2023-10-27

„Wiara. Autobiografia” Michał Witkowski

 

Wydawca: Wydawnictwo Znak

Data wydania: 27 września 2023

Liczba stron: 496

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,99 zł

Tytuł recenzji: Chłopiec w opozycji

Michał Witkowski kilkukrotnie powtarza w tej książce, że jego priorytetem zawsze było stanie na scenie, nie zajmowanie miejsca na widowni. Być może jako pisarz czuł się źle w tym drugim położeniu, bo przecież światła reflektorów i uwaga czytelników skupiały się na bohaterach, potem na twórcy. W związku z tym sam siebie postanowił uczynić bohaterem prozy. Bo czy każdy znany pisarz powinien pisać swoją autobiografię? Niekoniecznie. Ktoś taki jak Witkowski zapewne. Cieszę się, że to początek większego projektu, że będą kolejne książki. Nie tylko dlatego, że jestem tylko kilka lat młodszy od autora i wszystko lub prawie wszystko, o czym opowiadał, ożywało w mojej wyobraźni, choć mogłoby się tak dziać, nawet gdybym był jeszcze młodszy, bo Witkowski to po prostu znakomity i sugestywny gawędziarz, którego pulsująca składnia i liczne fascynujące dygresje przypominają najlepsze utwory autora. „Wiarę” czyta się też momentami jak dobrą powieść. Zwłaszcza w zakończeniu, kiedy jesteśmy świadkami ponurej odysei po Wrocławiu. Wędrujemy po mrocznym mieście, którego bylejakość czasu polskiej przemiany dziejowej Michał Witkowski pokazuje w licznych barwach, bo wie, co i jak opisać. Cała ta książka wydaje się pewnym odczarowaniem czasów, w których żyło się przewidywalnie i w sposób właśnie ponury. Autor zabiera nas w swą prywatną podróż w czasie, wskazując i uzasadniając miejsce, jakie zajął w polskiej rzeczywistości w latach 1975-1990. Albo uzasadniając to, kim się stał, żyjąc w rzeczywistości wskazanych wyżej lat.

To oczywiście rzecz o rodzącej się tożsamości, ale i o pamiętaniu czasów, w których wszystko miało być na zawsze, wszystko wieczne, bez jakiejkolwiek zmiany formy. „Wiara” zapisuje przed naszymi oczami, co zostało w przeszłości nienaruszone – to nie jest książka wyrażająca żal, że coś się jednak skończyło, ale bardziej opowieść inicjacyjna pokazująca, co z burzliwych czasów komunizmu i jego upadku można było naprawdę zabrać ze sobą na zawsze. Witkowski w tej opowieści szeroko otwiera oczy na świat, który musi sobie sam zdefiniować. Nie podobają mu się w nim określenia tego, kim trzeba być i w jaki sposób to robić. W bardzo ciepłym wizerunku domu rodzinnego nie ma żadnej skargi czy pretensji. Jeśli już pojawiają się ludzie, którzy mogliby w jakiś sposób traumatyzować, na przykład babcia – religijna terrorystka, są przedstawieni przede wszystkim jako obiekty chłopięcego zdziwienia. Chłopięctwa jako takiego nie ma tu zresztą za dużo, bo autor wyraźnie zaznacza, że dojrzewał z wrażliwością i potrzebami dziewczynki. Deprecjonowanie jego stylu bycia przez rówieśników czy wejście do tak zwanego „środowiska pedalskiego” opisywane są już w końcowej części książki. Być może kolejna część autobiografii będzie o goryczy i niespełnieniach. Ta pełna jest humoru, zdrowego podejścia do samego siebie i proponuje przede wszystkim podróż przez wszystko to, co było niezwykłym i niepowtarzalnym doświadczeniem.

Podobają mi się tutaj przede wszystkim te fragmenty, w których Witkowski tworzy w wyobraźni swoje pierwsze legendy. Zajmują go ludzie, zdarzenia, miejsca. Mnóstwo rzeczy, które zapamiętał, między innymi smaki i zapachy. Prawdziwą szkołą dla niego wcale nie był budynek, w którym chłopak miał się uczyć. Ta instytucjonalna szkoła śmierdziała i była jałowa. Prawdziwe lekcje życia odbywały się tam, gdzie młody Witkowski szukał wolności. „Wiara” nie będzie jednak opowieścią o Michałku, który odkrywał i nazywał świat. To bardziej opowieść o tożsamości pisarza, o jego drodze twórczej oraz fascynacjach, które zaczęły się kształtować już w wieku nastoletnim. Tutaj pojawią się nie tylko liczne nawiązania do jego twórczości. Ciekawsze będzie bardziej śledzenie tego, co wydawało się przed laty interesujące do wykorzystania w prozie, a co jeszcze nie było tym właściwym fundamentem, bo przecież młodego człowieka kształtują doświadczenia dalekie od czegoś tak odpowiedzialnego jak przekształcanie rzeczywistości w prozę.

