2023-05-31

„Diakon kontra King Kong” James McBride

 

Wydawca: Wydawnictwo Echa

Data wydania: 31 maja 2023

Liczba stron: 448

Przekład: Tomasz S. Gałązka

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Nowojorska różnorodność

Na co dzień czytam dość ponurą literaturę. Na przykład książki traktujące o ciemnej stronie ludzkiego życia, bo one są zawsze ciekawe, a ludzka rozpacz ma nieskończenie wiele oblicz i wieczny literacki potencjał. Tymczasem James McBride przypomniał mi, że powieści mogą także bawić. Nie jestem pewien, kiedy ostatnio śmiałem się na głos przy czytaniu jakiejś książki, być może było to w zamierzchłych czasach przy „Tortilla Flat” Johna Steinbecka. Oczywiście to nie jest tak, że „Diakon kontra King Kong” opowiada zabawną historię albo że jest to literatura rozrywkowa. Bynajmniej. Mroczna jest i złożona w tym mroku panorama Nowego Jorku końca lat sześćdziesiątych minionego wieku, „szorstkiego miasta szorstkich ludzi”, bo ta definicja z powieści chyba najbardziej pasuje do obrazu miasta z tej narracji. Specyficzne poczucie humoru autora to jedna kwestia. Drugą jest to, w jaki sposób McBride dowcipem rozsadza napięcie wielu scen. To, w jaki sposób buduje komizm słowny oraz sytuacyjny, kreując mistrzowskie dialogi. To, że tę powieść mimo jej słusznych rozmiarów czyta się właściwie od początku do końca na wdechu.

Kurtałka to bardzo specyficzny człowiek. Jeden z miejscowych policjantów nazywa go „leciwym świrem”. Kurtałka jest tytułowym diakonem, który raczy się – jak wielu mieszkańców jego okolicy – znakomitym bimbrem o nazwie także wymienionej w tytule. Nie wiem, czy wtedy życie wydaje się lżejsze. Pewnie kontury rzeczywistości są inne. A ta wcale nie jest łagodna ani dla Kurtałki, ani dla pozostałych bohaterów tej powieści, bo McBride bardzo dba o to, byśmy poznali na jej kartach niesamowitą, iskrzącą witalizmem i fatalizmem jednocześnie galerię postaci, które z jednej strony irytują, z drugiej jednak przykuwają uwagę, bo każdy z bohaterów jest znakomicie zindywidualizowany. Zatem Kurtałka żyje sobie już ponad siedem dekad w świecie, w którym nie jest do śmiechu, ale gdzie można zachować pogodę ducha wynikającą ze specyficznej prostoty. Jednakże główny bohater tej książki nie jest prosty. Jego ciało doświadczyło bardzo wiele. Przeżył choroby, które niejednego mogłyby uśmiercić. Wydaje się niezniszczalny. A jego siłą jest przede wszystkim optymizm, którego tak trudno szukać na ulicach Brooklynu, na których znaleźli się ludzie z całego świata, z różnymi doświadczeniami i rozmaitymi oczekiwaniami wobec życia na emigracji.

„Przyjeżdżamy tu, by mieć wolność, a mamy życie gorsze niż tam w domu”. To zdanie dość trafnie określa pozycję i perspektywy tych, którzy przybyli do amerykańskiej metropolii, by spróbować walczyć o coś lepszego. Trudno jest im znaleźć swoje miejsce, choć z drugiej strony McBride stara się w ciekawy sposób pokazać, że większość tych ludzi jest dokładnie tam, gdzie chciała się znaleźć. Robią oni też to, do czego skłania ich mentalność oraz egzystencjalne doświadczenia z czasów przed życiem w wielkim mieście. Wydaje się, że Kurtałka znajduje się na marginesie wydarzeń, jednak w pewnym momencie trafia w ich centrum: po tym, jak wyciąga broń i strzela w kierunku młodego dilera narkotykowego. To zdarzenie staje się początkiem fascynującej historii. Bo McBride pisze nie tylko o tym, w jaki sposób ten zakończony bardzo specyficznie incydent rezonuje w świadomości i wyobraźni lokalnej społeczności. Najciekawsza jest zbudowana tutaj opozycja. Ten, który strzela, i poszkodowany. Śledzimy relacje Kurtałki i Deemsa, wciąż zadając sobie pytanie o to, czy ci dwaj bohaterowie, których różni w zasadzie wszystko, są tu przeciwnikami czy sojusznikami.

„Diakon kontra King Kong” bawi do łez. Jednocześnie coraz bardziej komplikuje odsłaniany świat przedstawiony. Składa się on z wielu zależności opartych na tym, kto jest kim dla kogo i jaki wpływ mają jego działania na życie innych ludzi. Wspomniani już bohaterowie, którzy zarysowani są wyraźną kreską, stworzą tutaj drugą po miejskiej atrakcyjną panoramę literacką. James McBride opowie o tym, w jaki sposób postrzegamy innych ludzi, co im przypisujemy, co w nich widzimy jako własne i dlaczego skłonni jesteśmy do tego, by stale odnosić się do czyichś wyborów, mimo że nie mają one czytelnego związku z naszym życiem. W nowojorskiej dzielnicy, w której zebrali się różnego rodzaju życiowi rozbitkowie, rozlega się polifoniczna skarga na los będący pokłosiem złych wyborów albo niewłaściwego oszacowania swojego potencjału. McBride portretuje tu bardzo różnych ludzi: od sprzątaczki po policjanta marzącego już tylko o tym, by odejść na emeryturę. Ale obok żywych będzie tu też… duch. A może emanacja myśli i przekonań, które towarzyszą Kurtałce wciąż angażującemu się w kłótnie z żoną, której nie ma już u jego boku.

