2022-09-30

„Albania. W szponach czarnego orła” Izabela Nowek

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 12 stycznia 2022

Liczba stron: 300

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Wokół kontrastów

Na kraj, którego się nie zna, najwygodniej patrzeć przez pryzmat stereotypów. Dlatego ta książka jest taka potrzebna. Bardzo konkretna, napisana przez miejscową przewodniczkę, a portretująca jednak wyjątkowe historie ludzi i miejsc. Wychodząca poza sprawozdawczość przewodnika oraz ujawniająca niezwykłą miłość, jaką do Albanii żywi autorka, która opowie ten kraj, koncentrując się przede wszystkim na jego kontrastach, do czego później wrócę. Specyficzne bałkańskie państwo, które przez lata izolacji reżimowej było wyjątkowym skansenem, dziś – po zakończeniu rządów Envera Hoxhy – bardzo powoli stara się określić swoją lokalną i europejską tożsamość. Izabela Nowek chce tą książką wyjść naprzeciw stylizowanym narracjom, w których Albania pasuje do smutku i melancholii, więc nieprzypadkowo już na wstępie zaznaczy, że opowie ten kraj konkretnie i rzetelnie, a nie w określonej formie, jak zrobił to Andrzej Stasiuk. Daleko będzie temu reportażowi także do napisanej przez Małgorzatę Rejmer znakomitej książki, która również na pierwszych stronach jest wymieniana jako wartościowa publikacja o tym kraju. Odnoszę wrażenie, że Rejmer w „Błocie słodszym niż miód” opowiadała, co Albańczycy pamiętają, ale też – co mitologizują. Nowek skupi się bardziej na teraźniejszości a także na tym, dlaczego Albanii tak trudno wybiegać myślami w przyszłość i co powodowało oraz powoduje, że kraj znajduje się wciąż na europejskich peryferiach. Doceniając potencjał państwa, w którym pamięć zastępuje różnorodność myślenia o obecnej chwili, Izabela Nowek pokaże go z bardzo wielu stron. Będzie to propozycja dla tych, którzy o Albanii wiedzą niewiele albo nie wiedzą nic. Na tyle przekonująca, że po lekturze zajrzałem z ciekawości na stronę internetową autorki oferującą podróże po kraju, których esencję zawarła w jednym tomie.

Porównania tego, co opowiedziały Rejmer i Nowek, są bezzasadne, bo obie książki mają zupełnie inną stylistykę i na czym innym się koncentrują. Ta opowieść poświęca czasowi dyktatury Hoxhy właściwie dwa rozdziały: nie chce i nie widzi konieczności sięgania do okresu, który dla Albańczyków jest definitywnie zakończony. Nie tylko dlatego, że kraj zasiedla już nowe pokolenie, które nie pamięta albo nie chce pamiętać krzywd przeszłości. Nowek pragnie skoncentrować się na tym, jak różnorodnie Albania żyje dzisiaj. Nie jest jednak ignorantką – bardzo  czytelnie zaznacza to, czemu Rejmer poświęciła cały swój reportaż, a mianowicie czas nieustannej inwigilacji, w którym donosiciele byli wszędzie, życie codzienne stale naznaczała niepewność, a cień tamtego modelu funkcjonowania wciąż w jakimś stopniu zasłania albański horyzont i perspektywa nowego życia nie jest wolna od tego, co było. Jeden z rozmówców mówi o Hoxhy: „(…) zamknął nas w bunkrze”. Ta książka wykorzysta metaforyczny i dosłowny wymiar tego pojęcia, sygnalizując jednocześnie, że w Albańczykach tkwi ten tak różnorodnie portretowany przez Rejmer sentymentalizm w odniesieniu do okrucieństwa. Duch dyktatora wciąż tkwi między Albańczykami, wdziera się w ich świadomość i do ich domów. Tak szczelnie kiedyś zamkniętych przed otoczeniem, dziś będących miejscami wielkiej gościnności, bo współczesny albański dom – jak dowiadujemy się od Nowek – należy do Boga i do gościa.

W czasach dyktatury Albania miała być jedynym ateistycznym krajem na świecie. Dzisiaj mieni się różnorodnością kulturową, także religijną, choć jest państwem muzułmańskim i w związku z tym kojarzy się z wieloma sprawami, które właściwie nie odgrywają tam istotnej roli. Przede wszystkim Albańczycy podchodzą raczej liberalnie do tradycjonalistycznych surowych nakazów i zakazów islamu. Krótki wykład o bektaszyzmie wystarczy, by pewne kwestie lepiej zrozumieć. Nowek bardziej skupi się na tym, jak religijność wpływa na codzienne zwyczaje, jak kształtuje różnorodną albańską kulturę, a także jak kreuje wciąż odmienny od reszty regionu czy kontynentu obraz kraju, który w zasadzie zawsze chciał żyć po swojemu i teraz również to robi.

Zwróciłem we wstępie uwagę na obrazowanie kontrastowe, bo kraj, który Izabela Nowek zrozumiała i pokochała, jest jednocześnie miejscem znacznych podziałów oraz utrwalonych opozycji. Kontrast oddaje tutaj to, w jaki sposób postrzegane są wszelkie role związane z płcią. Kontrastowana jest Tirana z resztą kraju. W kontraście ukazane są połączone sfery sacrum i profanum – warto zwrócić uwagę na to, w jaki sposób Nowek konkretnie to wyjaśnia. Kontrastowo – i to bardzo – prezentują się tutaj doświadczenia przeszłości w zestawieniu z tym, w jaki sposób Albania chce określać się dzisiaj. Ta książka koncentruje się na tym, co w dwóch wymiarach wyznacza kilka rodzajów wyjątkowości tego kraju. A wobec wszystkiego zachowany jest dystans, cenna na pewno w pracy przewodnika umiejętność niwelowania napięć w opisach tego, co zazwyczaj te napięcia wywołuje i utrwala. Albania ma wiele sfer życia, które być może wciąż nie przystają do tak zwanych europejskich standardów. Ale okazuje się również w niepowtarzalny sposób piękna. Zaskakująco różnorodna. A autorka ze swoim umiłowaniem do prowincji, na której czas płynie sennie i nieco inaczej niż na przykład w Tiranie, będzie umiała pokazać każdy aspekt tego kraju. Najbardziej podoba mi się to, w jaki sposób Albania opisywana jest za pomocą leksykalnych i semantycznych komplikacji, o których Nowek opowiada tutaj bardzo często. Nie tylko dlatego, że język albański jest trudny, sankcjonujący ważność wielu dialektów i nielubiący na przykład fonetycznych przyzwyczajeń.

Swoiste uwięzienie w micie matki, gloryfikowanie maczyzmu, albańska przedsiębiorczość granicząca z przestępczością, nazbyt oczywiste i od wieków wciąż te same wzory w postrzeganiu roli drugiego człowieka – jest sporo kwestii, które mogą od Albanii odstręczać. A jednak pojawia się tu dużo zaskoczeń. Nowek z powodzeniem stosuje zamiennie styl anegdotyczny i sprawozdawczy, by dać czytelnikowi możliwość wyrobienia sobie własnego zdania na temat tego, co pozornie wydaje się bulwersujące lub kontrowersyjne. Ale są też fragmenty wyjątkowe, dyskretnie sugerujące pewne kwestie – nie odsłaniają problemu, nawet nie próbują go konkretnie nazwać. Taka będzie na przykład opowieść o seksualności: o tym, co pojawia się i domaga usankcjonowania między podziałami w tak oczywisty i archaiczny sposób określającymi to, co kobiece, i to, co męskie. Podoba mi się tu swoboda opowiadania o wszystkim – bez dramaturgii czy sugerowania tez. Nowek nigdzie nie jest nauczycielką albańskości, jest za to wyborną literacką przewodniczką po tym kraju. Można uśmiechnąć się na myśl, że lubiący obserwować innych Albańczycy sami są tu teraz uważnie przez nas obserwowani. A wszystko w zamierzeniu ma być opowieścią o zwykłych ludziach i ich zwykłych problemach czy radościach. Bo taką Albanią Nowek żyje i taką chce nam zaprezentować.

Patrząc w przyszłość, autorka snuje fantazje i określa perspektywy. Nazywa może to, co dla samych Albańczyków trudne jest do nazywania. W kilku rozdziałach jest świetną socjolożką. Historyczne fragmenty odpowiednio skraca i umiejętnie łączy w dobrych proporcjach z tym, co opowiada o teraźniejszości. Albania jest krajem, który na określenie swojej tożsamości w XXI wieku potrzebuje być może trochę więcej czasu niż inne izolowane państwa Europy wschodniej i południowej. A może ma ją bardzo solidnie ugruntowaną, tylko jeszcze nie jest do końca pewna tego, na ile kompromisów i nowatorskich rozwiązań może sobie pozwolić. Nowek rozpoczyna od mozaiki i to słowo będzie tu kluczem. Otrzymujemy opowieść o małym górskim kraju z wyjątkowym językiem narodowym, wyjątkową historią i bardzo wyjątkowym połączeniem nieśmiałości państwowej z jednoczesną dużą pewnością siebie. Uzupełniające reportaż zdjęcia z pewnością udowodnią, że całość jest pasjonującą opowieścią o naprawdę niezwykłym miejscu. Tuż obok nas, choć dopiero od kilku lat dostępnym w bezpośrednim połączeniu lotniczym.

2022-09-28

„A gdy obejrzysz się za siebie” Juan Gabriel Vásquez

 

Wydawca: Echa

Data wydania: 28 września 2022

Liczba stron: 464

Przekład: Katarzyna Okrasko

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Rodzina i ideologia

Juan Gabriel Vásquez stworzył poruszającą i inteligentną opowieść o tym, jaką rolę literatura piękna ma przyjąć wobec biografii. Zadał pytanie o to, czy biografia jako taka ma być właśnie beletrystyką, czy też powinna pozostać biografią. Określił granicę między faktem a autorskim zmyśleniem, a następnie umiejętnie ją zatarł. Jest to powieść wynikająca z wielu zaangażowanych rozmów z charyzmatycznym twórcą, a jednocześnie akt twórczości powstały na bazie tych rozmów, w którym Vásquez udowadnia, że to, co powiedziane i wynotowane, może być fundamentem dla niejednoznacznej w swej wymowie narracji. Kolumbijski autor tak jak w „Kształcie ruin” – od których kompozycyjnie ta książka znacznie się różni, bo jest prostsza albo przynajmniej sprawia takie wrażenie – ponownie z powodzeniem jest w stanie balansować na granicy między teoriami stworzonymi na bazie faktów a faktami, które są tu różnie rozumiane, bo sama opowieść kieruje się swoimi prawami. Granice między prawdą a zmyśleniem Vásquez nie tyle wyznacza po swojemu, ile wciąż podaje w wątpliwość. Powstaje z tego bardzo enigmatyczna książka. Jednocześnie jedna z lepszych powieści o rodzinie, jaką kiedykolwiek czytałem, bo nic w portretowaniu więzi rodzinnych nie jest tutaj oczywiste. Każdy problem jest złożony i każda postać wywoła ambiwalentne odczucia. Najważniejsza jest relacja łącząca ojca z synem sportretowana w dwóch pokoleniach: mamy tu dwie pozornie różne konfrontacje, jednakże „A gdy obejrzysz się za siebie” to powieść sugerująca, jak wiele z postrzegania najbliższych zabieramy ze sobą w kolejne pokolenie. Jak wiele tego samego wciąż w nas pozostaje, choć chcemy być innym, lepszym ojcem.