Mnóstwo jest fragmentów, przy których po prostu wybucha się śmiechem. Dziecięca interpretacja tekstów kolęd. Sugestywne opisy babć wraz z modelami ich życia. Przeprawa z kostką Rubika. Wspomnienie zagrożenia po wybuchu elektrowni w Czarnobylu. Witkowski stawia na komizm, jednak w żaden sposób go nie uwypukla. Konkretnie mówiąc, nie sili się na to, by dany fragment miał specjalnie wzbudzać śmiech. Doza poczucia humoru jest tu silna, ale nie ona kształtuje ten tom. Istotne jest to, w jaki sposób autor niuansuje opowieści o różnych zdarzeniach i w tym samym momencie zachowuje daleko idący dystans wobec wszystkiego. Wszak jak sam pisze, zarówno dramatyczne, jak i entuzjastyczne wydarzenia prędzej czy później przemijają. Ta historia stoi w opozycji do przemijania. Jest kroniką czynów i przemyśleń, które dojrzały mężczyzna, twórca, zabiera ze sobą w życiową drogę, a teraz uważa za na tyle istotne, iż należy o nich napisać. Nie sądzę, aby ta opowieść miała większe znaczenie autoterapeutyczne. Witkowski wcale nie potrzebuje terapii. Chce przede wszystkim wskrzesić to, co się tego domaga. Bo fikcje literackie w jego powieściach to za mało, by dobrze opowiedział świat, w którym się ukształtował i w którym żyje.

Przeminął też bezpowrotnie okres, który Michał Witkowski usiłuje wskrzesić. Wspomniałem już na wstępie, że moc oddziaływania tej książki jest bardzo duża i wcale nie jest tak, że tylko odbiorcy czterdzieści plus odnajdą się w tym wszystkim znakomicie, bo wszystko pamiętają. Pamięć pisarska Witkowskiego pozwala tak odwzorowywać rzeczywistość, żeby była nie tylko plastyczna. Każde z tych wydarzeń zaznaczane jest w bardzo silnym związku z tym, w jaki sposób kształtowała się osobowość autora. Chłopca, który zdecydował się patrzeć na co innego, myśleć inaczej, zachwycać się czymś innym – jak choćby swoją Madame, Zdzisławą Sośnicką. Chłopca będącego w niekonfrontacyjnej, jednak widocznej i charakterystycznej opozycji do świata, który bardzo często sugerował mu, kim powinien być.

Czasem zamiast sugestii pojawiały się nakazy, a za nimi – przemoc. Dzieciństwo nie było idylliczne, a jednak opisane jest jako czas, w którym nawet deficyt czegoś bywał atrakcyjny. Jak było kiedyś? Witkowski chciał być nie tylko pisarzem. Zależało mu na tym, by dostęp do sceny, na którą wejdzie, zawsze był możliwy i zawsze dawał dużo więcej opcji, niż można byłoby sobie wyobrazić. „Wiara” to książka o poszukiwaniach siebie i specyficznym buncie, bo Witkowski nie kontestował rzeczywistości w sposób typowy dla nastolatka. Ważne jest, że w tej opowieści od początku do końca widzimy pisarza, który zdecydował, że sam będzie świetnym bohaterem literackim. I jest. Ciekawe staje się to, co z przeżytych zdarzeń znalazło odzwierciedlenie w twórczości autora „Tanga”. Równie ciekawe jest to, w jaki sposób swoje pierwsze i najważniejsze doświadczenia Witkowski przekuwa w narzędzie do kreowania nowej fabuły. Bo ta książka naprawdę w wielu fragmentach jest po prostu dobrą opowieścią snutą przez znakomitego gawędziarza.

2023-10-23

„Nic do stracenia” Przemysław Piotrowski

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarna Owca

Data wydania: 25 października 2023

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Studium zemsty

Przemysław Piotrowski w swej nowej powieści wydaje się nie mieć nic do stracenia. A być może wszystko. Bo to bardzo skomplikowane, by po „Prawie matki” odsłonić swoją charyzmatyczną bohaterkę Lutę Karabinę w taki sposób, by była wciąż atrakcyjna literacko dla czytelników. Pierwsza powieść o niezłomnej kobiecie, która ratując swoje dzieci, jest gotowa na absolutnie każde poświęcenie, prezentowała wizerunek wyraźny, sugestywny i obarczony niebezpieczeństwem, że wszystko już w nim zostało odsłonięte. Autor stanął przed nie lada wyzwaniem. Trzeba było opowiedzieć o Lucie po raz kolejny, ale zrobić to w taki sposób, by zaistniała w nowych okolicznościach, innych relacjach, w ponownie zaskakujących kontekstach. Tyle że wszystko już było. Jej determinacja, niezłomność, siła fizyczna, niebywale mocna psychika i zdolność do rzeczy niemożliwych. Jak zatem rozegrać nową historię Karabiny? Przecież nie można bazować tylko na schemacie matki obsesyjnie skoncentrowanej na losie swoich dzieci, którym dzieje się krzywda.

„Nic do stracenia” jest ciekawie przemyślaną powieścią, w której Piotrowski tworzy pogłębiony wizerunek bohaterki przede wszystkim dzięki opozycji z innym bohaterem. Pojawi się tu ktoś, z kim Karabina przeszła bardzo wiele, a sugestywne retrospekcje, w których autor posługuje się ulubionymi przez siebie i świetnie dobieranymi hiperbolami, uwiarygodnią skomplikowaną, a przy tym silną relację dwójki ludzi obarczonych wojennymi traumami. Karabina nie będzie zatem odsłaniana nam tylko w tym, jak działa, ale także w tym, jak ukształtowały się jej światopogląd, moralność, jak będzie stać w opozycji do partnera swoich nowych poczynań. Krótko mówiąc: trafiony pomysł. Z jednej strony utrwalony wizerunek bezkompromisowej wojowniczki, która nie ugnie się przed niczym. Z drugiej jednak – widzimy, kim Karabina jest naprawdę, przede wszystkim w sposobie, w jaki postrzega działania człowieka, który stanie u jej boku w walce z kolejnym wyzwaniem. Nieświadoma tego, że ten człowiek rozgrywa tu swoją własną grę. Bo bohaterka Piotrowskiego jest piekielnie inteligentna i zawsze czujna, jednak da się zwieść pozorom. A raczej stanie się w nowej powieści nieprzystającą do wizerunku z „Prawa matki” marionetką, która nie jest w stanie się zorientować, w jaką grę ktoś jej każe zagrać.