Ta powieść mówi o tym, jak prawa i lokalne zwyczaje ustanawia społeczność podporządkowana tym, którzy uzyskują wpływy dzięki różnym rodzajom przemocy. Z jednej strony jest to świat, w którym życie może być udręką. Z drugiej jednak – wielu bohaterów stara się za wszelką cenę zdobyć to, czego nie mają inni, złudne poczucie bycia panem swojego losu. „Tak to jest w tej dżungli” – proste, lecz sugestywne słowa obrazują codzienność, w której trzeba się mierzyć z niesprawiedliwością oraz wymierzać sprawiedliwość po swojemu. Lub szukać jej namiastki. A sprawiedliwe i zasadne stanie się to, że lekkomyślny Kurtałka będzie musiał ponieść konsekwencje swego nieprzemyślanego czynu. Dokonuje aktu przemocy wobec młodzieńca, który „na dzielni” znaczy bardzo wiele. Po czymś takim diakon nie może dalej cieszyć się swoją niepoprawną radością życia. Po czymś takim zgodnie ze zwyczajowym prawem ulicy czeka go śmierć. Tymczasem McBride od początku do końca chce opowiadać o życiu: przejawach jego trudności, lecz również o wachlarzu emocji, które towarzyszą na co dzień mieszkańcom pewnego osiedla będącego mikrokosmosem i punktem odniesienia każdego ważnego przeżycia.

Pokazując ludzi o bardzo różnej mentalności – którą podkreśla również dosadny i żartobliwy styl nazywania bohaterów – i odmiennych temperamentach, „Diakon kontra King Kong” stara się uwypuklić te emocje, które są najsilniejsze. Robi to bardzo sugestywnie. Najbardziej przekonująca moc obrazowania tkwi w dialogach, jednak nie tylko w nich McBride okazuje dbałość o to, byśmy doskonale zobaczyli i poczuli ten świat, którego przecież już dawno nie ma, a który był dla wielu ludzi złudnym rajem, dokąd trafiali w wyniku fałszywego przekonania, że lepiej może być tylko daleko od rodzinnego domu. Tymczasem tutaj też mamy do czynienia z pewnego rodzaju rodziną. Bo mimo wielu różnych, zwykle trudnych doświadczeń oraz wyrządzanych sobie nawzajem krzywd społeczność sportretowana w tej powieści tworzy w pewnym sensie wielką rodzinę. Rodzinę niedostatku, niedoli, ale i specyficznej solidarności. Jest w niej też pewna hierarchia wartości pozwalająca określić, kto nad kim dominuje i kto z jakiegoś powodu może kształtować życie innych. Życie pełne sprzeczności i niejednokrotnie emocji tak silnych, że trzeba dać im jakieś konkretne ujście.

Mamy tutaj ludzi, którzy wciąż dążą do czegoś, co wydaje się lepsze, marzących o odmianie losu. Tymczasem pośród nich funkcjonuje Kurtałka – człowiek pogodzony w zasadzie ze wszystkim poza odejściem żony. Przyglądając mu się, komentując jego zachowania i oddając mu głos, James McBride tworzy niebywale barwną panoramę społeczną. I nieprzypadkowo wracam znów do tego słowa, bo ta książka jest panoramiczna przynajmniej w trzech aspektach. Ponadto daje wielką satysfakcję i przyjemność lektury, gdyż nie tylko bawi do łez, ale również dyskretnie sugeruje, że w każdej trudnej relacji może znaleźć się miejsce na empatię. Oraz zwyczajną serdeczność i radość życia, których emanacją jest ekscentryczny Kurtałka. Tego bohatera literackiego koniecznie trzeba poznać!

2023-05-26

„Madmuazelka” Grażyna Plebanek

 

Wydawca: Wydawnictwo Agora

Data wydania: 31 maja 2023

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Tajemnica i powroty

Śledzę – bez wątpienia za każdym razem bardzo wyraźną – twórczość Grażyny Plebanek od naprawdę wielu lat i nie ze wszystkimi jej powieściami było mi po drodze. Bardzo byłem ciekaw tej najnowszej, bo zastanawiałem się, czy w autorka będzie kontynuować charakterystyczny sposób kreowania wizerunków kobiet znanych z „Bokserki” czy „Pani Furii”, czy może jednak zdecyduje się na większe niuansowanie i pozostawianie odbiorcom szerszego pola do interpretacji. „Madmuazelkę” czytało mi się znakomicie. Nie tylko dlatego, że jest tu mnóstwo postaci kobiecych i właściwie każda mogłaby mieć swoją osobną powieść. Najbardziej spodobała mi się wielowątkowa symbolika tej książki. Swego rodzaju powieści drogi, w której Plebanek – jak już nas do tego przyzwyczaiła – nie oszczędza mężczyzn i pokazuje niezwykłą moc kobiety, która staje się kreatorem rzeczywistości, a jednocześnie kimś na kształt demiurga dróg życiowych innych ludzi. „Madmuazelka” zawiera także to, co zapewne lubią czytelniczki i czytelnicy tej autorki, a mianowicie wyraźnie zarysowaną panoramę przemian w Europie, w której stale i niezwykle przygnębiająco Polska wydaje się albo mentalnym skansenem, albo dużo groźniejszą mentalną klatką.