Na początku wydaje się, że kompozycyjnie Juan Gabriel Vásquez wykona jakąś nieprzewidywalną woltę. Że ta powieść wcale nie będzie się opierać na retrospekcjach i barwnym opowiadaniu dziejów ludzi, którym los kazał żyć, funkcjonować i dojrzewać do rewolucyjnej tożsamości na różnych kontynentach i z różnymi definicjami tego, czym jest komunizm i jego utylitarność, czym jest proletariackość, co określa bunt wobec opresji systemu. Nie dzieje się nic niezwykłego, a jednak cała ta spójna opowieść staje się niezwykła. Zwłaszcza gdy widzimy, że to historia tego, jak prywatne relacje i intymne doświadczenia w nich wciąż na nowo stają się jakąś sprawą publiczną. Ludzie portretowani przez Vásqueza wciąż są przekonani, że jako członkowie rodziny muszą stawać wobec spraw ważnych i bezwzględnych. Muszą określać swe relacje rodzinne poprzez działania: społeczne, ale przede wszystkim polityczne. Oni rewolucję mają w sobie i przeprowadzają ją wszędzie. Dołączają do niej w każdym zapalnym punkcie, w którym swoją obecnością można zaznaczyć, że chce się zmienić świat. Jednak najmocniej zmienia się siła ich więzi. Ta rodzina doświadcza emigracji w najbardziej bolesny sposób, a uciekanie przed opresją i przed ryzykiem śmierci to dopiero początek. Tu istotne jest to, w jaki sposób rodzice ideologizują swoje dzieci i jak samotne te dzieci mogą być, kiedy zmuszone są podejmować najtrudniejsze decyzje. Czasem takie, które nigdy nie powinny być podejmowane, bo zmieniają kształt życia na zawsze.

Sergio Cabrera, kolumbijski artysta, aktor, reżyser. Z dala od Kolumbii przygotowuje się do tego, aby opowiadać publicznie o swoich filmach i przekonywać, że estetyka oraz ideologia filmu to projekcja przekonań nabytych pod wpływem różnego rodzaju konfrontacji. Już na pierwszych stronach dowiadujemy się, że Sergio musi zmierzyć się z odejściem ojca. Tego ojca, który gotów był wędrować po całym świecie w poszukiwaniu i realizowaniu słusznych według niego idei, a umiera nagle i w tej śmierci nie ma ani charyzmatycznej buntowniczości, ani świadectwa tego, że oto odchodzi człowiek, dla którego całe życie było historią ideologicznej kontestacji. Nieprzypadkowo Sergio decyduje się na to, by nie uczestniczyć w pogrzebie ojca. Wybiera życie: plan swoich publicznych wystąpień w Hiszpanii i czas dla własnego syna, który u progu dorosłości domagać się będzie tego, czego Sergio być może nie zaznał od swojego ojca. Skomplikowane relacje z przeszłości można określić jednoznacznie: ciągłe konfrontacje. Fausto był ojcem wymagającym, często kostycznym, nieznoszącym sprzeciwu. Ojcem, który oczekiwał, że syn podda się jego wpływom bezgranicznie. Ojcem modelującym jego życie, narzucającym mu światopogląd, ingerującym w tożsamość, przekonanym, że ta najbardziej intymna relacja zawsze będzie się wiązała z tym, co publiczne, nieustanną walką. „A gdy obejrzysz się za siebie” to znakomita opowieść o tym, co się dzieje, kiedy ojcostwo stanie się sprawą ideologiczną, i jakie dramaty mogą kryć się w wychowywaniu dzieci, które mają wybierać jedyną słuszną drogę. Sergio wybiera wolność. A jego syn pyta o doświadczenia, które uczyniły ojca wolnym.

Kiedy ojciec z sentymentem sięga po Barthesa, osiemnastoletni syn chętnie czyta Palahniuka. Juan Gabriel Vásquez na kilka sposobów pokaże, jak wygląda różnica pokoleniowa między człowiekiem, którego świadomość ukształtowały rodzinne wolnościowe historie, a młodym mężczyzną, dla którego świat jest już pewną uporządkowaną całością, w której kontestacja ma zupełnie inny charakter. Do rozmów ojca z synem dochodzi w Barcelonie mającej tutaj znaczenie symboliczne. Miasto pojednania i zrozumienia tego, co tak trudno było zrozumieć w przeszłości. Miasto, z którego syn Sergia nie musi uciekać, a które chciałby ujrzeć oczyma ojca rozumiejącego, że ważna jest przekazywana przez lata pamięć opresji. Rodzinna emigracja, perypetie nękanej konfliktami Kolumbii czy dorastającego do swojej rewolucji świata Chin epoki Mao Zedonga jest jednocześnie wspomnieniem o tym, w jaki sposób historia i polityka kształtują więzi rodzinne. Coś, co w zasadzie nadal ma miejsce, choć Sergio chce porządkować wspomnienia przede wszystkim z powodu tego, co w nich najbardziej okrutne.

Bo jest to opowieść o okrucieństwie idącym w parze z każdą ludzką potrzebą rewolty i imperatywem wspólnego kształtowania zmian. Dziadek Sergia już jako sześciolatek przekonuje się, że za walkę o sprawiedliwość trafia się do więzienia. A potem dzieje rodziny cały czas będą powiązane z definiowaniem pojęcia sprawiedliwości i walką z opresyjnym systemem, w którym przykładami zniewolenia są zakneblowanie ust, blokowanie umysłu, odbieranie wolności przekonania w najbardziej przejmujący sposób. Tylko czy ta historia rodzinna jest opowieścią o tym, że przekonania naprawdę były wolne? Trochę tutaj mitu o byciu społecznie spełnionym i potrzebnym, trochę gorzkiej demitologizacji wszelkich kontestatorskich działań. Czy rodzina Fausta Cabrery poświęciła to, co powinna poświęcić dla idei? Czy społecznikostwo, o którym tutaj mowa, i wieczne rzucanie się w wir ideologicznego sporu ze światem wzmocniło, czy osłabiło więzi między ludźmi, którzy – jak opisuje autor – mimo wszystko się boleśnie zatomizowali. 

W tym wszystkim obraz Kolumbii z jednej strony bliskiej, z drugiej – niesamowicie odległej, także w sensie geograficznym. Wspomnienie choćby obecności człowieka, na którego legendzie autor stworzył swój „Kształt ruin”. Jorge Eliécer Gaitán pojawia się tu w epizodzie, ale znacząco oddziałuje na człowieka wyznaczającego sobie potem swoją drogę ideologiczną i twórczą. A później opowiedziane jest wszystko to, co kształtuje wizerunek Kolumbii – państwa wiecznej przemocy oraz wiecznie nierozwiązalnych konfliktów, w którym wolność to czasem również przemoc. „Dla tego kraju nie ma już ratunku” – pisze w złości i goryczy Sergio po tym, gdy po raz kolejny istotne porozumienia pokojowe stają się w gruncie rzeczy iluzją. Jak bardzo dynamiczna jest Kolumbia zmagająca się z kolejnymi konfliktami wewnętrznymi, tak bardzo zdynamizowane są tu relacje rodzinne, w których najboleśniej ujawnia się chyba dziecięce i młodzieńcze osamotnienie – Sergia i jego siostry. A imię syna Sergia to imię jego partyzanckiej tożsamości. Czy w kolejnym pokoleniu przyjdzie czas, by zbliżyć się do siebie, a nie do ideologii kształtującej każdą relację?

To fascynująca historia rodziny w wiecznej podróży – pośród systemów politycznych, wyzwań społecznych, pośród prywatnej niesprawiedliwości i idei walki z niesprawiedliwością tak w ogóle. To również opowieść o tym, jak mocno kształtują nas doświadczenia przemian i jak bardzo można tęsknić za tym, co oczywiste: bezpiecznym domem, bezpiecznym państwem, bezpieczną i oswojoną przestrzenią akceptacji samego siebie.

2022-09-27

„Porodzina” Natalia Fiedorczuk

 

Wydawca: Słowne

Data wydania: 28 września 2022

Liczba stron: 300

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Znikanie

Przez lata swoim literackim panem od smutku nazywałem Jarosława Maślanka. Brakowało mi tu pisarki do pary i mam wrażenie, że ją znalazłem. Po znakomitej „Uldze” i lekturze „Porodziny” mogę jako swoją prywatną literacką panią od smutku określić właśnie Natalię Fiedorczuk. Tę książkę powinien przeczytać każdy wielbiciel szeroko popularyzowanej teorii, że podstawową komórką szczęścia i spełnienia jest dla człowieka rodzina. Autorka nie odkrywa tu niczego, co nie zostało już odkryte. Akcentuje jednak te mroczne kwestie, nad którymi być może wiele się nie zastanawiamy. Tu wszystko właśnie zacznie się od tak zwanego wizerunku, który pomaga wyżej zasygnalizowanemu przekonaniu. Zniknie rodzina doskonała. Piękna na zdjęciach. Mieszkająca pośród luksusów w pięknym domu. Spełniająca wszelkie modelowe kryteria, by przekonać społeczeństwo, że rodzina to podstawa i tylko w pełnej rodzinie można zaznać tego, co w życiu najlepsze. Tymczasem nowa powieść Fiedorczuk będzie odsłaniać mroczne oblicza rodziny i kwestionować to, w co tak łatwo uwierzyć. Okaże się bowiem, że jej powieść z intrygująco brzmiącym neologizmem w tytule będzie trochę publicystycznym, trochę reporterskim, ale przede wszystkim bardzo dobrym literacko obrazem rodziny, która znika w kilku znaczeniach, rozpływa się, rozpada, niepostrzeżenie przestaje istnieć. A dlaczego to takie dobre? Bo w „Porodzinie” ujrzymy destrukcję tej rzekomo najbezpieczniejszej i uznanej za najbardziej wyczekiwaną przez każdego z nas przestrzeni najsilniejszych, bo najbliższych relacji. Tak silnie zantagonizowanych, trudnych i toksycznych, że przesłanie tej powieści jest chwilami nie do uniesienia.