Ta książka jest bardzo dobrym świadectwem tego, że bliskość autora z wykreowanymi bohaterami pozwala mu uwiarygodnić ich jeszcze bardziej, choć pozornie tło intrygi sensacyjnej (bo jest to przede wszystkim świetna książka sensacyjna) wydaje się wtórne. Nic podobnego. Podoba mi się to, w jaki sposób Piotrowski balansuje tutaj między ukazywaniem niezłomności swojej bohaterki a pojawiającymi się w niej wątpliwościami, także natury etycznej. Mimo to fabuła opiera się przede wszystkim na tym, że Karabina zostaje poddana próbie doświadczenia granicznego. W nim pozostaje miejsce na same negatywne emocje, jednakże autor bardzo zgrabnie je niuansuje. Dzięki temu powstaje nietuzinkowa powieść o tworzeniu się struktury zemsty: o tym, jak kształtuje się w świadomości jej wielka potrzeba, oraz o tym, w jaki sposób kierowanie się bolesnym atawizmem zawęża nasze myślenie. „Nic do stracenia” to powieść o tym, co to znaczy zemsta totalna. Obezwładniająca, a jednocześnie determinująca każdy rodzaj działań. W tym wszystkim mroczna i niepokojąca fantazja o świecie zza wschodniej granicy, w którym zaczyna być bardzo niebezpiecznie, napięcie sięga zenitu, a wielki konflikt militarny wisi na włosku. Co wydarzy się w świecie przedstawionym tej książki, zanim Rosja faktycznie wytoczy działa przeciw Ukrainie?

Piotrowski stawia na dynamikę zdarzeń. Jednocześnie stara się o sporą różnorodność, jeśli chodzi o miejsce akcji, co wzmacnia dynamiczność fabuły. Znajdziemy się na tureckiej prowincji (która opowie o Karabinie w kolejnym kontekście ukazującym potencjał tej postaci, kiedy zderzy się jej osobowość z patriarchalną kulturą, w której będzie uchodzić za czarną owcę), w zakazanych dzielnicach Berlina, ale także pośród sztormu na dalekiej północy, bo wyjątkowo wyeksponowane przez warunki atmosferyczne zdarzenia rozegrają się na jednej z norweskich platform wiertniczych. Przemysław Piotrowski operuje również bardzo mocnymi scenami opisującymi ludzką śmierć. Wracają te motywacje działania bohaterów, które czyniły z nich potwory. „Nic do stracenia” operuje taką wizualizacją przemocy, że z jednej strony bardzo boleśnie uderza w nas naturalizm wielu scen. Z drugiej jednak – pojawia się niepokój o to, jak wiele makabry jest w stanie przyswoić odbiorca. Piotrowski nie będzie oszczędzał ani swoich bohaterów, ani też czytelników. Ta droga twórcza to sprawdzony już sposób na popularność literacką tego prozaika. Bardzo mi się podoba to, że wciąż szuka on rozwiązań nietuzinkowych. Że nadal będą w jego książkach obecne śmierć oraz brutalne jej zadawanie, ale za każdym razem będzie się też ujawniać jakaś większa i głębsza fantazja wykraczająca poza świat dekapitacji, strzelaniny czy innych przejmujących obrazów przemocy.

To opowieść o adrenalinie, która rodzi się najpierw z niepokoju, a potem z rozpaczy. O tym, jak piekielnie destrukcyjną moc może mieć, pochodząc z jednego i z drugiego. Historia o ludziach, którzy zapomnieli już o swoim dawnym życiu, bo doświadczyli czegoś, co przewartościowało ich poglądy, a może pogrzebało w światopoglądzie wszystko to, co czyniło z nich ludzi. Bohaterowie sięgają dna, a po chwili mają wrażenie, że doświadczają czegoś jeszcze gorszego. Że można znaleźć się w jeszcze bardziej przerażającej sytuacji. Ekstremalne doświadczenia nie będą udziałem tylko Luty Karabiny, bo Piotrowski przypomni także interesującego bohatera drugiego planu, policjanta o mówiącym wiele nazwisku Szatan tutaj symbolicznie osłabiony fizycznie będzie jednak niezwykle silny we wspieraniu kobiety, która jest dla niego nieukrywanym źródłem podziwu. Karabina i Szatan będą wracać do demonów przeszłości, a i one wrócą do nich. Dlatego lepiej i bardziej komfortowo jest czytać tę powieść ze znajomością „Prawa matki”, bo część motywacji działania bohaterów będzie po prostu bardziej czytelna dla odbiorców.

Jak zawsze u Przemysława Piotrowskiego będziemy mieli do czynienia ze światem pełnym goryczy i rezygnacji, z ludźmi wyjątkowo gorzko doświadczonymi przez los, ale jednocześnie z takimi bohaterami, którzy za wszelką cenę chcą znaleźć jakiś sposób rewanżu za doznane krzywdy – i chęć działania przyciąga do nich uwagę czytających. Dobrze jest spojrzeć na twórczość tego autora także jak na intrygującą sieć diagnoz socjologicznych. Człowiek przyparty do muru to u Piotrowskiego jednocześnie człowiek definiujący na nowo swoją tożsamość. I to są zawsze ponure procesy, a „Nic do stracenia” to kolejna mroczna powieść, która z pewnością zachwyci fanów autora.