W centrum wydarzeń znajdzie się małe, urocze polskie miasteczko. Ustka, w której wiatr szumiący od morza niepokojąco uderza w ściany i przemierza zakamarki pewnego bunkra. Metafora uwięzienia na polskiej prowincji albo prowincjonalnego stygmatu będzie tu zatem dźwięczała wyraźnie. Grażyna Plebanek opowiada o miejscu, w którym wydarzyła się tragedia, a potem kieruje ludzi z tego miejsca w świat. Każdy zabiera ze sobą wyjątkowo ciężki bagaż doświadczeń. I pamięć o przeżyciach granicznych. Na przykład o przemocy. W drodze będzie tutaj nie tylko główna bohaterka. Mroczne odwrócenie jej losu znajdziemy w dziejach mężczyzny, który pewnego dnia traci ojca. Wówczas utrat jest jednak kilka, a po jakimś czasie pojawią się ich konsekwencje. W swej kryminalnej odsłonie „Madmuazelka” jest równie nieoczywista jak w portretowaniu bardzo ciekawych wizerunków kobiet. Otóż dość szybko i z pełną samoświadomością pisarską Plebanek odsłania nam mroczną ustecką tajemnicę śmierci. I chociaż wiemy doskonale, co się wydarzyło, nie możemy być pewni i nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co wydarzyło się tak naprawdę. W jaki sposób zbieg okoliczności może naznaczyć kompletnie od siebie różnych ludzi. A także o ilu krzywdach przypomnieć. Bo kiedy umiera mężczyzna jednoznacznie portretowany jako ten, którego nie warto żałować, rodzi się jednocześnie ciekawa narracja o tym, co pozostawia za sobą denat, a raczej w jak wiele zawikłanych życiorysów wedrze się tylko dlatego, że był uosobieniem furii i wściekłości. Ale także obrzydliwego koniunkturalizmu oraz przemocy.

„Madmuazelka” bazuje przede wszystkim na retrospekcjach, choć bardzo ciekawymi przerywnikami są tu narracje pierwszoosobowe. Wyjaśniające czasem dużo więcej niż drobiazgowe odtwarzanie przeszłości. Mado przeżyła w swoim życiu bardzo wiele. Doświadczyła, czym jest odmienność, wyobcowanie, ale otrzymała też piękne życie u boku dziadków, zwiedziła wiele miejsc, dorastała w różnorodności i poszanowaniu drugiego człowieka, w pełnym swobody oraz niezwykłości świecie. Tymczasem Mado niesie ze sobą wspomnienie funkcjonujące w jej pamięci jako czarno-biały obraz tego, że postąpiła źle, a może zło spotkało się z nią zupełnie przypadkiem i kazało dokonać czynu, z którym wciąż się mierzy i o którego sens pyta. Mado jest córką zaburzającą idylliczny nieco świat swoich rodziców, którzy czuliby się najlepiej bez potomka. Takie wrażenie odnosi również starszy od niej Jakub. Oboje później staną się rodzicami zmuszonymi do podjęcia trudnych wyzwań. Świadomymi tego, że nie mogą powielić błędów swoich rodziców. A jednak ci, którzy rodzą i wychowują, odciskają tu wyjątkowy ślad na wspomnianej dwójce. Plebanek spoi ich losy w zaskakujący sposób. Być może zbyt prosto w pewnym momencie łączy kilka życiorysów w formie zaskakujących, choć istotnych dla fabuły spotkań. To, co najważniejsze, rozgrywa się jednak w poczuciu nieobecności i straty. A wszystko w niejednoznaczny sposób łączy się z nadbałtyckim bunkrem. Zawsze mamy w swoim życiorysie jakiś graniczny punkt. Doświadczenie, które zmienia, kształtuje i po którym nic nie jest takie samo. Mado oraz Jakuba połączy jedna tragedia. Ona będzie chciała zapomnieć o mrocznym wydarzeniu, on wiecznie żyć będzie z pamięcią o nim. A oboje spotkają się wtedy, kiedy przyjdzie do nich kolejne doświadczenie graniczne. Czy zdołają być po nim inni, lepsi?

„Madmuazelka” to rozpięta pomiędzy kilkoma obfitującymi w trudne zdarzenia społeczno-polityczne dekadami, a Plebanek nie omieszka wspomnieć o wielu traumach, którym świat musiał stawić czoło, a ludzie zmuszeni zostali do przemyślenia, czym jest człowieczeństwo w XXI wieku. Będzie tu sporo wyraźnych śladów tego, w jaki sposób wrze świat. Od okrucieństw rwandyjskiej rzezi w 1994 roku po pierwszy rok rządów Prawa i Sprawiedliwości w Polsce. W tym wszystkim Mado, która staje się obywatelką świata z każdą jego bolączką, a także Jakub zapadający się w głąb siebie, przegrywający coraz więcej, świadomy swej słabości i niezdolny do przemiany. Tymczasem obok tej dwójki bohaterów wyraźne i sugestywne sylwetki kobiet w różnym wieku, z różnym statusem materialnym, różnym światopoglądem i różnymi możliwościami życiowymi. Albo ich brakiem. W nowej powieści Plebanek kobieca krzywda ma bardzo różne oblicza. Jedno z nich jest drastycznie ponure, gdy prowadzi do samobójczej śmierci. Inne może przerażać jeszcze bardziej, gdy wiąże się z wyparciem przemocy ze swego życia, bo nie można kalać pamięci męża tyrana. Nie wiem, czy autorka chce zaznaczać płynne granice między słusznymi i niepewnymi wyborami życiowymi, czy bardziej od samego początku chodzi jej o to, aby te wybory były niejednoznaczne, zaskakujące oraz zdumiewające przede wszystkim dla postaci, które ich dokonują.