Nie spodziewałem się tego, że Natalia Fiedorczuk ze swą wrażliwością twórczą zechce się zmierzyć z takim gatunkiem literackim, w którym czasem największe traumy i największe smutki podaje się czytelnikowi na tacy, uderza nimi w niego, bez niuansowania, bez marginesu poetyckości w opowiadaniu ludzkiego zła. Domestic noir, kryminał, powieść obyczajowa z bardzo mocno zaakcentowanymi wątkami społecznymi – jest w „Porodzinie” dużo więcej i mam wrażenie, że jakkolwiek nieokreślona gatunkowo, jest jednoznaczna w jednym: swojej intensywności. Okazuje się, że w obrębie dość krótkiej powieści autorka osadzi bardzo wiele biografii. Zaprezentuje bohaterów, którzy siłą rzeczy nie mają szans na to, byśmy się do nich zbliżyli, bo zdają się walczyć o obecność na pierwszym planie. Ale Fiedorczuk wie, co robi. Nie opowie tych historii po to, by drobiazgowo je relacjonować i tworzyć satysfakcjonujące każdego czytelnika wizerunki psychologiczne, przy których wiemy wszystko i wszystko rozumiemy. Nie, pisarka uderza w nas tym, co skrajne, najmocniej bolesne i jednocześnie najbardziej skrywane. Dlatego z jednej strony jest to ekspresyjna powieść o tym, co znaczy rodzina w rozpadzie, a z drugiej – rozpisana na kilka biografii bardzo intymna rzecz o utracie tego, co najważniejsze w najważniejszych życiowych relacjach. Bohaterowie tej książki stracą poczucie bezpieczeństwa, utracą najcenniejsze uczucia, zmuszeni będą do podjęcia samodzielnych ucieczek różnego typu, ale przede wszystkim będą sami z każdym rodzajem smutku, jaki opowiada „Porodzina”. Dlatego jest trochę klaustrofobicznie, duszno i nie do zniesienia z tym ogromem traum. Tylko że tak naprawdę chodzi właśnie o stworzenie takiej przerażającej i zapadającej w pamięć panoramy. Wtedy wydźwięk tej powieści jest jeszcze mocniejszy. Bo to wstrząsająca, jednak pełna empatii i właściwego dystansu wobec opisywanych dramatów opowieść o tym, na kim i na czym możemy polegać, jeśli nasza rodzina się atomizuje. Albo całkowicie rozpada. Albo uświadamia nam, że istnienie to walka o wolność, która została zabrana. Albo po prostu rodzina jest źródłem niebywałej udręki, kiedy osoba, która powinna kochać, niszczy nas i ujawnia swoje zło. I to zło trzeba potem nieść jak najcięższy bagaż, bo nie ma nic bardziej tragicznego, niż zaznać przemocy, odtrącenia, okrucieństwa od kogoś, kto powinien dawać wspomniane wyżej poczucie bezpieczeństwa.

Zagadka zniknięcia czteroosobowej rodziny przykuwa naszą uwagę od samego początku. Do momentu, w którym zorientujemy się, jak wiele być może dużo bardziej mrocznych historii wiąże się z tym zniknięciem. Ale najpierw istotne jest to, co się stało z ludźmi, którzy wiedli doskonałe – bo tak ocenione przez otoczenie – życie. Co to naprawdę znaczy, że rodzina znika? Natalia Fiedorczuk bardzo dobrze łączy kolejne historie, jedna wydostaje się niejako z drugiej, nic nie jest tu przypadkowe, a wszystko coraz bardziej przejmujące. Autorce udało się stworzyć interesującą postać policjanta zaangażowanego w śledztwo, co jest już wielką sztuką w nadprodukcji rodzimych kryminałów. Fiedorczuk postarała się tu również o to, by jej powiatowy inspektor Krystian Gruszecki związał się ze sprawą kryminalną w wyjątkowo oryginalny sposób. Przedtem zatrudniony w korporacji dziś spędza w swej pracy większość czasu za biurkiem, mierzy się z rozpadem swojej rodziny, usiłuje nadać sensu własnej egzystencji i w bardzo gorzki oraz autoironiczny sposób podsumowuje siebie choćby w słowach „nawet stoczyć się nie umiem”. Gruszecki jest na swoistej równi pochyłej tak jak ludzie, z którymi zetknie go los. A ten nie będzie łaskawy dla nikogo, kto stanie się tu mniej lub bardziej powiązany z zagadkowym zniknięciem rodziny. Zresztą sam motyw tego zniknięcia, który bardzo często już jako filar kompozycyjny dodaje danej książce wartości, jest przez Fiedorczuk wykorzystany jako specyficzny punkt wyjścia. Do tego, by opowiedzieć nam o otchłaniach cierpienia, kiedy rodzina zaczyna zanikać, a finalnie naprawdę znika. Znikają Waszczyńscy, ale w tej książce znikła wcześniej niejedna rodzina, odeszła w niebyt niejedna gorąca i najbardziej intymna relacja. W świecie przedstawionym Natalii Fiedorczuk każdy został naznaczony specyficzną utratą. I każdy cierpi także z tego powodu, że nie udało się jej zapobiec.

Tymczasem akcję toczącą się wokół zaginionej czwórki ludzi autorka intensyfikuje, wprowadzając dodatkowe charyzmatyczne postacie, które nie do końca można polubić. Można wręcz poczuć mocną irytację – jak w stosunku do nadpobudliwej byłej dziennikarki śledczej. Ona w sprawie rodziny, która znikła, odnajduje pokłady adrenaliny – i drąży. A obok niej emerytowana lekarka wiedząca o wszystkim bardzo dużo. Poza nimi doświadczona okrutnie przez życie żona i matka, która musi mierzyć się z odium kobiety kryminalisty, choć to tylko wyrok społeczny. Z wyrokiem wieloletniego wyalienowania żyją tu natomiast prawie wszyscy bohaterowie. Fiedorczuk opowiada o mniej lub bardziej wyobcowanych osobach, które łączy jedno – kompulsywne próby ucieczki przed mroczną przeszłością. Te bardzo poruszające postacie tworzą tutaj ponure narracyjne puzzle i w pewnym momencie „Porodzina” staje się książką, której przesłanie zaczyna być trudne do uniesienia. A jednak wszystko, o czym pisze tutaj autorka – każda dopracowana literacko historia, która celowo jest tylko punktowana, każdy nietuzinkowy sposób opowiadania ludzkiej rozpaczy – stanowi zalety tej narracji. Powieści dekonstruującej i rujnującej społeczne stereotypy, w której droga do ekspiacji jest każdorazowo wyjątkowo trudna i nie wszystkim przysługuje. Bardzo zapada w pamięć.

2022-09-26

„To przez ten wiatr” Jakub Nowak


Wydawca: Powergraph

Data wydania: 28 września 2022

Liczba stron: 409

Oprawa: twarda

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Sny, oczekiwania i namiętności

Należy przeczytać powieść Jakuba Nowaka wcale nie dlatego, że jest ona śmiałą i oryginalną fantazją na temat amerykańskich losów Heleny Modrzejewskiej i Henryka Sienkiewicza. Wcale nie dlatego, że demitologizuje obie postacie, że przeczytamy tu o tym, jak polski noblista rzuca soczystymi przekleństwami czy upija się do nieprzytomności. Zrzucić z cokołu pomnik i stworzyć z niego obraz zwyczajnego człowieka – to nie jest znowu wielka literacka sztuka, jeśli ma się serce i czułość do danej postaci. „To przez ten wiatr” koniecznie trzeba przeczytać, bo to przede wszystkim przykład tego, że współczesna literatura polska nadal może być znakomita. Jakie to soczyste literacko! Tu widzi się każdy drobiazg, każdą scenę z detalami, tu postacie stoją tuż przed naszymi oczami – są widoczne z tym wszystkim, co je wyróżnia, a także ze swoimi niepokojącymi myślami. Nowak proponuje nam tak sugestywny opis Kalifornii XIX wieku, że po prostu jesteśmy tam cali: czujemy wiatr, widzimy pejzaże, chodzimy ulicami prowincjonalnego miasteczka, a kiedy na szubienicy staje człowiek, słyszymy jego strach i wszystkie dźwięki ludzkiej śmierci. To naprawdę porywająca książka. Tak bardzo dbająca o każdy element fikcji literackiej, że wręcz obezwładnia swoją atmosferą. Z jednej strony jesteśmy przecież w miejscu, w którym najistotniejsza jest potężna przestrzeń. Z drugiej jednak – dusimy się i czujemy dyskomfortowo w otoczeniu, w którym „nikt nie jest stąd”, gdzie palący upał łączy się ze smakiem mocnego alkoholu, gdzie wonie niemytego ludzkiego ciała mieszają się z tym, jak może pachnieć amerykańska prowincja. Jest w tym wszystkim naprawdę wybitna czułość. Tak napisanej powieści długo się nie zapomina. A być może nawet zapamiętuje na zawsze jako tę wyjątkową. To miłe zaskoczenie, gdy autorski warsztat i jest nieco archaiczny, cudownie staroświecki, i umiejętnie łączy opowiadaną historię z tym, czego współczesny czytelnik oczekuje od fantazji sięgających stulecia wstecz.