2023-10-16

„Mapy naszych spektakularnych ciał” Maddie Mortimer

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 11 października 2023

Przekład: Agnieszka Walulik

Liczba stron: 472

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Odchodząc

Niezwykła książka. Myślę, że jedna z najbardziej oryginalnych, które ukazały i ukażą się tej jesieni. Na pewno nie do szybkiej lektury. Delektowałem się nią dość długo. Czytałem fragmentami – i tak najlepiej ją oswajać oraz przyswajać. Do kilku z nich się powraca, potem czyta ciąg dalszy, mając inną perspektywę. Nie chodzi tylko o zastosowany zabieg narracyjny, o uzupełnianie się dwóch narracji pochodzących z dwóch różnych płaszczyzn – realistycznej i poetyckiej, w której istotną rolę odgrywa także zapis, bo to również ciekawa powieść pod względem typograficznym. Ważniejsze jest to, w jaki sposób młoda debiutantka opowiada o najtrudniejszej i najbardziej skomplikowanej konfrontacji: kiedy witalność zderza się z bolesną perspektywą rychłej śmierci, kiedy dochodzi do największej zdrady, czyli gdy ciało staje się wrogiem, odmawia posłuszeństwa, zapada się i rujnuje, jednocześnie będąc atakowane, a najbardziej intrygująca opowieść to właśnie narracja agresora, nowotworu.

Pamiętam, jak wstrząsającym doświadczeniem była dla mnie lektura książki „Rak po polsku” Katarzyny Kubisiowskiej. Reportażystka rozmawiała z Cezarym Szczylikiem i Justyną Pronobis-Szczylik na temat kondycji współczesnej polskiej onkologii i tego, w jakiej sytuacji znajdują się jej pacjenci. Historia opisywana przez Maddie Mortimer wygląda zupełnie inaczej – nie tylko dlatego, że swoistą klatką dla bezradnej, obarczonej wyrokiem śmierci bohaterki będzie Londyn, gdzie z pewnością inaczej wygląda codzienność walki z chorobami nowotworowymi. Autorka chce rakowi oddać głos w taki sposób, by był to głos przewodni. Pozornie dominująca realistyczna fabuła coraz bardziej się wykoleja, coraz więcej rozdarć i pęknięć widzimy w narracji, w którą wdziera się zupełnie inny głos. Niby tak samo realistyczny, bo nic bardziej nie boli (!) niż świadomość toczącego nasz organizm nowotworu. Jednakże Mortimer stosuje tutaj oryginalny zabieg, dzięki któremu „Mapy naszych spektakularnych ciał” to książka łącząca specyficzną plastyczność, poetyckość, surrealizm z realistyczną grozą, ale przede wszystkim to powieść konfrontacyjna, kiedy zderza bezradną wobec choroby bohaterkę z tym, w jaki sposób zawłaszczana jest ona przez coś, co komentuje, analizuje, uzupełnia portretowaną rzeczywistość, lecz przede wszystkim proponuje ciekawą intertekstualną grę. Coś, co na początku może wywołać niepokój, a potem coraz bardziej intrygować. Bo jest to historia o nazywaniu – tego, co oczywiste i już nazwane, a jednak domagające się nazywania inaczej. Albo swojego własnego głosu.

Istotna jest tu silna więź matki z córką. Chorująca matka i dziewczynka, która już od najmłodszych lat musi nauczyć się akceptować słabość ciała najbliższej jej osoby. Lia i jej dwunastoletnia córka tworzą swój własny świat – bezpieczny i mający konkretne granice. Poza nimi istnieje okrutna rzeczywistość, do której obie nie chcą się zbliżać. Okazuje się, że wyobraźnia matki i córki nie zna jednak żadnych granic. Ich słowne asocjacje, nazywanie rzeczywistości po swojemu, komunikowanie się w bardzo charakterystyczny sposób – wszystko to jest świadectwem przede wszystkim wolności Lii mimo okrutnej niewoli choroby. Jeśli nie da się zwerbalizować cierpienia, można próbować opowiadać o odcieniach niepokoju. Mortimer bardzo sugestywnie i z dużą wrażliwością opowiada o rozwoju między matką a córką więzi zacieśniających się wprost proporcjonalnie do tego, jak mocno symboliczną pętlę na szyi Lii zaciska postępujący nowotwór.

Ale opowiadając o relacjach rodzinnych, Maddie Mortimer proponuje jeszcze jedną wzruszającą historię. Potężnej, bezwarunkowej miłości. Uczucia, którym umierającą obdarza jej mąż. Czasem dużo bardziej bezradny wobec choroby niż jego żona. Ale w tej bezradności i zdecydowanie gdzieś na drugim, acz wyraźnym planie Harry jest jedną z piękniejszych postaci literackich. Zwłaszcza dzięki temu, że udowadnia, iż Lia mimo wszystko znalazła poczucie bezpieczeństwa w relacji z drugim człowiekiem. Zaczęła też wierzyć w to, że jest bezpieczna, choć przecież wyrosła w rodzinie ze stygmatyzującym wpływem religii ewangelickiej, w kontrze do której bohaterka wiecznie szukała czegoś, w co można nie wierzyć. Teraz nie wierzy, że wyzdrowieje, ale może wierzyć w swoją wspaniałą córką i męża, którego miłość ją wzmacnia.

