„Dziewczyna z zapałkami” od pierwszych stron zachwyca i porywa. Piękna, gładko wychodząca spod pióra autorki polszczyzna i niebanalne eksperymenty lingwistyczne balansujące na granicy realizmu prozy i mistycyzmu poezji. I chociaż potykałem się czasami o pojedyncze słowa ( uznane za poprawne, ale wzbudzające niekiedy kontrowersje ) – jak choćby zaimek „wtenczas” lub forma czasownikowa „otwarłam”- książka wydawała mi się majstersztykiem literackim i byłem skłonny uznać ją za zjawisko tegorocznego rynku wydawniczego. Dlaczego używam czasu przeszłego? Ano dlatego, iż ta książka jednak przestaje bronić swej wielkości po kilkudziesięciu stronach lektury.

Przede wszystkim chce się krzyknąć: Ale to już było! W końcu w podobny sposób wiwisekcję własnej duszy przeprowadziła Sonia Raduńska w swych „Białych zeszytach”. Forma powtórzona, nic twórczego. O ile jednak Raduńska w pisaniu o swym życiu odnajdywała ukojenie i drogę życiowego kompromisu między własnymi pragnieniami a realiami otaczającego ją świata, o tyle Janko wydaje się być w stanie permanentnego buntu wobec własnego życia. Jej książka nie jest tak stonowana jak zapiski Raduńskiej i choć z pewnością ma przewagę nad „Białymi zeszytami” elegancją i finezją słowa, to jednak odnosi się wrażenie, iż Janko z neurotyczną wręcz nadwrażliwością wbija sobie szpilkę za szpilką, infekując swój umysł narastającą bezradnością, bólem istnienia, krzywdą czynioną sobie na własne życzenie.

Mamy w jej zapiskach męża – pracoholika, którego system wartości i poziom wrażliwości jest zdecydowanie różny od tego, co prezentuje Janko, ale autorka już na pierwszych stronach swej powieści portretuje go jako swą życiową pomyłkę albo co najmniej znak zapytania. Nie jest więc dziwne, iż jej ukochany stawać się będzie z czasem bolesnym balastem życiowym, odbierającym Janko własną tożsamość, godność, subtelność. Wraz z nim diaboliczny duet w życiu dziewczyny z zapałkami tworzy teściowa, mroczna i skryta Babka Meir uznająca Janko za największy życiowy błąd swego syna.

Śledząc codzienne perypetie i egzystencjalne rozterki autorki nie sposób chwilami nie zadać sobie pytania o to, czy w klatkę ról żony i matki nie weszła przypadkiem na własne życzenie i przez lata nie potrafiła cofnąć się z niej wtedy, gdy tak boleśnie uwierała. Trudno jest mi także zrozumieć wrażliwość kobiety, która tworzy poetyckie peany na cześć ogrodowego drzewa czy ćwierkającego ptaszka, a traumę utraty trzeciego dziecka ujmuje na zaledwie dwóch stronach i nie powraca do niej potem ani na moment.

Jest to niewątpliwie bardzo głęboka, poruszająca i mądra książka. Książka, która w zamierzeniu twórczym samej Janko miała jej pomóc uciec od psychicznych udręk, miała być swoistą terapią emocjonalną, jakiej poddała się ona na kozetce w głębi własnego umysłu. Książka, z jakiej warto zapamiętać wiele aforystycznych i metaforycznych zdań i która dostarczy niewątpliwej estetycznej przyjemności przy czytaniu. Jednak pozostaje po niej pewien niedosyt. Prawdopodobnie towarzyszyć mi będzie przy każdym powrocie do zaznaczonych w niej fraz i akapitów.

"Lato polarne" Anne Swärd


Wyobraźmy sobie lato, podczas którego czerwcowy szron otula trawę. Lato nieustającego słońca. Lato gdzieś na północy Szwecji, w oderwanym od cywilizacji domu nad morzem, którego szum codziennie budzi domowników po nocy rozświetlonej promieniami. W takiej to scenerii rozegra się bolesna historia rodzinna, której kolejne tajemnice poznawać będziemy dzięki bohaterom łowiącym w pamięci ważne dla nich zdarzenia i oceniającym zachodzące w obecnym życiu zmiany, które starają się ogarnąć umysłem i nadać im znaczenie poprzez własne myśli i uczucia.