Tak więc Anaheim, Kalifornia, rok 1876. Wiemy, że Sienkiewicz i Modrzejewska przebywali wówczas w Ameryce, poszukując swojego nowego miejsca na ziemi, ale tak naprawdę nie wiemy nic. Jakub Nowak postanawia opowiedzieć ten epizod po swojemu. Robi to tak dobrze jak choćby ostatnio Cezary Harasimowicz w swoim „Testamencie” obrazującym postać Tadeusza Kościuszki jako człowieka z krwi i kości, pragnień, oczekiwań i rozczarowań. Tu wszystko będzie opowiedziane panoramicznie i intymnie jednocześnie. Pełna napięcia więź między dwojgiem charyzmatycznych ludzi będzie miała swój nowy przebieg i finał. Nowak zadbał naprawdę o wszystko. O to, by opowiedzieć tę parę w kontraście i w specyficznym toksycznym przyciąganiu. O to, by ta relacja iskrzyła swoją niejednoznacznością i przez cały czas nasycona była swoistym fatalizmem, bo wyznacza go już zdarzenie z początku powieści, niezrozumiałe i okrutne morderstwo, po którym zostaje lokalne zaskoczenie, również świadomość tego, jak bardzo intensywne może być ludzkie szaleństwo. I wszystko przez tytułowy wiatr. Sienkiewicz i Modrzejewska będą bliscy swoich prywatnych szaleństw, jednak każde podążać będzie ku nim w inny sposób. Wydawać by się mogło, że mając na literackim warsztacie taką parę, Jakub Nowak zaniedba postacie drugiego planu albo uczyni dekoracje pozornymi, bo przecież najważniejsze będą relacje tej dwójki powiązane z wzajemnymi fascynacjami okazywanymi tu na różne sposoby. Nic bardziej mylnego. „To przez ten wiatr” jest powieścią, w której każdy bohater będzie istotny. Losy opisywanych tu ludzi splotą się w taki sposób, że pod koniec uświadomimy sobie, iż żadna scena lub dygresja tej powieści nie były w niej przypadkowe.

Modrzejewska nie należy w żadnym stopniu do tych polskich emigrantów, którzy przybywają do Ameryki, traktując ją jak ziemię obiecaną, co ma miejsce choćby w świetnej powieści Michaela Sowy „Tam, gdzie nie pada”. Mamy do czynienia z dumną i pewną siebie Polką, która opuszcza swój kraj, gdzie pozostawiła po sobie taki rodzaj legendy, o którym nigdy się nie zapomni. Ale opuszczona Polska wraca do niej w snach, dręczących koszmarach rzutujących na jej nastroje na jawie. Obszar wizji sennych będzie u Nowaka bardzo ważny, bo to podczas snu jego bohaterowie będą mierzyć się z być może najtrudniejszymi wyzwaniami. Do prezentacji snów znakomicie dopasowują się retrospekcje, momentami nawet dużo ciekawsze niż teraźniejsza opowieść. Helena Modrzejewska tkwi uwięziona w czasie przeszłym. Ze wszystkimi przeżyciami i wątpliwościami, które wzięła ze sobą za ocean jako emigrantka. Ale zabrała również niejednoznaczną fascynację Henrykiem Sienkiewiczem. Dziś nazywa go na przemian „synem swoich czasów” i „dziennikarzyną”. Labilny emocjonalnie stosunek do człowieka, który formalnie towarzyszy jej w podróży jako osobisty pisarz, ujawni się tu na wiele sposobów. Modrzejewska jednocześnie płonie niechcianą namiętnością i gasi ją falami oburzenia, bo Sienkiewicz wywołuje w niej szereg emocji, a Jakub Nowak opowie o tym, jak królowa życia strąca sobie z głowy swą koronę, stając się poddaną własnych destrukcyjnych emocji. Ale jednocześnie jest wciąż świadoma swojej charyzmy – tego, że świat i mężczyzn tego świata porządkuje sobie wedle własnego uznania oraz własnych priorytetów.

Ciekawy obraz małżeństwa Modrzejewskiej łączy się tu również z opowieścią o losach jej nastoletniego syna. Rudolf jest genialnie sportretowanym bohaterem dojrzewającym do tego, by określić, co dla niego istotne. Daleko od domu, w towarzystwie prowincjonalnego złoczyńcy. Zafascynowany nim tak samo jak służącą Helenie kobietą, która tylko pozornie wyda nam się nieistotną postacią drugiego planu. Karol, Helena, Rudolf – trójka członków rodziny usiłująca przekonać samych siebie, że życie na amerykańskiej farmie będzie początkiem nowego życia. Interesujące są postawy wobec tego początku, ale najciekawsze niuansowanie relacji rodzinnych i tego, w jaki sposób wielka artystka definiuje siebie jako matkę i żonę.

A Henryk Sienkiewicz? Zagubiony w sobie i z poczuciem, że nie może w Kalifornii twórczo się rozwijać, oddaje się żądzom i chętnie pije, uprawia seks z lokalną prostytutką, wyraża się wulgarnie o świecie, bywa obcesowy oraz bezkompromisowy. Rzeczywiście w nietuzinkowym portretowaniu pisarza Jakub Nowak jest najlepszy. Scena pijackiej odysei Sienkiewicza po Anaheim to naprawdę literackie mistrzostwo świata. Ale takich scen jest dużo więcej i autor dba o ich dosadność, naturalizm. Bo przecież będzie to głównie opowieść o ludzkich słabościach. Łącznie z tym, jak cuchnie ludzki strach, hipokryzja czy przepocone skarpety na brudnych stopach. Sienkiewicz poszukuje i się spala. Jego pożądanie wobec Modrzejewskiej nie ma tu jakiegoś oczywistego wymiaru. Podobnie jest zresztą z jej obsesjami wobec pisarza. Artystka niejeden raz go spoliczkuje, a jednocześnie wykąpie się w balii brudnej wody, która przed chwilą otulała drobne ciało Sienkiewicza. Jest tu zobrazowane bardzo wiele emocji, wszystko od nich kipi i Jakub Nowak nawet na chwilę nie odpuszcza sugestywności, gdy opowiada o losach tej dwójki. Jednakże opowiada tu także dziewiętnastowieczną Amerykę wszelkich niespełnionych marzeń, podłości i chciwości. Jak na opowieść z Dzikiego Zachodu przystało, istotne znaczenie odegra oczywiście złoto.

Co jeszcze? Bardzo ciekawe zabiegi antycypacji, które jeszcze mocniej przyciągają do lektury. Nie ma to jak dowiedzieć się, że za jakiś czas coś istotnego się wydarzy i trzeba czytać zachłannie, aby zrozumieć, co to będzie. Mnie najmocniej ujęła wizja przyszłości i taniec dwójki bohaterów pół wieku po opisywanych zdarzeniach. Jednak Nowak – jak zaznaczyłem – tka swoją fabułę w taki sposób, że na równi istotne jest to, co bohaterowie już przeżyli, gdyż to określa ich bagaż doświadczeń, jaki i to, co dotknie ich już niebawem. Wszystko w spalonej słońcem Kalifornii, która jest surowa i zmusza do życiowych kompromisów. Ale jest również miejscem wyjątkowych nierówności społecznych, przestrzenią do życia złoczyńców, dorobkiewiczów, kurew i różnego rodzaju handlarzy. W tym świecie artystka poszukująca swojej nowej tożsamości oraz pisarz fantazjujący o tym, co napisze w swoich przyszłych książkach. A potem Jakub Nowak wyraźnie zaznacza, że on jako autor tu rządzi, oferując nam wiele zaskoczeń i niepowtarzalną atmosferę literackiej ironicznej gry z tym wszystkim, co w biografiach sławnych ludzi jest pomnikowe.

2022-09-23

„Grecja. Gorzkie pomarańcze” Dionisios Sturis

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 9 lutego 2022

Liczba stron: 318

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: O tej najbliższej

Ta książka jest pewnego rodzaju fenomenem na polskim rynku wydawniczym, na którym książkowa nowość zazwyczaj przepada po miesiącu od premiery. A ta doczekuje się kolejnego wznowienia z uzupełnieniami. Dionisiosa Sturisa znałem do tej pory przede wszystkim jako reportera, bo czytałem jego książki napisane wraz z Ewą Winnicką, ale nic nie przyciągało mnie do greckich opowieści, gdyż byłem przekonany, że ten kraj – przede wszystkim gorący i zdecydowanie daleki mentalnie od „mojej” Północy – nie jest w stanie mnie niczym zainteresować. To, co przyciągnęło moją uwagę w pierwszej kolejności, to nie jakieś konkretne greckie problemy czy dylematy. Bardziej to, o czym obrazowo pisze Renata Lis w przedmowie, informując nas, że Sturis „zdrapuje z Grecji błyszczący lakier”. Uważam bowiem, że trzeba wielkiej miłości do danego miejsca, by umieć opowiadać je krytycznie. To miłość bardziej trwała i o wiele głębsza niż zwyczajne sentymentalne przywiązanie do danego miejsca. Tak przynajmniej mi się wydaje i dostrzegałem to głębokie uczucie w każdym z reportaży, nawet w tych najbardziej trudnych, w których rezonuje nienazwane przekonanie autora, by spakować się i być może też nigdy nie wrócić. Mądra miłość pozwalająca na widzenie rzeczy w taki sposób, by pokazać czytelnikom wartość tego krytycznego filtra, łączy mi tu postać Sturisa z Katarzyną Tubylewicz, która w podobny sposób potrafi pisać o swojej Szwecji. Ale „Grecja. Gorzkie pomarańcze” to przede wszystkim opowieść bardzo intymna. Świadectwo przywiązania i wątpliwości jednocześnie. Opowieść o miejscu, z którego wielu – jak w eposach antycznych – ruszało w świat, by zdobywać tam życiowe doświadczenia. Sturis pisze wieloaspektowo o tym, co to znaczy opuścić Grecję, lecz także o tym, czym jest powrót do niej. Wykorzystując burzliwe dzieje swojej rodziny, proponuje nam ciekawą hybrydę reportażu, dziennika prasowego i pamiętnika. Słucha i zapisuje. Ważni i cenni są dla niego ludzie. Dzięki nim ta książka nabiera kształtu, który uwiódł polskich odbiorców.

Żaden kraj nie jest jednorodny. A jednocześnie tak często dajemy się przekonać stereotypom, dzięki którym łatwiej jest uwierzyć, że dany rejon nazwany konkretnym państwem ma wyraźne oblicze. Łatwiej jest upraszczać, a książka Dionisiosa Sturisa w każdym swoim akapicie ucieka od uproszczeń. Tak jak ludzie, którzy musieli lub chcieli uciekać z Grecji. Przed drugą wojną światową, w trakcie nazistowskiej okupacji, tuż po niej, gdy kraj bynajmniej nie zaznał spokoju i stabilizacji. Symbolika opowieści o wędrówkach jest tu znacząca, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, że autor sugeruje, iż współczesna tożsamość Grecji to również przybysze. Demonizowani przez populistyczne partie emigranci, których determinację i bezradność Sturis opowiada w kilku krótkich tekstach, gdzie jednak bardzo sugestywnie zbliżamy się do poczucia stygmatu bycia obcym. W kraju, w którym społeczność jest naprawdę różnorodna i którego specyfikę tworzą właśnie kontrasty. „Grecja. Gorzkie pomarańcze” to zatem opowieść o tym, jak trudno w Grecji być – oczywiście w szerszym rozumieniu, choć dla niektórych systemowe pozwolenie na to, by być legalnym obywatelem, jest czymś najważniejszym. Jak odnaleźć harmonię i szczęście w kraju nieustannie wstrząsanym różnego rodzaju niepokojami. Jak boleśnie jest być stygmatyzowanym i odrzucanym. Wypędzanym, skazanym na wielomiesięczną tułaczkę. Co to znaczy być w Grecji z powrotem. To też znacząca kwestia, bo nie tylko wątki rodzinne opowiadają nam tutaj o ludziach, którzy z różnych powodów opuścili kraj i po jakimś czasie wrócili, by odnaleźć samych siebie na nowo.