„Jedyną rzeczą gorszą od śmierci jest świadomość jej nadchodzenia”. Powieść z gruntu eksperymentalna i nowatorska zawiera także tego typu oczywiste refleksje. Jednakże warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób Mortimer ją rozwija. Tutaj batalia toczy się na wielu frontach. To walka nie tylko o zachowanie zdrowia, lecz także tożsamości. Walka ze światem norm, które się rozpadają. Pojęć, które zaczynają być inaczej definiowane. Gdy sposób nazywania rzeczywistości staje się słownikiem z wykropkowanymi miejscami zamiast danych słów. A jednocześnie specyficzną tożsamość ma tu również choroba. Ciało Lii umiera na zewnątrz i walczy wewnątrz. Mamy dwie płaszczyzny opowieści o tym, co znaczy przygotować się do odejścia. Czy możliwy jest jakikolwiek bunt wobec destrukcji fundamentalnej, czyli odmawiającego posłuszeństwa ciała?

„Mapy naszych spektakularnych ciał” to książka obrazująca wyjątkową wrażliwość głównej bohaterki. Chodzi o dobór scen, w których uczestniczy – z życia codziennego, ale również z przeszłości, dość dokładnie tu portretowanej. Mortimer wybiera bardzo specyficzne sytuacje. Opowiada o niuansach ludzkiej duszy w naprawdę finezyjnie dobranych scenach. Codzienne życie toczące się na kartach tej powieści jest życiem zapisanym w takich szczegółach, o których literatura nie opowiada codziennie. Autorka konfrontuje swoją bohaterkę z przeżyciami granicznymi, ale proponuje również spotkania z ludźmi, którzy zapamiętują się w danych wydarzeniach, bo to wszystko – choć codzienne – staje się jednak nietuzinkowe. Jest tu też wiele symbolicznych scen z realistycznego opisu codzienności Lii, których symbolikę potęguje lub wikła uzupełniająca narracja atakowanego ciała kobiety.

To nie tylko wyjątkowo oryginalny pamiętnik walki z chorobą, z którą tak trudno wygrać. To również książka oddająca głos samej chorobie. Maddie Mortimer stworzyła bardzo spójną, choć rozbudowaną powieść, która z jednej strony jest poruszającą historią jako całość, z drugiej jednak – strukturalnie nadaje się do czytania powolnego, smakowania fragmentów, sięgania wstecz i porównywania. Główna bohaterka, „w równej mierze egocentryczna i empatyczna”, usiłuje znaleźć swój głos, by opowiedzieć o cierpieniu, głos z jej wnętrza zaś egocentrycznie skupia się na wykreowanej przez autorkę tożsamości. W grze o przetrwanie nikt nie weźmie jeńców. Opowiadając o doświadczeniu granicznym, Mortimer stara się podważać i dekonstruować każdą granicę stawianą twórcy przez model narracji. I jeśli mieć na uwadze, że jest to literacki debiut, wszystkich nowatorskich rozwiązań narracyjnych autorka używa wyjątkowo świadomie, konsekwentnie i daje swojej powieści możliwość wielu różnorodnych odczytań.

2023-10-10

„Szymek” Piotr Kościelny

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarna Owca

Data wydania: 11 października 2023

Liczba stron: 416

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Bezkarność zła

Ponieważ jestem rówieśnikiem autora, czytanie o czasach naszego dorastania było dla mnie wyjątkowo sugestywne. Doskonale pamiętam wszystkie szczegóły tamtych czasów: od tego, że palono papierosy wszędzie, po wszechobecną boazerię jako synonim domowego dobrobytu. Ale znane jest mi też to, co tkwi w pamięci głównego bohatera, który staje się denatem już na pierwszych stronach powieści. Uczęszczałem do liceum, jednak mieszkałem w internacie technikum. Wiem, co znaczyło być uczniem pierwszej klasy. Co mogło cię spotkać, jeśli nie miałeś ochrony (ja ją miałem, mieszkając w pokoju ze starszymi kolegami z tego samego miasta). „Szymek” nie jest powieścią pełną przejaskrawień czy wyolbrzymień, choć Piotr Kościelny lubi używać hiperbolizacji, co udowodnił na przykład w „Układzie”. Jest to historia o strukturalnej, parszywej i wszechmocnej przemocy, na którą wszędzie było pozwolenie i która mogła rozwijać się bezkarnie. Bo bycie „kotem” nie dawało żadnych przywilejów, wiązało się jedynie z opresją. Nawet tak zwane otrzęsiny organizowane we współpracy z dorosłymi opiekunami w szkole czy internacie były przemocowe i było to w pełni sankcjonowane.

Tym z pewnych powodów prześladowanym i zmuszonym przez to znosić bardzo dużo, jest tu nastolatek, który w rezultacie rzuca się pod pociąg. Sprawą zajmuje się wydział kryminalny, gdzie pracuje alkoholik, który niejednokrotnie myślał o odebraniu sobie życia, lecz zabrakło mu konsekwencji albo desperacji tytułowego Szymka, który po prostu nie zniósł poniżeń i szykanowania. To ma być sprawa do szybkiego zamknięcia, przecież nikt chłopaka przed pędzącą lokomotywą nie postawił. Komisarz Piotr Żmigrodzki ma inne sprawy na głowie. Między innymi rozpamiętywanie traumy sprzed lat, fatalnie zakończonego śledztwa, wywołującego wyrzuty sumienia tak wielkie, jak wielka i rozpaczliwa jest tu potrzeba przynależności portretowanej młodzieży.