Główna bohaterka pisze książkę o Leni Riefenstahl, starając się zniuansować skomplikowane wybory życiowe tej postaci, a jednocześnie stworzyć opowieść o tym, że zbrodnicze czyny są łatwe do nazwania i napiętnowania, jednak niewiele jest refleksji na temat tego, co stoi na drodze, która może prowadzić do stygmatyzowanego działania. Zresztą to nie jest jedyna książka w książce, jeśli chodzi o „Madmuazelkę”. Ale Grażyna Plebanek, decydując się na grę detalami w swojej powieści, stawia też na coś innego. Na przykład różaniec. Opowiada o tym, jak przemocowi wobec siebie potrafimy być i jak jednocześnie nie umiemy się uwolnić od tego, by do kogoś lub czegoś za wszelką cenę przynależeć. A przecież ta książka to powieść drogi pokazująca, że podążanie ku wolności wydaje się najważniejsza. Ta wolność eksponowana jest tu również w ludzkiej seksualności, bo Plebanek wie, że w jej twórczości ważna jest erotyka, a „Madmuazelka” jest narracją sugestywnych i symbolicznie ważnych scen zbliżeń seksualnych.

To jednocześnie opowieść o tym, jak potężnym narzędziem manipulacji bywa przemoc. Codzienność naszego kraju staje się opresyjna właściwie w każdym wspomnieniu. Z tej Polski chce się wyjechać, ale tę Polskę wszędzie zabiera się ze sobą. Nadmorska prowincja symbolizuje więcej, niż pozornie się wydaje. Losy głównych bohaterów splatają się ze sobą w taki sposób, że Grażyna Plebanek daje wspaniałe pole do tego, by nakreślić nam fascynujące postacie drugiego planu. Tu każde zdarzenie zdaje się sugerować, że dalszy ciąg ku czemuś zmierza. Jednocześnie wciąż pojawia się przeszłość. Pamiętanie, które boli. Pamięć o doświadczeniu bycia specyficznym dzieckiem i łączącej się z nim obawie, jakim rodzicem będzie się po swoim specyficznym dzieciństwie. Poza wszystkim jednak „Madmuazelka” jest opowieścią o kobiecej solidarności, której Plebanek nie daje oczywistych wykładni. „Jestem specjalistką od słów” – deklaruje Mado już na wstępie. Mam wrażenie, że tym razem autorka staje się specjalistką od różnorodności: opowiadania o emocjach oraz o konsekwencjach tego, co robią one z życiem. Tym razem nie ma żadnych jasno określonych granic, „Madmuazelka” daleka jest też od dydaktyzmu czy hiperbolizacji, które we wcześniejszych powieściach Grażyny Plebanek nieco mnie rozczarowywały. Tutaj będzie również to, czego brakuje w polskiej literaturze obyczajowej: przede wszystkim doskonale skrojona historia, pasjonująca opowieść, stworzona z kilku mikroopowieści historia inicjacyjna z zagadką kryminalną wcześnie rozwikłaną na naszych oczach, ale zapowiadającą coś jeszcze bardziej tajemniczego.

2023-05-22

„Nasze winy” Louise Kennedy

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 17 maja 2023

Liczba stron: 360

Przekład: Kaja Gucio

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Między podziałami

Nie sposób nie porównywać powieści Louise Kennedy z pisarskimi dokonaniami Douglasa Stuarta, kiedy po raz kolejny czyta się o antagonizmach katolicko-protestanckich oraz o tym, jak kategoryczną linię podziału budowały uprzedzenia na gruncie religijnym. „Nasze winy” poruszają w tej kwestii chyba bardziej niż Stuart, bo tutaj religia jest absolutnym fundamentem wartościowania i oceniania. To, co się wyznaje, staje się lepszą lub gorszą przepustką do życia. Życia w świecie, z którego wciąż dochodzą do uszu bohaterów informacje o szerzącym się terrorze, pojawiającej się znikąd bezsensownej przemocy, równie bezsensownych ludzkich śmierciach. Kennedy komponuje swoją powieść w taki sposób, że najpierw będziemy mieli do czynienia po prostu z doniesieniami z tła, a potem wraz z główną bohaterką zrozumiemy, czym naprawdę jest przerażająca niepewność codzienności w Irlandii Północnej. Stuart nasuwa się na myśl również wówczas, gdy czytamy o przejmującym matczynym alkoholizmie. Uniwersalny, mocny i wciąż działający na wyobraźnię symboliczny obraz kobiety alkoholiczki – ślady szminki na zębach, nie na wargach – Louise Kennedy wykorzystuje bardzo świadomie, bo „Nasze winy” to także wstrząsająca historia samotności obleczonej w toksyczny całun nałogu. Przede wszystkim jednak będzie to książka o wielkiej namiętności i cichej rozpaczy. O jednym i drugim autorka opowie świadomie, stosując różne techniki obrazowania, pozostawiając nas jednocześnie z silnymi emocjami oraz bezradnością, kiedy dopadają te, których nie można było się spodziewać.

Cushla wkracza w dorosłe życie. Musi głośno podkreślać, że ma już dwadzieścia cztery lata. To wiek zbyt zaawansowany na pewne rzeczy i zbyt młody na kolejne. Cushla przycupnęła gdzieś na peryferiach, w mieście garnizonowym, w pozornie spokojnej enklawie katolików, w której nie dochodzi do takich aktów przemocy jak w niedalekim Belfaście. Interesująca jest perspektywa odsłaniania przemocy oraz mówienia o niej w kontekście tego, jaki zawód wykonuje bohaterka. Jesteśmy bowiem na lekcjach, które przerywa alarm bombowy; tu katolicki ksiądz utrwala antagonizmy i tutaj uczniowie wciąż na nowo konfrontują się z całym okrucieństwem świata zewnętrznego. Wychowankowie Cushli nie mogą żyć spokojnie. W wielu rodzinach pojawiają się trudności i napięcia. Bezwzględność warunków życia w stanie niepisanej, choć na swój sposób wyraźnie zdefiniowanej wojny idzie w parze z kompulsywnymi poszukiwaniami tak zwanej normalności. Bohaterka „Naszych win” stara się być ciepłą i empatyczną nauczycielką. Po prostu dobrze robić swoje. Żyć w zgodzie z własnym sumieniem i niczego nie ukrywać. Do czasu. Do momentu, w którym poznaje mężczyznę częstującego ją znienawidzonym alkoholem. Nie tylko z tego powodu początek tej znajomości może zapowiadać jej niefortunny ciąg dalszy.