Ta książka dedykowana jest mamie autora i cała jej konstrukcja pokazuje symbolicznie, że Grecja to matka. Z każdym rodzajem przywiązania do niej, z bezwzględną miłością i bezwarunkowym poczuciem przynależności. W sensie dosłownym Sturis przeplata swoje narracje o tematach społecznych czy politycznych z historią swojej matki, która miała odnaleźć szczęście u boku greckiego męża, a musiała walczyć o to, by odzyskać dla siebie i swoich dzieci świat, z którego ruszyła w drogę przekonana o tym, że podąża właśnie ku szczęściu. Na początku byłem przekonany, że Dionisios Sturis wierny opowieści o tym, kim stawała się jego matka, utrzyma dwie równoległe narracje, bo wówczas ta opowieść doskonale broniłaby się jako historia tego, czym jest rzeczywiste, mentalne, społeczne, ale i trochę polityczne macierzyństwo. Tymczasem autor nie trzyma tej dyscypliny, po pewnym czasie opowieści prywatne i rodzinne stają się wielowątkowe, a matka znika z pierwszego planu. Myślę, że to klasyczny przykład subiektywizmu twórczego. „Grecja. Gorzkie pomarańcze”, choć bardzo spójna w przekazie, nie będzie i celowo nie chce być książką z jakąś uporządkowaną strukturą. Co więcej – bardzo ciekawie pracują tutaj wszelkie niedopowiedzenia. Te momenty, w których Sturis żegna nas z daną historią wtedy, kiedy chcielibyśmy ją poznać jeszcze lepiej. Takie celowe urwania, pozostawianie w niedosycie. Z jednej strony można tu opowiedzieć wszystko, z drugiej jednak – część tych narracji nie chce być opowiedziana w taki sposób, że autor odsłoni całe historie.

Świetnie wykorzystana jest tu tytułowa metafora dla określenia i niejednoznaczności Grecji i niejednoznacznego opowiadania o niej, zwłaszcza o tym, co po grecku boli. Fałszywe drzewa cytrusowe kuszą turystów przekonanych o tym, że zerwą z nich soczyste i słodkie owoce, a natrafiają na gorycz, której się nie spodziewali. Dionisios Sturis w tych trzydziestu trzech opowieściach z epilogiem jest takim trochę ironicznie uśmiechniętym gospodarzem, który wręcza nam kosz owoców, byśmy posmakowali. Niektórzy z nas spróbują słodyczy, niektórzy spotkają się z tym, co pozostawi po sobie nieprzyjemny ślad. W portretowaniu Grecji jest właśnie taki: czujny, otwarty i gotowy na to, by opowiadać o niej przybyszom – czytelnikom, a jednocześnie bezkompromisowo punktujący to, co boli Greków od lat. I to, co bolesne w greckiej świadomości społecznej, zwłaszcza skontrastowanej z kryzysem.

Opowieści o nim sprzed właściwie już dekady niekoniecznie będą czymś, co nie jest aktualne. W portretowanych obliczach kryzysu Sturis chce określić tę Grecję, do której przywiązał się mimo trudności i mimo jej szorstkości, wewnętrznej niestabilności. Mamy tu bardzo różne obrazy tego, w jaki sposób grecki kryzys zantagonizował obywateli i wpłynął na wszystkie sfery ich codziennego życia. Sturis wdycha podczas manifestacji gaz łzawiący, ale znajdzie się również w warsztacie albańskiego tapicera, który opowie, czym dla niego stało się życie w kryzysie. Usiądzie do rozmów ze staruszkami, którym pozostaje już tylko drwina z tego, jak kurczą się ich emerytury, lecz porozmawia także z aktywistami czy przybliży oblicza greckiej polityki. Najbardziej jednak przejmująco o skutkach bycia Grecji w ogniu opowiada tekst, w którym imieniem bezradności jest Vaggelis, a imieniem bezradności systemowej Klimaka. Grecy nie podejmują nieudanych prób samobójczych, oni się po prostu zabijają. Potrafią być twardzi, bywają wielkimi szowinistami, są pozornie odporni na każdy rodzaj niepowodzenia, a jednak historia o tym, w jaki sposób pomaga się Greczynkom i Grekom stojącym na skraju egzystencjalnej przepaści, wybrzmiewa tu wyjątkowo sugestywnie.

Dionisios Sturis sugeruje również, że oblicza Grecji to jej wyspy. Odwiedza wiele z nich i można odnieść wrażenie, że każda ukształtowała sobie własną tożsamość, która w swojej sile czasem pozwala odciąć się od chaosu kontynentalnej części kraju. Na przykład Ikaria, przestrzeń długowieczności, od której mieszkańców świat mógłby się uczyć tego, co to jest solidarność. Tak opowiadana Grecja jest jak zatomizowana, ale to przede wszystkim opowieść o tym, co znaczy być obywatelem kraju, który bardzo często trudno jest bezwarunkowo kochać. „Grecja jest źle urządzona” – stwierdza jeden z rozmówców Sturisa, niebieski ptak, którego dalszych losów nie poznajemy. Tak, w dużej mierze to kwestia „urządzenia”. Problemy zarysowane w tym reportażu są jednak pochodną problemów europejskich, a nawet światowych. Ta książka pokazuje niezmierną różnorodność Grecji. Trochę jej fatalizm, ale przede wszystkim bycie krajem wielkiego potencjału, który z różnych powodów nie może być wykorzystany. Bardzo interesująca i fragmentarycznie inspirująca opowieść o miejscu, które zawsze będzie w sercu Sturisa matką.

2022-09-22

„Niepowinność” Paweł Radziszewski

 

Wydawca: Sine Qua Non

Data wydania: 28 września 2022

Liczba stron: 416

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Wydostać się

Paweł Radziszewski udowadnia, że we współczesnej literaturze inicjacyjnej można jeszcze opowiedzieć ciekawą i umiejętnie ukształtowaną przez symbole historię. Właściwie cały czas podczas lektury myślałem o debiucie powieściowym Jarosława Maślanka „Haszyszopenki”, bo „Niepowinność” ma podobny klimat, a rolę neologizmu z tytułu książki Maślanka można byłoby tu zastąpić „piwnicą” albo „podziemiem”. Radziszewski dosłownie i w przenośni prowadzi nas przez piętra. Wspinamy się na kolejne kondygnacje pegeerowskiego bloku, gdzie żyje się pozornie lepiej i dostatnio, ale jednocześnie konfrontowani jesteśmy ze schodzeniem. Okazuje się, że to pod ziemią kryją się interpretacyjne zagadki tej książki, to tam pojawia się swoista mityczna przestrzeń i to stamtąd wydostają się wszystkie najważniejsze dla tej narracji problemy. Bo „Niepowinność” to opowieść o piętrach egzystencji – tych doskonale widocznych i wyeksponowanych, ale również tych, które są ukryte. Tajemnica – społeczna i rodzinna – czyni tę książkę atrakcyjną. Ale to również fascynująca historia o szeroko pojętym znikaniu i o tym, co tak naprawdę znaczy zniknąć. A także o istnieniu naznaczonym przez los naszych przodków. O tym, czy można wydostać się poza rodzinne i społeczne uwarunkowania. Czy każdy może być tym, kim chce, czy też zawsze będzie skazany na powtarzalność, bo to, co nie chce tu na pewno zniknąć, to przenoszone w kolejne dekady przekonanie o tym, że miejsce naszych narodzin będzie określać strukturę naszego dorosłego życia.

Radziszewski z pełnym przekonaniem udowadnia, że z marazmu i bylejakości można stworzyć barwną historię. Jesteśmy w fikcyjnym Furcie – tak daleko na polskiej prowincji, jak to tylko możliwe, nie tylko w sensie geograficznym. To miasteczko funkcjonujące zgodnie z socjalistycznym założeniem równości i wspólnego obowiązku społecznego, choć żadnej równości tutaj nie ma, a społeczeństwo dzieli się bardziej, niż można byłoby przypuszczać. Centrum wszystkiego jest oczywiście PGR. To on daje bardzo sprecyzowane, a przez ograniczone życiowe możliwości. Bohaterowie Radziszewskiego żyją na osiedlu trzech szarych bloków, w których trudno znaleźć równe ściany, bo budowane były przez pijaków. Wydostajemy się ponad to, co uwiera na co dzień. Poza betonowe płyty, poza sadzę, tłusty brud i przekonanie, że określenie „jesteście pegeerusami” stygmatyzuje na zawsze. A jednak wcale nie oddalamy się od tej mrocznej rzeczywistości, bardziej przyglądamy się jej odcieniom. Śledzimy losy trójki młodych ludzi, którzy wchodzą w dorosłość z dylematami, bo nie wiedzą, kim chcą być, za to doskonale wiedzą, kim są w wyniku tego, jak ukształtowało ich środowisko, w którym dorastali.

Ich dojrzałość – albo świadomość tego, że powinni być dojrzali – łączy się tu z czasem przełomu, gdyż „Niepowinność” jest historią upadku utrwalonego ładu, także kulturowego, oraz opowieścią o ludzkiej bezradności związanej z tym, że rzeczywistość ma się zmienić radykalnie i bezpowrotnie. Seweryn żyje dostatnio na najwyższym piętrze i jako syn dyrektora wierzy w to, że sam nim w przyszłości będzie. Jacek mieszka dużo niżej, ma charyzmę osiedlowego łobuza, jednak stara się skutecznie ukrywać wszelkie kompleksy syna palacza, bo w przeciwieństwie do Seweryna nie chciałby powielać losu ojca. Albo tak mu się wydaje w czasie, w którym młodzi mają jeszcze zapewniony pewien margines fantazjowania o lepszej przyszłości. W orbicie wpływów obu chłopców, potem mężczyzn, znajdzie się Marzena – wyjątkowa w okolicy przede wszystkim dzięki temu, że jest córką człowieka, który miał możliwości oraz odwagę, by wyruszyć w daleki, a przede wszystkim inny świat. Marzena chciałaby, żeby świat opowiedziały jej książki, które tak bardzo pokochała. Okazuje się, że nie znajduje fikcji literackiej odwzorowującej jej życie. Tym niemniej motyw miłości do literatury Paweł Radziszewski wykorzystuje tutaj naprawdę ciekawie, biorąc pod uwagę to, czym jest i czym nie jest książka w świecie, w którym prawie nikt nie zajmuje się czytaniem.