Zdecydowanie to nastoletni bohaterowie są tu najciekawsi, a życie Żmigrodzkiego nie wywołuje większych emocji, dodaje tylko odcieni szarości tej książce. Piotr Kościelny po raz kolejny udowadnia, że jest w swym pisaniu absolutnie bezkompromisowy. I jestem pewien, że w niczym nie przesadza, bo sam widziałem i doświadczyłem wiele z tego, co zostaje tutaj opisane. Tymczasem splot nieszczęśliwych okoliczności prowadzi ku drugiej samobójczej śmierci. A istotną rolę w zrozumieniu portretowanego dramatu odgrywa pierwszoplanowa narracja nieżyjącego – przepełniona bezradnością i rozpaczą, lecz jednocześnie niewinna i w jakiś sposób pogodna w porównaniu z tym, jak pokazywany jest cały świat przedstawiony „Szymka”. Dlaczego użyłem tak pozornie nieadekwatnego określenia? Przecież to opowieść chłopaka, który – jak wiemy – niebawem się zabije. Ale ta pogodność dotyczy sposobu, w jaki racjonalizuje on doznane krzywdy. W jaki sposób pomimo bycia krzywdzonym i zaszczuwanym wciąż ma plany, wciąż chce z nadzieją spoglądać na życie i myśleć, że dla niego nadejdzie lepszy czas. Szymek, zanurzony w okrutnym dla niego świecie, jest rozpaczliwie samotny ze swoimi zwyczajnymi oczekiwaniami względem życia. Przez chwilę w czernie i szarości tej powieści wkradają się inne kolory, bo jest mowa także o tym, że chłopak się zakochuje. Ale to jest tylko chwila. Nie ma co się oszukiwać – „Szymek” to powieść dla czytelników o mocnych nerwach, którzy są gotowi znieść wyjątkowo wiele. Każda forma podłości, jaką opisuje tu autor, wynika z konkretnych uwarunkowań. Młodzi są źli, bo kompulsywnie próbują odszukać jakąś przynależność, być częścią grupy – nawet jeśli wiązałoby się to z przewartościowaniami moralnymi i światopoglądowymi. Starsi są źli, bo zbyt wiele zła zobaczyli lub doświadczyli. Ono ujawnia się tu wszędzie, nawet w opowieściach bohaterów epizodycznych. Kościelny w taki sposób prowadzi narrację, że trudno nam to wszystko unieść. Ale my jesteśmy tylko czytelnikami – a pierwowzorami bohaterów tej powieści byli zapewne ludzie, którzy naprawdę to wszystko przeżywali i robili.

„Tu chyba nie ma naszej winy” – wspomina matka nieżyjącego syna, próbując zracjonalizować tragedię, której doświadcza, a nie mając świadomości tego, jaki cios spadnie na nią już za chwilę. A jednak wszyscy są tu winni. Ci, którzy portretowani są jako jawni agresorzy, ale również ci, którzy biernie przyglądają się agresji. Za śmierć Szymka wydaje się odpowiadać cały okrutny świat, przez który autor prowadzi nas w bardzo dynamicznym tempie, za pomocą krótkich scen, bez żadnych zabiegów retardacyjnych, bez wytchnienia i bez możliwości oderwania się od tych wszystkich podłości. Ale to nie tylko powieść, która oskarża. To znakomite studium wyobcowania rozpisane na kilka biografii. To wyobcowanie jest bardzo szczegółowo uzasadniane. Nic złego nie dzieje się tutaj… bez przyczyny tkwiącej w czymś złym. Każdy bezkompromisowy ruch ma swoje konsekwencje. Czasem odnosi się wrażenie, że tylko ci bohaterowie, którzy umierają, mogą naprawdę odpocząć od tego świata.

Świata transformacji. Ogromnych nominałów na banknotach. Niepewności jutra. Świata wyraźnego podziału na majętnych i biednych – a tych drugich jest zdecydowanie więcej. Polska Anno Domini 1994 nie jest wcale rajem kapitalizmu, w którym pojawiają się nowe szanse, możliwości i gdzie znienawidzony system komunistyczny zostaje zastąpiony lepszą opcją. Ma się wrażenie wędrowania w mroku, w jakiejś gęstej smole. Tu nie ma miejsca na nic dobrego, a człowiek mówiący do jednej z bohaterek, że życie jest piękne, wypada groteskowo. „Całe życie jest bez sensu” – mówi jeden z młodych bohaterów epizodycznych. Sens zanika z powodu koncentrowania się na troskach. A one mnożą się, bo przemoc – jak już zaznaczyłem – jest tu wszechobecna. Wdziera się wszędzie i niszczy wszystko. Czy Piotr Kościelny da komukolwiek jakąś taryfę ulgową?

To bardzo ciekawa powieść o tym, jak wielka może być odpowiedzialność za los drugiego człowieka, a jednocześnie historia tego, w jak łatwy sposób można zastąpić odpowiedzialność lekkomyślnością. „Szymek” uwiera swoją koncepcją narracyjną przede wszystkim jako książka o tym, że wspomniana odpowiedzialność może przyjść za późno albo nie przyjść wcale. Z jednego i drugiego rodzą się tragedie. Intrygująca jest także opowieść o bracie młodziutkiego denata stającym się z własnego wyboru częścią zła, ale w tym procesie pozostającym rozpaczliwie samotnym. Tak jak samotny w swym cierpieniu był Szymek, który zdecydował się na samobójczą śmierć. Kościelny pisze kronikę rozczarowań, wstydu, upokorzeń, a także braku elementarnego poczucia bezpieczeństwa. Dlatego ta powieść jest tak bolesna: żaden z bohaterów nie ma się gdzie schronić i albo staje się ofiarą, albo będzie częścią zła. To przerażająca momentami, ale bardzo realistyczna powieść o ludziach, którzy są gotowi na wszystko – w swej rozpaczy, desperacji albo we wściekłości. Trudna do zaakceptowania, ale na pewno ważna dla czytelników urodzonych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych minionego stulecia, którzy ujrzą szczegóły „Szymka” przerażająco wyraźnie.