Właściwie słowo „niefortunny” nieszczególnie pasuje do tego, co Kennedy opowie czytelnikom, łącząc losy młodej katoliczki z doświadczonym życiowo protestantem, którego ustabilizowane życie zawodowe i rodzinne może się okazać swoistą bombą z opóźnionym zapłonem. Nie można jednak sugerować, że sportretowana bliska relacja będzie tragiczna, choć tragizmu różnego rodzaju jest tu naprawdę wiele. „Nasze winy” to powieść o zakazanej miłości w świecie, w którym tożsamość trzeba w konkretny sposób afirmować. Nieprzypadkowo Michael, kochanek głównej bohaterki, stwierdzi kategorycznie: „(…) nie chodzi o to, co robisz. Ale o to, kim jesteś”. Nieistotne będą zatem działania dwojga coraz bardziej zbliżających się do siebie ludzi ani nawet to, co przyciąga ich do siebie. W świecie opisanym – zdefiniowanym i złowrogo ukształtowanym przez podział, agresję oraz narastającą frustrację – trudno cieszyć się zwyczajną miłością, bo o ile wszystko, co Cushla do tej pory zdobyła i wypracowała, bazowało właśnie na poczuciu oraz oczekiwaniu normalności, o tyle uczucie, którego doświadcza, z góry skazane będzie na ostracyzm, a w związku z tym na intymną psychodramę. Tę Louise Kennedy rozpisze z czułością i zagadkowością. Bo portretowana relacja będzie bardzo enigmatyczna. Będzie również tajemnicą. Konsekwencje jej zdradzenia mogą być dramatyczne.

„Nasze winy” to powieść kreśląca wizerunki psychologiczne bohaterów przede wszystkim w scenach interakcji z innymi ludźmi. To dosadnie podkreśla, w jak wielu aspektach spolaryzowana jest rzeczywistość, w której muszą żyć obok siebie ludzie skazani na ocenę i uznaniowość. Być katolikiem to zupełnie inna północnoirlandzka tożsamość niż być protestantem. Dodatkowo w fascynacji Michaela językiem, którym włada jego młoda kochanka, widać zróżnicowanie mentalne, dla którego trudno jest znaleźć przestrzeń porozumienia. Dlatego Kennedy pokazuje nam bohaterów w knajpach, na przyjęciach, w domach, gdzie rozmowy iskrzą napięciem, oraz wszędzie tam, gdzie ludzie choćby mimochodem są w stanie wyrazić swoje poglądy. A mieć je to wciąż być narażonym na konfrontacje. W takiej rzeczywistości nie można po prostu rozwijać potajemnego romansu. Pojawią się konsekwencje tego, że kochankowie podjęli swoje wybory. Kennedy coraz bardziej sugestywnie tworzy atmosferę osaczenia i zagubienia. Im lepiej znają się ciała tej pary, tym trudniej Cushli i Michaelowi zbliżyć się do siebie mentalnie. Bo emocje są żywe i jednoczą. Jest jednak bardzo wiele tego, co dzieli. A także po prostu zbiegi okoliczności, które ukazane są tu jako zdarzenia będące ponurym fatum. Bo coś wydarza się nagle, niespodziewanie i okaże się początkiem lawiny mrocznych wydarzeń, które połączy bardzo wyraźny u Kennedy fatalizm. Czasem można odnieść wrażenie, że mimo wszystko w tym świecie nie ma przypadków. Takie myślenie może zabić. Tu zginąć można także za swoje myśli.

„W jakim piekle my żyjemy?” – pyta swą córkę dysfunkcyjna matka, która zagradza jej drogę do osobistej wolności i spełnienia. Piekło u Kennedy to przede wszystkim emocje bez ich wyrażenia, uczucia bez możliwości ich okazania i słabości wynikające z tego, że świat w zaskakujący sposób podzielił się na dwa obozy. A w tym wszystkim narasta napięcie, które eskaluje w postaci pojedynczych zdarzeń. Niezwykle sugestywna w tym znaczeniu jest scena zatrzymania głównej bohaterki i jej kolegi z pracy przez żołnierzy patrolujących okolice. Louise Kennedy pisze o miłości w czasie nienawiści. O zbliżeniu w świecie, w którym ludzie oddalili się od siebie z powodu niezwykle prostych i niesamowicie skutecznych narzędzi polaryzacji. Jeśli już chce się pokazywać namiętność w świecie, w którym rytm funkcjonowania wyznaczają brutalne akty terroru, to trzeba dobrze się zastanowić nad tym, czy nie operuje się zbyt prostym kontrastem. Kennedy nie idzie na literacką łatwiznę. Jej dzieło to wielowątkowa powieść o tym, co to znaczy lojalność oraz uczciwość, czym jest przywiązanie i oddanie w czasach, kiedy trudno być przyzwoitym i nikogo nie krzywdzić. To również barwna opowieść o historii Irlandii Północnej, o kumulacji agresji, lecz i o tym, jak bardzo krzywdzą uprzedzenia. Całość prezentuje się znakomicie, bo nie jest w pełni przewidywalna w swej wymowie. Czyta się „Nasze winy” z nieustającym przekonaniem, że wszystko można przewidzieć, a jednak całość staje się na naszych oczach nieoczywiste.