Ta trójka będzie ze sobą niosła przekleństwa, rozgoryczenia i niespełnione marzenia swoich rodziców, ale „Niepowinność” nie opiera przekazu na postaciach męskich antagonistów oraz dziewczyny – której tak jak ojcu udaje się zobaczyć trochę wielkiego i niezwykłego świata – zagubionej w uczuciach do nich obu. Moim zdaniem jednak najciekawsza jest tu społeczność, szary bohater zbiorowy. Szarzy ludzie funkcjonujący pod ziemią czynią tę powieść w specyficzny sposób zagadkową. Symbolika piwnicy odgrywa rolę mitotwórczą. Młode pokolenie mieszkańców Furtu nie chce tam zaglądać i boi się ujrzeć w mroku coś, czego kiedyś bali się ich rodzice. Jednocześnie ta enigmatyczna podziemna przestrzeń ujawnia się nam w całym swoim skomplikowaniu dzięki monologom rozbijającym narrację trzecioosobową. Okaże się bowiem, że nie teraźniejszość i niepokojąca przyszłość miejsca naznaczonego kryzysem są tu najważniejsze. „Niepowinność” zabierze nas do czasu, w którym bloków jeszcze nie było, ludzie spali w oborze, a mit o szczęśliwości lokalnej społeczności łączył się zarówno z propagandą, jak i marzeniami o tym, by wieść spokojne życie na marginesie wielkiego świata.

Autor proponuje nam tu bohaterów rozwojowych, dla których określenie swojej tożsamości to również sięgnięcie w mroczną przeszłość. Jednak to także interesująca literacka fantazja o tym, co znaczy życiowe wycofanie, o jego istocie i życiu, które jest tak beznadziejne, że można w zamian za dobrobyt oddać siebie lub własne dziecko. Temu światu w przeszłości coś zostało zabrane, a rodzice dorastającej młodzieży okopali się w przestrzeni szczelnie zamkniętej przed fantazjami i oczekiwaniami młodych. Radziszewski będzie ją nie tyle odsłaniał, ile w umiejętny sposób rozsadzał. Zwłaszcza gdy proponuje także ciekawą opowieść o piętnie dzieci skrzywdzonych przez alkoholizm rodziców, ale też rodziców gotowych do ustępstw i zachowawczości w imię socjalistycznego dobrobytu, którym się ich mami. Nikt w nim nie żyje, choć pozornie wydaje się, że niektórym udało się go osiągnąć. To świat wiecznego deficytu i wiecznie niespełnionych marzeń o czymś lepszym. Ale przede wszystkim świat uwarunkowań. To niemożliwe do wyobrażenia, że w tym świecie ktoś chciałby naprawdę decydować, kim chce być.

To ponura opowieść o tym, czym jest w sensie dosłownym wybór miejsca do życia. Młodzi bohaterowie są zdeterminowani, by określić je po swojemu, na nowych zasadach. Jednocześnie przychodzi apokalipsa, rozpada się wieloletni ład. W jego miejscu pojawiają się chaos i niepewność tego, co nowe. A Paweł Radziszewski będzie opowiadał o tym, na ile jesteśmy wspomnieniem rodzinnego domu, na ile decyzją o tym, żeby go opuścić. I czy to drugie w ogóle jest możliwe. Świetna jest tutaj dziecięca perspektywa patrzenia na przykrą komunistyczną codzienność, a także ambicja autora, by opowiedzieć ten świat tak doskonale znany i tak jednoznacznie oceniony w konwencji pewnej przygnębiającej baśni stającej się intrygującą powieścią o życiowych możliwościach. „Niepowinność” jest również książką bardzo plastyczną, wręcz ma się wrażenie, że pozostawia po sobie prawdziwy brud. Aż się chce wziąć prysznic. Z drugiej strony zapadają w pamięć losy ludzi, dla których odmiana to wynik trudnych kompromisów, bo dorosłość jest zawsze tym, skąd do niej dotarliśmy.

2022-09-21

„Powieść lekarska” Riku Korhonen

 

Wydawca: Wydawnictwo Marpress

Data wydania: 18 sierpnia 2022

Liczba stron: 532

Przekład: Sebastian Musielak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Fronty wojenne

Kiedy przed czterema laty czytałem „Tirzę”, chwaloną powieść Arnona Grunberga, byłem rozczarowany miałkością literackich fantazji o tym, czym stała się tak zwana cywilizacja Zachodu po akcie terroru z 11 września 2001 roku. Riku Korhonen daje czytelnikom satysfakcję, bo nie operuje żadnymi uproszczeniami. Nie jest to również książka z sugerowanymi tezami, w jakikolwiek sposób dydaktyczna. Być może dlatego, że „Powieść lekarska” to znakomite połączenie historii osobistej z losami świata, który u Korhonena w dwa lata po ataku na World Trade Center musi zmierzyć się z tym, że Stany Zjednoczone decydują się na agresywną politykę zagraniczną, rozpoczynając nową wojnę.

 

Symbolika wojny jest tu wieloznaczna. To akt przemocy, który w tak zwanym cywilizowanym świecie przesunął się gdzieś na jego peryferia (jakże gorzko brzmi to dzisiaj!), polaryzując opinię publiczną i odciskając pewne piętno na świadomości intelektualisty oraz artysty fińskiego pochodzenia. Ale wojną jest tutaj także skomplikowana relacja głównego bohatera z jego partnerką. Prowadzi do konfrontacji swoistego eskapizmu, gdy ona nie chce wiedzieć o okrucieństwach tego świata, z kompulsywną aktywnością twórczą. Albo może jałowością ubraną w idee równoważące pustkę wewnętrzną – wszak siostra Niklasa nazywa go „typem obsesyjnym” i można odnieść wrażenie, że ma dużo racji. Wojna Korhonena istnieje także w retrospekcjach, w życiorysie seniora, który doświadczał jej osobiście, a nie na ekranach telewizorów. I jest jeszcze wojna najważniejsza: osobista batalia z samym sobą. „Powieść lekarska” to świetne studium wszelkiego rodzaju neuroz i uprzedzeń mężczyzny, którego Korhonen portretuje w taki sposób, że trudno mu współczuć, bo w każdym niemal akapicie irytuje. To bardzo mocno przyciąga do tej książki. Opowieści o tym, że jesteśmy częścią bezradnej wobec pewnych procesów cywilizacji i że stajemy się bezsilni, określając swoją rolę w jej kształtowaniu się.

Świat przedstawiony tej narracji to przestrzeń aberracji. Na pewno pogodowej anomalii, bo Finlandii doskwiera upał, a Turku staje się nie tylko dusznym i przygnębiającym labiryntem, lecz przede wszystkim czymś, od czego nie można się uwolnić mentalnie. Wyjazdy służbowe poza miasto nie pomagają ani głównemu bohaterowi, ani jego partnerce. Te rekreacyjne – na przykład przyjaciela Niklasa - również kończą się frustracjami. Z jednej strony jest to opowieść o świecie widzianym z perspektywy bezpiecznego i sytego mieszkańca kraju, w którym groźne pomruki nacjonalizmu to tylko pozornie jakieś nieprzyjemne echo niewpływające na resztę społeczeństwa. Z drugiej jednak „Powieść lekarska” opowiada o uwarunkowaniach oraz niemożności wydostania się z ich klatki. To, kim jest Niklas, w dużej mierze wynika z tego, skąd pochodzi, jak żyje i z kim wchodzi w relacje. Tak skontrastowany przekaz książki będzie intrygującym studium samotności i rozpaczy. A jednocześnie opowieścią o tym, w jaki sposób dochodzi do ruiny związku ludzi, którzy kiedyś byli dla siebie wszystkim, a teraz wszystkim jest dla nich opresja. Ona chowa się w sobie przed światem, on z tym światem usiłuje walczyć. Oboje tkwią w zależności, która zarówno w retrospekcjach, gdy jeszcze nie była toksyczna, jak i w sugestywnych scenach portretujących obecny kształt związku, jest areną ciekawie nakreślonych zmagań. Dlatego Korhonen tak dobrze opowiada nam o tym, czym jest konflikt w bliskości i jak bardzo ścierać się mogą postawy ludzi, którzy w pewnym momencie przestali być dla siebie wyjątkowi.

Niklas we wspomnieniach banalnie stwierdza: „Mój świat jest inny”. Ina wyśmiewa tę jego pozorną wyjątkowość, a jednak z bliżej niesprecyzowanych powodów wejdzie na lata w bliskość z człowiekiem, który w dorosłym życiu coraz mocniej pruć będzie te nitki wzajemnego porozumienia, jakie stworzyli, dorastając. Niklas ma swoją teorię dotyczącą męskości. „Mężczyznę na manowce głupoty wiodą dwie drogi: myślenie i uczucie”. To już nie brzmi tak banalnie i Riku Korhonen bardzo dba, by jego bohater – jakkolwiek wzbudzający niechęć czytelnika – był pełnokrwistym bohaterem tragicznym. Poszukującym i gubiącym się w tych poszukiwaniach. Starającym się odnaleźć kontakt ze sobą w kompulsywnym seksie czy eksperymentach z używkami. Nic tu jednak nie jest oczywiste i sugerowane wprost, Niklas stara się być zwierzęciem społecznym, kimś konfrontującym się ze sobą dopiero wówczas, gdy przestanie analizować świat. A wtedy odsłania się jego wyjątkowa bezradność, a także dochodzą do głosu sztubackie zachowania, liczne życiowe błędy – niektóre wpływające dramatycznie na ludzi z jego otoczenia. Cokolwiek można złego powiedzieć o uproszczeniach oraz stereotypach charakteryzujących mężczyznę momentami obrzydliwie przepełnionego testosteronem, to opowieść o jego losach staje się atrakcyjna, bo jest jednocześnie narracją społeczną i egzystencjalną, z wybrzmiewającymi tu słowami Bakunina, Habermasa czy Kierkegaarda.