2023-10-04

„Pociąg do Imperium. Podróże po współczesnej Rosji” Maja Wolny

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 11 października 2023

Liczba stron: 332

Oprawa: miękka

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: W ciemność

Maja Wolny – znakomita pisarka pełna czułości w portretowaniu swoich bohaterów literackich – proponuje nam dzisiaj inną książkę. A może nie do końca tak jest, bo kiedy przed pięcioma laty zachwycałem się jej „Powrotem z Północy”, poruszającą powieścią o wyobcowaniu, tożsamości i zanikaniu pamięci, miałem wrażenie, że w „Pociągu do Imperium” odnajdę te tematy. Opisywane ponownie z czułością i empatią, bo Wolny jest zafascynowana rejonem świata, który zaczęła przemierzać. Udać się do Rosji po rozpoczęciu przez nią wojny w Ukrainie – to z pewnością coś niezwykłego, choć niestety zdarzają się twórcy promujący siebie na tle wojennych zgliszcz. Maja Wolny będzie z daleka od frontu, choć w tej książce opisze też swoją krótką podróż do Ukrainy w ogniu wojny. „Pociąg do Imperium” jest jak dobrze napisana powieść podróżnicza, choć to przecież reportaż, i to w wielu miejscach znakomity (opis podróży moskiewską taksówką czy scena odbierania dezodorantu na lotnisku). Przede wszystkim to opowieść o miejscu, które się kocha, a jednocześnie czuje się z jego powodu wiele goryczy. Historia tego, jak w dobie wojny z Ukrainą kochają swoją Rosję jej obywatele. Czym jest ta miłość i co za nią stoi. Lecz w dużej mierze jest to rzecz o lęku: o tym, czego Wolny bała się ustawicznie w podróży, ale przede wszystkim o tym, czego lękają się jej rozmówcy, bojąc się zwerbalizować kwestie, które pozostają tu w sferze niedomówień, półcieni. To bardzo mroczna książka – nie tylko dlatego, że opisuje pustkę i mrok w sensie dosłownym. To bolesna opowieść o sile wyparcia, o istocie funkcjonowania w specyficznym porządku spraw życia codziennego i o takim dobieraniu sobie priorytetów, by przetrwać, a jednocześnie nie myśleć, często zapomnieć.

Już w trakcie pracy nad „Pociągiem do Imperium” Maja Wolny opowiadała w mediach społecznościowych o swej podróży, a ja śledziłem te relacje z zapartym tchem. Widziałem setki nieprzychylnych i nienawistnych komentarzy. Wciąż zastanawiałem się nad tym, dlaczego autorka w to brnie. Nadal podróżuje po kraju „zakazanym” dla świata. Zamkniętym przed nim. Po kraju, w którym groziły jej na każdym kroku coraz to nowe niebezpieczeństwa. Tylko dlatego, że ruszyła w podróż, by rozmawiać, szukać prawdy, przyglądać się Rosjanom i zrozumieć ich mentalność. Wnioski wypływające z tej książki nie będą zaskakiwać. Każdy rozsądnie i uważnie przyglądający się rosyjskiemu społeczeństwu z oddalenia nie będzie ani zaskoczony, ani zdumiony refleksjami autorki na temat tego, co widzi i słyszy. Tylko że czytelnik przygląda się z dystansu. A Maja Wolny wjeżdża do Rosji tam dokąd nikt wjeżdżać nie powinien. Z minimalistycznym ekwipunkiem i belgijskim paszportem umożliwiającym bycie incognito przemierza praktycznie cały kraj – od Petersburga do Magadanu. Ale trafia też w inne miejsca, także za koło podbiegunowe. Wszędzie wyczulona na niuanse i bacznie obserwująca. W „Pociągu do Imperium” znajdziemy przecież obszerne fragmenty autorefleksji. Wolny nie jest to końca pewna tego, jak napisać o swoich przeżyciach, doświadczeniach, spostrzeżeniach. Bardzo dba o warsztat, o formę tej książki. Zastanawia się nad tym, jak pisać ją przejrzyście. Jak właściwie komunikować swoje intencje. W jaki sposób zapisane przez nią zdania dotrą do polskiego odbiorcy, a przede wszystkim – jak zostaną zrozumiane.

Do zrozumienia jest bardzo wiele. Równie wiele nie mieści się w głowie. Maja Wolny spotyka na swojej drodze ludzi, którzy z powodu obecnej sytuacji geopolitycznej są na skraju załamania nerwowego, są z niej dumni albo po prostu znajdują wypracowane od pokoleń sposoby, by nie myśleć o tym, co uznają za niedotyczące ich bezpośrednio. Ta książka przedstawi Rosjan w każdym świetle i nie będzie w żaden sposób tendencyjna, choć autorka wyraźnie opowiada się za sprawiedliwością, logiką i odpowiedzialnością za czyny. Tymczasem rozpoczyna podróż, która już na wstępie jest określona „wyprawą w ciemności”. Podróż po kraju, po którym nie powinna podróżować. Który z różnych powodów powinien odstręczać. A jednak fascynuje. I nie chodzi tylko o to, że Maja Wolny ma w sobie pokłady miłości i przywiązania do Rosji, która zwłaszcza w swej azjatyckiej części jest tu szczególnie ciekawie portretowana. Intrygujące wydają się motywy, dla których matka dwójki dzieci pozostawia bezpieczne i ustabilizowane życie, by z niewielkim bagażem ruszyć tam, skąd wyłonił się w 2022 roku jakiś demon. A może ten demon jest pokłosiem wieków demonicznego funkcjonowania rosyjskiego imperium.