2023-05-19

„Jedziemy z matką na północ” Karin Smirnoff

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 17 maja 2023

Liczba stron: 380

Przekład: Agata Teperek

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Kobieta i prowincja

Zanim napisałem ten tekst, zadano mi pytanie, czy można czytać nową powieść Karin Smirnoff bez znajomości „Pojechałam do brata na południe”. Cóż, ja nie wyobrażam sobie czytania „Jedziemy z matką na północ” w oderwaniu od poprzedniej książki. Zwłaszcza że gęstą atmosferę narracji odpowiednio mocno się odczuwa, mając w pamięci to, kim była Jana w poprzedniej powieści, kim się tam stała i jakie były skutki jej traumatycznych przeżyć, do których szwedzka autorka będzie tutaj powracać. Jeśli jednak chce się przeczytać ten utwór z czystą głową i bez mrocznych reminiscencji, można to zrobić. Smirnoff pisze w taki sposób, że będzie to czytelne dla każdego odbiorcy bez względu na znajomość czy nieznajomość pierwszego tomu. Jednocześnie każdy będzie zagubiony w tym, jak wygląda świat przedstawiony. Tak jak główna bohaterka, która podróżuje do miejsca, skąd kiedyś uciekała jej matka. Jak Jana, która w konfrontacji ze wspólnotą dalekiej prowincji będzie musiała zdefiniować wszystko to, co punktowane było w „Pojechałam do brata na południe”; przede wszystkim jednak zrozumieć swoje emocje po stracie, która jednocześnie jest dla niej wyzwoleniem.

O ile pierwsza powieść o upadłej rodzinie Kippów koncentrowała się przede wszystkim na głowie rodu, o tyle druga zajmie się kimś, kogo również nie ma, ale śmierć nie jest tu żadnym końcem. Wręcz przeciwnie: to wstrząsający początek wiwisekcji duszy córki, która uznała matkę za potwora współodpowiedzialnego za krzywdy rodzinne. Jana zastanawia się nad tym, czy odejście kobiety, która nie zasługiwała na miłość, przyniesie jej teraz ulgę. A przynosi inną perspektywę. Cały czas zastanawiałem się nad tym, czy ciekawsze są tu postaci żyjącego rodzeństwa (bo Smirnoff wraca do zagadnienia bliskości bliźniaków, w którym znajdzie się bardzo wiele sugestii dotyczących tego, czym jest nierozłączność), czy tej, która odeszła. Zwłaszcza że pisarka bardzo ciekawie obrazuje ostatni okres życia kobiety, która osuwała się w szaleństwo. A może pod koniec przerósł ją rachunek sumienia. Albo wydarzyło się jeszcze coś innego, co próbuje zrozumieć jej córka. Karin Smirnoff sięga po technikę pisarską opartą na poznawaniu intymnej perspektywy za pomocą listów od kogoś, kogo już nie ma. W jednym z nich Jana czyta zdanie zawierające przesłanie tej powieści: „Spadek po matce to piętno”. Zabrzmi to wyjątkowo gorzko oraz przerażająco mrocznie. Czytelnicy poprzedniej powieści tej autorki nie będą zaskoczeni ponurą głębią kolejnej narracji. Ci, którzy czytać będą Smirnoff po raz pierwszy, doświadczą klaustrofobicznej atmosfery uwięzienia w przeszłości. Bohaterowie tej książki nigdy nie wydostaną się z okresu, który ich kształtował. Z domu, w którym piekło miało wiele twarzy i poziomów. Z miejsca, w którym panowała wyjątkowa hipokryzja, gdzie przemoc wciąż funkcjonuje i gdzie narodził się bunt wraz z odium. Bo Jana w przeciwieństwie do swojej matki czyni swoje życie wyborem, nie koniecznością. A może zmarła dokonała wyborów, które były po prostu konieczne?

Jakkolwiek barwnie zarysowana jest przeszłość (Smirnoff ponownie proponuje wyjątkowo sugestywne retrospekcje z domu, gdzie odbywała się walka ze złem), z pewnością powinno się zwrócić uwagę na to, w jaki sposób ukazywana jest teraźniejszość i miejsce, do którego przybywa kobieta samodzielna i niezależna. Taka, która w lokalnej społeczności nie mogłaby żyć. Bo tu, na prowincji, kobieta ma być posłuszna, przyjmować wymierzane przez mężczyznę ciosy, zawsze pokornie znosić najtrudniejszą nawet codzienność i żarliwie modlić się do Boga. Jana się z nim pożegnała, bo nigdy nie wysłuchał żadnej jej modlitwy. Tymczasem wraz z bratem przybywa do społeczności, w której religijność jest definicją egzystencji. W miejscu, w którym najbardziej okrutny i bezkompromisowy może być człowiek głoszący słowo boże oraz pouczający wspólnotę, jak ma żyć i jakie wartości pielęgnować. Trudno jest czytać bez emocji o tym świecie i o skonfrontowanej z nim Janie. Ten świat z jakiegoś powodu kiedyś opuściła jej matka. Tylko że strukturalna społeczna przemoc, o której opowiada ta narracja, ma się doskonale w każdym miejscu na prowincji. „Jedziemy z matką na północ” to nie tylko uniwersalna w swej wymowie powieść o tym, że każda prowincja w każdym zakątku świata może być przesycona atmosferą upodlenia, pełna ograniczeń i stanowić przestrzeń sprzyjającą eskalacji przemocy domowej. To w dużej mierze opowieść o starciu Jany ze światem kogoś, kogo już oceniła, nazwała i przestała kochać. A jednak w córce błądzącej pośród śladów zmarłej matki jest również jakaś ciekawość – by przyjrzeć się uważnie, więcej zrozumieć. Tymczasem Jana będzie tu bardziej nastawiona na przeżywanie emocji niż zbieranie doświadczeń. Smirnoff znakomicie portretuje kobietę w poddaną presji otoczenia. Być może opisywane tu piekło prowincjonalnego świata zaczęło być dla zmarłej znośne tylko dlatego, że się do niego dostosowała, nie analizując go. Dla Jany ten świat jest nie do przyjęcia.