Powieść Korhonena jest fantazją o tym, czym jest europejska tożsamość u progu nowego tysiąclecia. To opowieść antybushowska, antyamerykańska. Jednak kwestionowanie tego, w jaki sposób Stany Zjednoczone usiłują przekonać świat, że wojna nadal jest potrzebna, idzie w parze z licznymi aluzjami do tego, kim jest europejski inteligent i twórca wchodzący w XXI wiek. Kim lub czym stajemy się w politycznych i społecznych zależnościach, które z jednej strony kwestionują globalne interesy nas wszystkich, dając miejsce rozwojowi nacjonalizmów oraz radykalizacji, a z drugiej – warunkują to, jak na nowo definiujemy konflikt zbrojny i czym jest iluzja wojennego porządkowania świata. Warto zwrócić uwagę, że jedyny okres, który Niklas wspomina jako ten porządkujący jego samego, to czas służby wojskowej. Mężczyzna Korhonena przyjeżdża dziś nad ranem w mokrych gaciach do swojej ukochanej, przekonując ją o jakimś mistycznym doświadczeniu. Mężczyzna Korhonena zachowuje się jak wyrośnięty chłopiec, podczas gdy świat jego przekonań zdaje się fundamentem mądrego życia. Niklas nie żyje ani mądrze, ani satysfakcjonująco. Wie, że traci swą ukochaną kobietę, i wie jednocześnie, że z nikim nie jest w stanie żyć w udanej relacji.

Obraz zagubienia współczesnego świata ukazują również sytuacje społeczne z udziałem głównych bohaterów. Ina uczestniczy w tworzeniu projektu, którego celem jest stworzenie nowej mitologii dla fińskich dzieci wyjaśniającej rzeczywistość bez religijnych uprzedzeń. Niklas bierze udział w odbywającym się na prowincji panelu dyskusyjnym, który nieudolnie usiłuje wskazać jakieś powiązania między byciem artystą a utylitaryzmem. Riku Korhonen wciąż na nowo wybija nas z rytmu śledzenia prywatnego życia swoich bohaterów, by pokazać, jak bardzo to, co dla nich publiczne, jest jednocześnie dyskusyjne. I ta książka iskrzy w prawie każdym akapicie. Także świetną ironią i specyficznym poczuciem humoru. Dodatkowo fiński pisarz zgrabnie łączy kilka historii, antycypuje i uzupełnia zdarzenia minione, z powodzeniem wykorzystuje także formę listu czy partie dramaturgiczne. „Powieść lekarska” to również interesująca opowieść, w jaki sposób rodzina kształtuje naszą świadomość i kiedy tak naprawdę świadomość przestaje być naszą sprawą prywatną. Bardzo dobra książka o różnego rodzaju konfrontacjach.

2022-09-19

„Minuty. Reportaże o starości” Iza Klementowska

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 21 września 2022

Liczba stron: 340

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: To, co przyjdzie

Kiedy przed trzema laty czytałem znakomitą „Skórę”, nie byłem świadom, że ominął mnie jeszcze jeden reportaż o rodzimych sprawach, bo przecież przygodę z pisaniem Izy Klementowskiej zacząłem od narracji o dalekim Mozambiku. Nie jestem jednak pewien, czy „Minuty”, które właśnie zostały wznowione między innymi z uzupełnieniem o pandemiczny obraz starości, to rzeczywiście reportaż o kwestiach typowo polskich. Owszem, jawi się w nim obraz, którego wszyscy się boimy, bo starzeć się nie jest przyjemnie, a starzeć się w Polsce bywa koszmarnie, jednakże najcenniejszy jest ten ogólnoludzki wymiar książki. Opowieści, która kończy się pytaniem z wywiadu – o to, czy starość ma swój stereotyp. A wszystko, o czym opowiedzą nam bohaterowie tej narracji wcześniej, będzie zaprzeczeniem: tu nic nie będzie oczywiste, zdefiniowane i przedstawione z jakimś dydaktycznym przesłaniem. Jakkolwiek przerażająca jest starość tak doskonale usuwana z naszej świadomości, jakby współczesna kultura miała się opierać na człowieku oraz jego doświadczeniach tylko do określonego wieku, w opowieściach Klementowskiej to czas zarówno nowych wyzwań, jak i nowych możliwości. Autorka poprowadzi nas przez temat panoramicznie oraz wieloaspektowo. Od momentów, w których dzieci postanawiają zaopiekować się starszym rodzicem, po czas, kiedy śmierć może być już tylko wybawieniem od bólu (bardzo sugestywny i jednocześnie bezstronny tekst o eutanazji). Od czasu, kiedy posiadanie wnuków każe spojrzeć na swoje życie inaczej, po moment całkowitej zależności od innych, kiedy nie kontroluje się nie tylko fizjologii, ale i w dużej mierze także swojego umysłu.

Bardzo jestem wdzięczny za to wznowienie, bo mam świadomość, że ominęło mnie przed laty coś ważnego. A to przecież książka, którą powinien przeczytać każdy z nas, bo jeśli los pozwoli, starość będzie doświadczeniem, z którym wcześniej czy później się zmierzymy. Iza Klementowska mierzy się tu zarówno z goryczą i smutkiem swoich bohaterów, jak i z ich euforią oraz stanami eksploracji samego siebie, podążania ku nowym doświadczeniom i wyzwaniom. Jest tu także miejsce na porównania. W technice kontrastu ta książka oczywiście zyskuje, bo „Minuty” dosadniej pokazują, jak poniżające mogą być warunki bytowe i kondycja egzystencjalna polskich emerytów w porównaniu z ich zachodnimi rówieśnikami. Można oczywiście zauważyć, że zawsze znajdzie się historia odmienna od pokazanego kontekstu, że mogą być też udręczeni emeryci w tak zwanych krajach rozwiniętych oraz szczęśliwi i spełnieni seniorzy w Polsce. Tak, może dałoby się tę książkę napisać zupełnie inaczej, jeśli chodzi o tę kwestię. Jednakże oczywiste jest, że z wielu powodów doświadczanie oraz przeżywanie starości zwłaszcza w Polsce jest szczególnie przygnębiające. Że tutaj starość często ma smutek w oczach.

Od tego smutku ta książka się zaczyna. Starsza kobieta przeniesiona z rodzinnego domu do mieszkania swojej córki zastanawia się nad tym, czy doświadcza z jej strony rzeczywistej troski, czy też za tym wszystkim, co jej oferuje córka, stoi przede wszystkim poczucie odpowiedzialności. Bo przecież w wielu krajach, tak jak u nas, opieka nad starzejącym się rodzicem to niepisana konieczność, która wiele rodzin rujnuje, a młodszym ich członkom często każe żyć w sytuacjach emocjonalnego szantażu. Są tu też opowieści o tym, że starość to wyjście naprzeciw sobie bez obciążania tą nową drogą kogokolwiek innego. Ale Klementowska – jak wspomniałem – rozpoczyna od melancholijnej strony starzenia się. Od tego momentu, w którym niezależna jednostka staje się częścią losu najbliższych. Zachodzi symbioza albo pojawiają się spięcia. Bywa też tak, że najbliżsi dużo wcześniej ucinają kontakt, by nie poddać się temu – wskazanemu wcześniej – poczuciu odpowiedzialności. Można się zastanowić nad tym, po co rozważać ten aspekt wchodzenia w starość, skoro „Minuty” mają ją przede wszystkim portretować, nie osadzać w kontekstach. Nic bardziej mylnego. Klementowska wie, że doświadczenie starości jest absolutnie prywatne i za każdym razem powiązane z konfrontacją z pewnego rodzaju samotnością, ale starość to również różnego rodzaju relacje. Na przykład relacja w związku, w którym kobieta jest młodsza o trzy dekady od męża tracącego kontakt ze swoim ciałem oraz zmysłami, ale tak samo mocno i wciąż bezwarunkowo kochającego tę, która gotowa była w chorobie obmywać go z kału i moczu.

Bardzo ciekawie pokazane jest tu oblicze starości, która wyzwala swoiste poczucie przedsiębiorczości. Będą tu snuć swoje opowieści ludzie, którzy w jesieni życia postanowili poświęcić jego fragment albo starszym od siebie, albo bardziej potrzebującym. Ciekawe są również opowieści o tym, co innowacyjnego i cennego można odnaleźć w życiu na starość. Niektórzy rozmówcy Klementowskiej wychodzą „z kokonu zahamowań” i rozpoczynają nową życiową drogę. Pełni nadziei na to, co przed nimi, optymizmu oraz przekonania, że to, co robią, jest słuszne i da im satysfakcję. „Nigdy nie jest za późno na zmiany” – podkreśla jeden z mężczyzn w tym reportażu. Iza Klementowska przygląda się temu, w jaki sposób ludzie znajdują w sobie potrzebę zintensyfikowania swojego życia i swoich działań. Nie tylko dlatego, że mają już mało czasu na osiągnięcie tego, czego jeszcze nie zdobyli. Przede wszystkim dlatego, że odkrywają swoje własne potrzeby, o jakich nie mieli dotychczas pojęcia. W tym znaczeniu starość staje się twórczym stanem i przeczytamy o tych, którzy doskonale się w niej odnaleźli.

Ale jest tu bardzo wyraźnie prezentowana także gorzka strona tego, co znaczy być starym. Jedna z bohaterek książki żartuje, że starzy ludzie są już niewidoczni dla wszystkich z wyjątkiem bandytów, którzy na nich lubią napadać. Całkiem serio i z dużą empatią Klementowska przygląda się temu, w jaki sposób można wrosnąć w poczucie zbędności i jak starzejąc się, rzeczywiście stać się zbędnym. Nie ma tu żadnej prowadzącej tezy i bardzo podoba mi się wieloaspektowość „Minut”. Najbardziej przykre doświadczenia zestawione są tu z tymi, które można uznać za przełomowe, bo starość bywa niekiedy początkiem po prostu lepszego życia. Jednakże autorka doskonale wie, w jakim kraju pisze o starości. Starość po polsku jest często podła i wyjątkowo upokarzająca. „Minuty” opowiedzą o tym najdelikatniej, jak się da, a jednocześnie będzie to książka w pewien sposób motywująca, bo sugestywnie opowiada o tym, jak niezwykłe może nas czekać spotkanie z samym sobą wtedy, gdy uznamy, że tak naprawdę nie czeka na nas nic nowego.