Wolny interesują przede wszystkim ludzie. Nie każdego rozmówcę pyta o stosunek do wojny w Ukrainie, choć każdy w mniejszym lub większym stopniu do tego nawiązuje, nawet podczas krótkich spotkań. Widać, że rozpętana wojna jest obecna w świadomości Rosjan. Ale tkwi w niej również coś, co pozwala w toksyczny sposób odizolować się od koszmaru, jakim jest obecnie życie w kraju, który jest konsekwentnie i coraz silniej izolowany na arenie międzynarodowej. Rozmówcy Mai Wolny wypowiadają się bardzo zachowawczo i wielokrotnie nie ma tu żadnego komentarza autorki do rozmowy, która urywa się w pół słowa, jeśli temat staje się niewygodny. Jednak pisarka jest świadoma tego, co ją czeka w konfrontacjach z ludźmi. Czasem wrogość, zawsze dystans. Podróżuje po kraju, w którym ludzie nie chcą sobie patrzeć w oczy. A jednocześnie wciąż spotyka się z tymi, którzy ofiarowują jej serdeczność i wyjątkową życzliwość. Niekiedy tylko do czasu. Jednakże to potężne przedsięwzięcie, jakim jest podróżowanie po Rosji z niepokojem i fascynacją jednocześnie, nie mogłoby się powieść, gdyby nie przyjaźni ludzie na drodze Wolny. Ludzie, którzy usiłują opowiedzieć o tym, jak silna i jak trudna jest miłość do współczesnej Rosji.

Niektórzy mają dość. Jak prowadząca taksówkę młoda kobieta, która mówi o tym, że chce popełnić samobójstwo. Inni wykazują się zaskakującą wybiórczością empatii – nie interesuje ich umieranie ludzi na wojnie, ale przejmują się niezwykle losami kotów. Bywa, że Wolny słyszy wprost, że wojna jest potrzebna, że wojna to oczyszczenie, że tak naprawdę w tej wojnie gdzieś u wschodnich granic Europy Rosja się broni, nie atakuje. Ważne są tu również społeczne i historyczne konteksty, które pokazują, co Rosjanie robią ze swoją przeszłością, jak mentalnie przystosowują się do zapominania o niej i w jaki sposób dzisiaj chcą za wszelką cenę zachować swoją małą stabilizację. Bo tak się składa, że kochają „okrutną matkę, która straciła rozum”. I kochają ją naprawdę, choć przecież żyją w piekle relacji opartych na nieufności, pośród niebezpieczeństw mówienia czy myślenia o czymś, o czym nie powinno się mówić i myśleć.

„Pociąg do Imperium” to historia drogi, której przemierzanie jest fascynujące i przerażające. Przypomina to podróżowanie bohaterów wspomnianej już powieści Wolny „Powrót z Północy”, jednakże autorka na swej drodze jest również z innymi bliskimi jej twórcami i znawcami rosyjskiej natury. Wędrowanie śladami Ryszarda Kapuścińskiego jest tu akcentowane bardzo często, jednak Wolny nawiązuje też do mistrza opowiadania o rosyjskim mentalnym mroku, czyli do Sergieja Lebiediewa, którego fantastyczna „Granica zapomnienia” jest tu trafnie cytowana. Maję Wolny cały czas interesuje to, w jakich okolicznościach słyszy konkretne odpowiedzi na swoje pytania i co mogło ukształtować taki, a nie inny światopogląd. „Pociąg do Imperium” jest reportażem napisanym prawie jak powieść o przekraczaniu granic niemożliwego. Takich granic, do których przekroczenia nie są zdolni Rosjanie. Uwięzieni w największym kraju świata, który może nie tworzy już łagrów, ale potrafi doskonale uwięzić w mentalnej klatce. Tam małe dzieci panicznie boją się policjantów. Tam można być inwigilowanym wszędzie i przez wszystkich, czego autorka wielokrotnie doświadcza. Ale to także opowieść o tym, w jaki sposób Rosja wykształciła toksyczną zdolność do takiego przywiązywania do siebie obywateli, że kochają ją mimo pustki, okrucieństwa, absurdów i wszystkiego, co odbiera możliwość dążenia do szczęścia.

Dokąd zdąża wojna ukraińsko-rosyjska? Fantazje na ten temat są tutaj liczne i ciekawe. Jedna z tez głosi, że to, co dzieje się obecnie, będzie miało swoje wyraźne konsekwencje dla kolejnych pokoleń. Rosjanie już teraz boją się przyznać, ile potężnych kroków wstecz w rozwoju cywilizacyjnym zrobiła ich ojczyzna. Dlaczego tak wiele rzeczy akceptują, z tak wieloma rzeczami są gotowi się pogodzić? Dlaczego relatywizują zło i czym jest ta relatywizacja? Maja Wolny pozostawi nas ze sporym niedosytem, bo niczego nie zamierza wyjaśniać, ale jest bardzo wyrazista w tym, co pokazuje dzięki swoim opowieściom. Do samego końca konsekwentna i skupiona na działaniu. Do czasu kiedy Rosja zakazała jej wjazdu na swoje terytorium na dwie dekady.