„Jedziemy z matką na północ” to oczywiście – jak poprzednia powieść – znakomita wiwisekcja cierpiącej duszy, dla której pamiętanie to udręka. Jana mówi: „(…) moja pamięć cierpi na martwicę”. Z jednej strony ma rację, bo trwające w niej wydarzenia z przeszłości nie mają już żaru i pozostaje jedynie gorycz pamiętania. Z drugiej jednak – na dalekiej północnej prowincji dochodzi do konfrontacji każących bohaterce wrócić do wspomnień, które staną się opresyjne w nowym wymiarze. Prowincja jest kluczem do zrozumienia pewnych emocji, ale również piekielnym symbolem. Smirnoff opowiada o tym, z czym związany jest wybór przynależności do wspólnoty i jakie konsekwencje ma jej odrzucenie. Ciekawie prezentuje się to wtedy, kiedy przyglądamy się, w jaki sposób odwiedzona przez rodzeństwo społeczność próbuje zawłaszczać brata i siostrę. Dopasować, podporządkować, wyznaczyć drogę wedle swoich praw. Bror ulega, Jana się sprzeciwia. Albo tylko pozornie to wszystko tak wygląda. W każdym razie Karin Smirnoff z wyjątkową wrażliwością na detale pokazuje, czym jest ludzka zbiorowość dążąca do zachowania pozorów poczucia bezpieczeństwa. A przecież nie jest to bezpieczna przestrzeń. Nie dla kobiety. Bo to utwór o jej zniewoleniu. Na równi zapoznajemy się z doświadczeniami kogoś, kto już umarł, jak i innych bohaterek, które prawdopodobnie również umrą nieszczęśliwe. Czy Jana jest w stanie uratować kobietę, do której się zbliży, od ustalonego przez społeczność losu? I jak w obliczu patriarchalnego piekła prowincji odnajdzie się w kolejnych zawikłanych relacjach emocjonalnych z mężczyznami?

Smirnoff opowiada o tym, że w obliczu przemocy zawsze możemy decydować, co wybrać: zgodę na nią czy bunt. Ale między jednym a drugim jest jeszcze coś więcej. „Jedziemy z matką na północ” to kolejna odsłona toksycznych relacji, w świetle których ponownie wyraźnie zarysują się postaci rodzeństwa Kippów. Bo przecież jest to opowieść o tym, jak ta dwójka wciąż niesie w sobie brzemię, wstyd i poczucie przynależności do zła, od którego nie sposób się uwolnić. Myślę, że ta druga książka jest bardziej złożona niż pierwsza. Wielopoziomowość historii o odczuwaniu straty i o bliskości zbudowanej na tym, co się utraciło, na każdej ze stron hipnotyzuje sugestywnym stylem. I po raz kolejny Agata Teperek sprawiła się znakomicie jako tłumaczka bardzo specyficznej frazy tej powieści.

2023-05-12

„Konsekwencje” Yrsa Sigurðardóttir

 

Wydawca: Wydawnictwo Sonia Draga

Data wydania: 17 maja 2023

Liczba stron: 424

Przekład: Paweł Cichawa

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Kochać i utracić

Popularność Yrsy Sigurðardóttir w kręgach literackich można śmiało porównać z muzycznymi osiągnięciami innej Islandki – Björk. Kolejna odsłona perypetii Huldara i Freyi udowadnia, że autorka wciąż ma ogromny potencjał i niesamowicie bogatą wyobraźnię. Nie wiem, czy ujęło mnie to, w jaki sposób skonstruowane są „Konsekwencje”, czy raczej to, jak wielki wiarygodny ładunek psychologicznych dramatów Sigurðardóttir za każdym razem umieszcza w swojej prozie i wcale nie szkodzą narracji opisy zdradzające szczegóły fabularne, bo wszystko, co najcenniejsze i najtrudniejsze, islandzka pisarka zawsze ukrywa gdzieś głębiej. Za to ją cenię i dzięki temu wciąż jestem wierny jej pisaniu, bo to dziś nie tylko islandzka, ale naprawdę światowa liga kryminału. Za każdym razem Yrsa Sigurðardóttir umiejętnie opowiada o ważkich problemach społecznych – tych uniwersalnych i tych lokalnych, zupełnie nieprzystających do tak świetnego wizerunku Islandii, który z niezrozumiałych dla mnie powodów tak doskonale sprzedał się na całym świecie.

W nowej książce Islandia ponownie będzie krajem, w którym bardzo wiele spraw nie idzie we właściwym kierunku, wiele kwestii jest dyskusyjnych, a sporo pisanych i niepisanych norm życia dla niektórych staje się koszmarem. Sigurðardóttir śmiało od lat pisze o tym, co w Islandii bywa dysfunkcyjne. Świadomie używa hiperbolizacji w intrygach kryminalnych, by tym mocniej zaakcentować tło społeczne. Tym razem mimochodem, lecz znów wyraźnie zostanie zaakcentowane między innymi to, że w jednym z najszczęśliwszych krajów świata nie za bardzo jest gdzie mieszkać i że kraj, w którym rzekomo żyją niezwykle zadowoleni ze swojego życia ludzie, wpada coraz głębiej w pułapkę globalnego konsumpcjonizmu. To oczywiście tylko kilka kwestii z tła bardzo tu wyeksponowanej intrygi kryminalnej. Dość wspomnieć rozczłonkowane kobiece zwłoki, ale przecież grozę „Konsekwencji” zbudują jak zawsze u Sigurðardóttir kameralne dramaty bohaterów drugiego planu, a także postaci epizodycznych. Wyjątkowo uważnie trzeba się rozejrzeć po peryferiach świata przedstawionego tej książki i czytać to, co pozornie nie ma większego znaczenia. Mnie najmocniej ujęły i przejęły dwie opowieści. O niezdolności do odpowiedzialnego macierzyństwa, która rodzi mnóstwo dramatów. O tym, w jaki sposób kształtuje się świadomość dorosłego dziecka alkoholika, ile jest gotowa znieść, by zadowolić innych, dać innym to, co najlepsze, a sobie wciąż odbierać prawo do bycia szczęśliwym i spełnionym.