Ten reportaż to również piękny dowód na to, że czym innym jest słuchanie starszych ludzi, a czym innym ich usłyszenie. Iza Klementowska pochyla się nad każdą bezradnością, ale i każdym heroizmem. Wie, że jej rozmówcy czasem potrzebują innego rodzaju otwarcia, że konieczna jest duża cierpliwość oraz uwaga. Autorka jednocześnie bywa w miejscach, które być może każdy z nas powinien odwiedzić, zanim w jakiś sposób zacznie kontestować fakt, że jego również dotyczy starość. „Minuty” najlepiej wybrzmiewają jednak jako książka o nadziei – tej, którą możemy czerpać, bo otoczenie daje nam taką możliwość, ale również tej, która rodzi się czasem pośród bezradności i marazmu. Klementowska opowiada starość przez pryzmat wszystkich nieoczywistych jej znaczeń oraz wizerunków. Proponuje mądrą książkę o pokorze i o tym, że nigdy nie jesteśmy gotowi na najbardziej graniczne doświadczenie, jakim jest uświadomienie sobie, że tak, wreszcie staliśmy się starzy. Różnorodna jest tu też forma reporterskiej opowieści (wyróżniają się listy osamotnionej matki do córki, która żyje z dala od niej). Całość to kompozycja różnorodności. Bo taka właśnie jest starość. Jakkolwiek bezkompromisowa, być może dzięki lekturze „Minut” nie będziemy się jej aż tak bardzo bać.

2022-09-16

„Gogolowe disco” Paavo Matsin

 

Wydawca: Wydawnictwo Marpress

Data wydania: 18 sierpnia 2022

Liczba stron: 180

Przekład: Anna Michalczuk-Podlecki

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 41 zł

Tytuł recenzji: Przyszłość, którą znamy

To bardzo oryginalna propozycja czytelnicza z serii Bałtyk wytrącająca nas niejako z nurtu klasycznych narracji proponowanych tam do niedawna. Paavo Matsin jest estońskim demiurgiem literatury, lecz jednocześnie jej znakomitym koneserem doskonale rozpoznającym granicę między tym, co kontestatorskie, a tym, co domaga się poważnej i pogłębionej dyskusji. „Gogolowe disco” jest jak pudełko czekoladek – naprawdę trudno przewidzieć, na co się tam trafi, czy będzie smakowało i czy pozostawi po sobie ślad. Matsin umiejętnie dekonstruuje i jednocześnie uzupełnia o odważne interpretacje mity kulturowe, religijne, polityczne i szereg społecznych stereotypów. Postanawia z rzeczywistych miejsc i postaci stworzyć fantazję literacką, w której doświadczymy konsternacji, ekspiacji poprzez czarny humor, ale przede wszystkim zrozumiemy, na jak wielu polach oraz w ilu znaczeniach może dziś funkcjonować groteskowość literacka. Gawędziarski i bardzo sugestywny styl tej opowieści wprowadzi nas w świat portretowany – wedle starej rosyjskiej szkoły powieści – z wszystkimi detalami, do których dołącza przyjemność, lecz i trudność rozszyfrowania ich. Bo w tej skondensowanej, ale bardzo ekspresyjnej powieści odnajdziemy tropy oczywiste, niebanalne, jednak również możemy uznać, że w niektórych miejscach Matsin tylko się bawi i w „Gogolowym disco” nie będzie do końca chodzić o to, by każdą scenę i każdego bohatera deszyfrować i rozpoznawać.

Wydana w Estonii w 2015 roku książka mogła dostarczać swojego rodzaju rozrywki. Odczytywana dzisiaj jawi się już niekoniecznie zabawnie. Oto futurystyczny świat, który wygląda wyjątkowo archaicznie. Niby jesteśmy w przyszłości, lecz tak naprawdę co krok potykamy się o element świadczący o tym, że Matsin jakby hibernował całą niezwykłą galerię postaci, które tworzą tutaj mity i legendy – samych siebie, ale również opowiadania o sobie w kontekście zdarzeń minionych. Zatem Rosja znowu jest carska, pokonała NATO, a wszystkie kraje bałtyckie znalazły się w jej groźnej orbicie wpływów. Mamy przejmującą przyszłość, a tak naprawdę tkwimy w tym, co minione. Przede wszystkim tam, gdzie rodziły się opowieści – sankcjonujące wiarę, ustroje polityczne, systemy władzy, społeczne posłuszeństwo lub społeczne podziały. Utkwiliśmy zatem z bohaterami Matsina w świecie, który z jednej strony dopiero się stwarza, z drugiej jednak – jest już stworzony, nazwany, określony przez kulturę i doświadczenia pokoleń. Jest zatem trochę jak z religijnej opowieści o stwarzaniu i destrukcji. Prowincjonalne Viljandi, po którego ulicach możemy spacerować także w realnym świecie, stało się pewnym archaicznym konstruktem, w którym kryją się zaufanie i nieufność wobec totalitaryzmu, a jednocześnie pewne społeczne przyzwolenie na to, by dać się ponownie zniewolić. Matuszka Rosja dała sennemu Viljandi wszystko, co najlepsze. Na przykład tramwaj. To nic, że sprowadzony z Polski. Albo likwidację zadłużeń kredytowych. Żyć trzeba teraz tak, jak określa to nowa, a właściwie stara władza. Estończycy zostali wywiezieni. Na ulicach znowu pojawiają się pracownicy bezpieki. Estońską literaturę, wypartą i stygmatyzowaną, można znaleźć już tylko w ustępach (tam zresztą zamknięty zostanie Gogol albo to, co symbolizuje jego postać).

Główna ulica Vijandi jest zaniedbana, wczorajsza, pełna swoistego smutnego zobojętnienia, wobec którego stoją w kontrze bohaterowie tej książki. Aktywni, dynamiczni, wciąż wierzący w słowa, moc przemiany, wciąż na nowo kontestujący społeczny marazm, w którym totalitarna władza urządziła się doskonale, podporządkowując sobie estońskie miasteczko i stygmatyzując estońskość. Ale to wszystko tylko w takim ogólnym zarysie. Matsin chce być szczegółowy. Bardzo precyzyjnie porusza się w tym wykreowanym chaosie fabularnym – i ma rację tłumaczka tej powieści, twierdząc, że to warta uwagi lektura wielokrotna. Tu za każdym razem możemy ujrzeć coś innego. Mamy bohaterów pozornie pogodzonych z tym, co zaistniało – jak właściciel antykwariatu, miejsca, które połączy wszystkie niezwykłe postacie z tej książki. Mamy też ludzi doskonale odnajdujących się w tym, co przyszło ze strony carskiej Rosji – jak charyzmatyczny dyrygent o mówiącym nazwisku Mammutow. Mamy również różnej maści kontestatorów albo ludzi, którym zmiany przyniosły pogorszenie sytuacji bytowej, na przykład inteligentny złodziej kieszonkowy, miejscowy muzyk tworzący swoją legendę już za życia czy poszkodowany przez to życie artysta rzeźbiarz lub gitarzysta czujący wyobcowanie – w swoim mieście i w związku, w którym żona zamyka go w klatce rosyjskiego sznytu mieszkaniowego z kryształami i portretami niedźwiedzi. Oni wszyscy doświadczą zdarzenia o charakterze metafizycznym i symbolicznym. W ich życie wedrze się Mikołaj Gogol. Zmartwychwstały? Tu rozpocznie się szalony wir zdarzeń, w którym niekoniecznie będzie ważne to, co się naprawdę dzieje, lecz przede wszystkim to, jak się potem o tym opowiada.

Oczywiste odniesienia do Biblii w wizerunku Gogola pozwolą antycypować pewne rozwiązania fabularne i dla mnie nie było zaskoczeniem to, co Paavo Matsin proponuje w zakończeniu. Dużo ciekawsze było śledzenie tego, w jaki sposób w rzeczywistości tej groteskowej antyutopii, która wcale nie tak czytelnie może być zaliczona do political fiction, bohaterowie konfrontują się z kwestią kulturowych wzorców, które kształtują świadomość, ale są również destrukcyjne dla ludzkości. Jeden z bohaterów ma gdzieś z tyłu głowy stwierdzenie: „Cała kultura to jedynie cienka warstewka na okropnościach życia”. „Gogolowe disco” w swojej dynamicznej konwencji jest opowieścią, w której kultura funkcjonuje jednocześnie twórczo i opresyjnie. Pokazany jest tu kulturotwórczy wymiar mówienia o społeczeństwie jako narodzie w zderzeniu z doskonale już sportretowanym przez klasyków literatury obrazem rosyjskiego totalitaryzmu. Można nawet odnieść wrażenie, że Matsin idzie trochę na literacką łatwiznę z tymi swoimi szpitalami dla obłąkanych, scenami doświadczeń metafizycznych bohaterów, jak również portretowaniem najbardziej mrocznego zła – bandyckiej siły kryjącej się gdzieś na peryferiach, a w ostateczności rozdającej karty. Ale to nic, bo powieść Matsina jest absolutnie żywa w każdym swoim akapicie. To nie tylko kwestia obcowania z językiem, który wyróżnia tę narrację, nadając jej wyjątkowo niejednoznaczny kształt. Chodzi chyba bardziej o brawurową wizyjność. Dowód na to, że wciąż może mieć miejsce i nie jest ani grafomanią, ani odklejonym od wszelkich norm oraz tradycji surrealizmem, którego siłą ma być tylko siła absurdu.

Zauważyć i docenić trzeba także to, w jaki sposób estoński prozaik opowiada w tej książce kobiety i nadaje im niezwykłość. Pozornie jest to przesiąknięta testosteronem opowieść o granicach męskiego egocentryzmu i jednocześnie upodlenia, jednak kobiece postacie ujawniają się tu w szczególnie wyraźny sposób. Ale i tak najcenniejsze jest zatrzymywanie się na szczegółach. Na tym, w jaki sposób Matsin opowiada historię o miłości oraz wolności – sprawach, o których napisano wiele oczywistych lub dydaktycznych powieści. „Gogolowe disco” to literacki żywioł, z pewnością lektura będąca wyzwaniem. Niekoniecznie dla każdego, ale koniecznie dla tych, którzy chcieliby w tych szalonych zwrotach akcji ukazujących się nam jak kolejne elementy matrioszki poszukać sensów i znaczeń tylko dla siebie. I zadać pytanie o to, czy ta książka to opowieść o tym, w co wierzymy, czy bardziej o naszym wyobrażeniu tej wiary. A także o tym, że każda tradycja może być zbawieniem, wyzwaniem i stygmatem. Jedna z oryginalniejszych zagranicznych narracji, z którymi się spotkałem w tym roku.