Do domu rodzinnego po paroletniej nieobecności przyjeżdża Krystian. Na progu, mimo dojmującego chłodu, ubrana w bikini i charakterystyczne dla niej drewniaki, czeka na niego Kaj. Przyjazd Krystiana to jednocześnie moment wyjazdu Ingrid, matki i mocno zranionej przez męża żony, która pozostawia Kaj pod opieką Krystiana i wraz z drugim synem Jensem wyjeżdża na Florydę, by spojrzeć na swe życie ze zdrowego dystansu. Ingrid bardzo prosi Krystiana o opiekę nad siostrą, bowiem wrażliwa i zagubiona w sobie Kaj wymaga nieustannej opieki. Dziewczyna nie jest córką Ingrid, ale została przez nią zaakceptowana i wychowana mimo, iż przez lata była przede wszystkim bolesnym wyrzutem sumienia i pamiątką po jednym z romansów Jacka. Kaj potrzebuje wolności i swobody niczym dzikie zwierzę, a sama odbiera wolność zwierzętom (owadom). Jack natomiast już dawno nie odwiedzał domku nad morzem, bo przestał on być jego miejscem i z czasem stawał się dlań męczącym siedliskiem kompleksów, wyrzutów sumienia i emocjonalnego chłodu. Jest w tej rodzinie jeszcze Lisette, żona Jensa i matka jego dwóch córek. Kobieta nieszczęśliwa w związku, wieczna malkontentka, nieprzystająca mentalnie ani do Jensa ani do żadnego innego członka jego rodziny. Kobieta, która uwiedzie Krystiana, wywoła zawiść Kaj, gniew powracającego męża i pośrednio doprowadzi do zdarzeń tragicznego finału.

Powieść Anne Swärd opowiada historię bliskich sobie ludzi, którzy ustawicznie naznaczają się piętnem cierpień i ran. Każdy członek rodziny niesie w sercu ból i smutek, każdy przeżywa na swój sposób ciągle żywą traumatyczną przeszłość, jaka nieustannie kładzie się cieniem na ich obecne poczynania. Bo świat przedstawiony tej książki rozpościera się na dwóch płaszczyznach: przeszłości, bez poznania której nie jesteśmy w stanie zrozumieć motywów postępowania bohaterów i teraźniejszości, w jakiej rodzina nieudolnie próbuje nadal być całością, choć od zawsze rozbijała ją na atomy nieumiejętność okazywania uczuć. Obie przestawione z podziwu godną psychologiczną wnikliwością autorki.

Siłą „Lata polarnego” jest sugestywna polifoniczność narracji. Niejako słuchamy opowieści Jacka, Ingrid, Krystiana, Kaj, Jensa i Lisette; odkrywamy w nich wzajemne zależności, nieustające próby przekraczania granic swej własnej jaźni, balansowania na granicy przeżywanego bólu i doświadczanej pustki. I choć wydaje się, że żaden z bohaterów nie potrafi zbliżyć się do drugiej osoby i dać jej cząstki siebie, to jednak w finale opowieści miłość i przywiązanie pokażą swą siłę i wartość. Bo wszyscy ci ludzie się kochają, ale ta miłość jest kaleka i wyrządza im w życiu samą krzywdę, nie rekompensując jej choćby odrobiną radości.

Myślę, że autorka w ukazaniu okrucieństwa relacji międzyludzkich przy zachowaniu pełnego humanitarnego spojrzenia na kreowanych przez siebie bohaterów jest godną szwedzką naśladowczynią Ingmara Bergmana. I to, co Bergman niejednokrotnie wspaniale portretował w swych filmach, Swärd sugestywnie opisuje. Dwa szwedzkie talenty narracyjne, które przekonująco wyrażają prawdę o człowieku… Jestem przekonany, że na kanwie „Lata polarnego” zostanie kiedyś nakręcony film, który poruszy tak silnie, jak silnie do tej pory słyszę szum morza będącego niemym świadkiem opisanych przez pisarkę zdarzeń.

"Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze" Agłaja Veteranyi


Poznawanie twórczości Agłai Veteranyi rozpocząłem od jej drugiej książki, „Regału ostatnich tchnień”. Przypadek sprawił, że dopiero potem sięgnąłem po jej debiutancki tytuł, znacznie bardziej znany i chyba szerzej komentowany. I ta kolejność lektur jest chyba właściwa, bo „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” odpowiada na szereg pytań i wątpliwości, jakie rodzi „Regał ostatnich tchnień” i nie dzieje się odwrotnie, dlatego przeżyłem tę książkę dwukrotnie – jako poruszające świadectwo dorastania w ciągłej wędrówce i z ustawicznym balastem lęku oraz jako uzupełnienie treści niejasnych po lekturze drugiej książki. Muszę jednak stwierdzić, że w subtelnej metaforyce i w wieloznaczności słownej „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” ustępuje kolejnej powieści autorki. Nie jest to książka gorsza, po prostu bardziej linearnie przedstawia doznania Veteranyi, buduje dość logiczny ciąg przyczynowo – skutkowy zdarzeń i to przede wszystkim one stają się najważniejsze. Przeżycia i charakterystyczny dla autorki sposób jej zapisu (krótkie, poetyckie, eliptyczne konstrukcje słowne oparte na asocjacjach łączonych dość dowolnie i swobodnie w niepokojące frazy) są jedynie dodatkiem do tej smutnej opowieści o zagubionej w świecie i we własnych uczuciach rodzinie rumuńskich emigrantów.

Tytułowy problem rozważa autorka w bardzo młodym wieku. Veteranyi cofa się bowiem w czasie i wydobywa z dziecięcych przeżyć całą traumę, ból i smutek, jakie towarzyszyły jej potem do końca życia. Wizja dziecka gotowanego w mamałydze ma być sposobem na oderwanie myśli od bujającej się na włosach matki – akrobatki, która codziennie bawi cyrkową publiczność, igrając jednocześnie z kalectwem bądź śmiercią. Dziecko gotowane w mamałydze tak absorbuje uwagę bohaterki, że nie jest ona w stanie przestać o nim myśleć. Dziecko, które gotuje się w mamałydze to sama Veteranyi, próbująca za wszelką cenę zrozumieć istotę swej samotności, doświadczanego bólu fizycznego i psychicznego.

Matka, wobec której niechęć autorka tak jawnie manifestuje w swej drugiej książce, tutaj staje się nieodłączną towarzyszką jej życia. Kieruje nim, nadaje mu koloryt, jest sprawczynią wybuchu gwałtownych uczuć tęsknoty, smutku i żalu w swojej córce. Silna emocjonalna zależność rodzicielki ze swą pociechą jest dla tej drugiej źródłem nieustających lęków, kompleksów, żalu i przykrości. Matka nie daje jej poczucia bezpieczeństwa, ona je ustawicznie – świadomie i nieświadomie – niszczy. Mała dziewczynka myśląca o wrzącej mamałydze nie znajduje wsparcia także u ojca - niespełnionego reżysera, ani u swej przyrodniej siostry, którą łączy z ojcem niezrozumiała przez innych więź.

W świecie tego dziecka nie ma niczego, na czym mogłoby ono budować swoją tożsamość i rozpoznawać swoją ludzką wartość. Nie może znaleźć języka, którym porozumiałoby się z otoczeniem. Nie udaje mu się żadna próba zwrócenia uwagi na własne potrzeby i pragnienia. A jedyną ucieczką od rzeczywistości może być jedynie ucieczka w głąb siebie.

Przejmująca książka Veteranyi jest niewątpliwie świadectwem traumatycznego dzieciństwa i młodości, jakie przeżyła autorka zawieszona gdzieś między swoją rumuńskością a dyskomfortowym poczuciem kosmopolityzmu. To opowieść inicjacyjna, przygnębiające studium psychologiczne upadku rodziny i poczucia tożsamości narodowej.