Zanim jednak nawiążę do tych dwóch ciekawie zarysowanych kwestii, czuję się w obowiązku poinformować, że wszyscy wielbiciele powieści cyklicznych będą zadowoleni, bo Yrsa Sigurðardóttir daje nowe, ciekawe możliwości rozwoju specyficznej znajomości dwojga ludzi, o których czytaliśmy już w poprzednich powieściach. Huldar tym razem jest bardzo blisko zawodowo z Freyą, która wraca na policyjny posterunek i nieustannie rozmyśla nad tym, czy związek z bohaterem ma być czysto przyjacielski, czy jednak erotyczny. Tymczasem spotykamy ją ponownie, mieszkającą z pytonem i z radością oddającą swoje ciało Huldarowi. Ten zaś mierzyć się będzie ze swoją złośliwą szefową, która jednak pomoże pokonać trudności związane ze śledztwem, w które angażują się znani nam bohaterowie, a Sigurðardóttir nie decyduje się na to, by specjalnie rozwijać wątek ich skomplikowanej bliskości.

Wyobraźnia czytających skoncentruje się najpierw na zaginięciu dziecka, potem na makabrycznej zbrodni, a następnie na tym, w jaki sposób islandzka pisarka twórczo połączy dwa wyjątkowo ograne literacko motywy: utraty dziecka z wszelkimi tego konsekwencjami oraz krwawej zemsty za to, że wraz z dzieckiem straciło się wszystko, co można było nazwać szczęściem i spełnieniem. „Konsekwencje” to jednak powieść ambitna. Z oczywistych rozwiązań fabularnych tworzy bardzo nieoczywistą układankę mrocznych zdarzeń. Nie muszę chyba dodawać, że autorka udowodniła, iż umie zaskakiwać czytelnika do ostatniej strony. Tutaj jednak zaskakujący stają się ludzie, którzy utracili swe córki. Nieoczywistym zbiegiem okoliczności chodzi o dziewczynki. O wszelkie nadzieje z nimi związane i każdy rodzaj rozpaczy, który przynosi ich utrata.

Jednocześnie przyglądamy się intrydze mającej na celu odsłonięcie między innymi tego, że posiadanie dziecka może być pewną formą konformizmu, a uczucia kierowane do niego – projekcją osobistych rojeń o spełnieniu i satysfakcji. Stąd z jednej strony Sigurðardóttir opowiada o tym, że dziecko staje się specyficzną kartą przetargową w różnych emocjonalnych szantażach, z drugiej jednak – obdarzenie go wielką i bezwarunkową miłością może jednocześnie prowadzić do przerażających czynów, jeśli to uczucie zostanie nagle, niespodziewanie utracone. „Konsekwencje” to powieść niewątpliwie, lecz jednocześnie w dużym rozmyciu określająca granicę między miłością a nienawiścią. Dziecko staje się niepokojącą figurą: wyzwala wszystko to, co w człowieku najpiękniejsze, ale kieruje również ku największemu złu. A poza tym będziemy mieli tu również wieczną dziewczynkę. Dorastającą kobietę, której wyrządzono krzywdę, a jej psychika domaga się teraz czegoś, co nazwać można wiecznym zadowalaniem innych, zaś to prowadzi do niespodziewanego i wyjątkowo tragicznego zbiegu okoliczności. Sigurðardóttir wikła  wydarzenia w taki sposób, że wciąż tracimy czujność i nie wiemy, na kogo przenosić odpowiedzialność za zło, a komu współczuć w niewyobrażalnym cierpieniu. Wszystko napisane w taki sposób, że zagubienie Huldara i Freyi będzie tutaj również zagubieniem, którego doznawać będą także czytelnicy. Jednocześnie uważam, że jest to jedna z najmroczniejszych powieści, jakie wyszły spod pióra Yrsy Sigurðardóttir.

To, jak zaskakująco można rozpisać skrajne uczucia wywołane posiadaniem dziecka, to jedna z ciekawszych cech „Konsekwencji”. To także intrygująca opowieść o tym, jak mieszają się, uzupełniają oraz wykluczają światy dorosłych i dzieci. Rodzice będący przekonani, że dla dobra swoich córek zrobią dokładnie to, co powinni, oraz ich córki świadome lub nieświadome brzemienia, z jakim idą przez życie, bo urodziły się lub znalazły opiekę rodzicielską w takich, a nie innych okolicznościach. Sigurðardóttir zdaje się także pytać o to, co stanowi o istocie bycia prawdziwym opiekunem dziecka. W tej powieści krzywda dotknie ludzi dorosłych i dziewczynki nieświadome wielu kwestii. Freya ze swoim specjalistycznym wyczuleniem na rozmaitość rodzajów krzywd z pewnością poprowadzi nas przez zaprezentowane śledztwo w atrakcyjny sposób. Myślę, że zachwyceni będą zarówno wielbiciele nietuzinkowej i przerażającej intrygi kryminalnej, jak i wszyscy czytelnicy Yrsy Sigurðardóttir, którzy za każdym razem czekają na powieść z dramatami wyostrzonymi i zniuansowanymi. Ta powieść przeraża, ostrzega i zastanawia. Mam wrażenie, że zbyt wielu bohaterów tu przegrywa. Ale całkowicie rozumiem jej fatalizm.