2007-12-29

"Złuda" Carmen Laforet

Egzystencjalne studium piekła, jakie tworzą ludzie dla siebie samych. Hipnotyzująca i przerażająca powieść o pustce i bezskutecznych próbach oderwania się odeń. Mglista w swej tajemniczości i jednocześnie jaskrawa od ukazanego w niej okrucieństwa. Fosforyzująca niesamowitym blaskiem głównej bohaterki w mroku spowijającym wykreowane otoczenie. Tak można na wstępie określić wznowioną przez Świat Książki powieść Carmen Laforet, której lektura wywoła wstrząs i niemal fizyczny ból. Chociaż porównania do Camusa i Sartre’a, jakie pojawiają się na okładce są może nieco na wyrost, jest to niewątpliwie przykład literackiego egzystencjalizmu myślowego, jakiemu autorka nadaje dodatkowych znaczeń.

To opowieść o przybyciu, doświadczeniu i wyjeździe. Niemym świadkiem zdarzeń uczyni autorka Barcelonę – miasto opisane równie niejednoznacznie, jak niejednoznacznie nakreślone są doskonałe portrety psychologiczne bohaterów, mieszkańców kamienicy przy ulicy Aribau. Pewnej nocy do domu swojej babci i wujostwa przyjeżdża z prowincji młodziutka Andrea. Dziewczyna liczy na jakąś odmianę losu, którą zapewnić ma jej pobyt w dużym mieście i studia na uniwersytecie. Tymczasem od samego początku zasadniczymi doświadczeniami Andrei będą lęk, samotność i wyobcowanie. Trafi bowiem do domu, w którym wydają się żyć upiory. Do domu, w którym panuje mrok, w zakurzonych pokojach kryją się tajemnice, a mieszkańcy są kostyczni i przerażająco chłodni.

Największe wrażenie wywiera na czytelniku ciotka Angustias. To ona chce wychować Andreę wedle własnych zasad. To ona próbuje jej wpoić własne pojęcie normalności, etyki i dobrego zachowania, ona demonizuje Barcelonę sama stając się kimś na kształt mrocznego widma, rozmodlonego i apodyktycznego: „Miasto, moje dziecko, jest piekłem. A w całej Hiszpanii nie ma miasta, które bardziej przypominałoby piekło, niż Barcelona… (…) Tu ludzie żyją w gromadzie, szpiegując jedni drugich. Nigdy nie dość ostrożności w postępowaniu, bo diabeł potrafi przybierać kuszącą postać”.

Kiedy ciotka usunie się wreszcie z drogi bohaterki i pozwoli jej odetchnąć pełną piersią, Andrea będzie zmuszona do stawienia czoła diabolicznemu wujowi Romanowi, uwodzicielowi kobiet, oschłemu nihiliście wywierającemu na niej jednak niezwykle silne wrażenie. Roman od początku próbuje uświadomić Andrei, iż jej życie stanie się pasmem klęsk i samotności. W jednej z rozmów mówi do siostrzenicy: „Gdybym potrzebował przyjaciół, znalazłbym ich łatwo. Miałem ich i kiedyś porzuciłem. Tobie też znudzi się wszystko. Któż jest na tym pięknym i plugawym świecie dość interesujący, żeby go ścierpieć? Ty też wkrótce odeślesz wszystkich ludzi do diabła, kiedy ci przejdzie ten pensjonarski romantyzm”.

Zanim w pewien sposób spełni się przepowiednia Romana, Andrea zawiąże przyjaźń z radosną kokietką Eną, która nada jej życiu blask. Dziewczęca przyjaźń zostanie jednak wystawiona na próbę tak jak każda bliższa relacja międzyludzka, jaka zostaje zawiązana w powieści. Nie możemy być pewni nawet wszechogarniającej dobroci babci – strażniczki rodzinnych sekretów, niemej obrończyni swego syna Juana, który notorycznie bije własną żonę i obrzuca ją stekiem wyzwisk (nie tylko ją zresztą). Andrea pokornie znosi wszystkie przykrości, jakie stale czynią jej członkowie barcelońskiej rodziny, ale i ona w końcu krzyknie i trzaśnie drzwiami…

Chwilowym ukojeniem jest dla niej towarzystwo artystycznych niebieskich ptaków dotowanych przez swych bogatych rodziców. Pozorność ich umysłów, rzekomo otwartych na zmiany i nie zatęchłych drobnomieszczańskim zaduchem egzemplifikowanym przez rodzinę z ulicy Aribau, jest kolejnym aspektem tytułowej złudy, jaką przynosi Andrei Barcelona. W końcu bohaterka czyni smutną konstatację: „Szłam przed siebie, jak gdyby drogą mego własnego życia, zupełnie pustą, patrząc na cienie ludzi, przemykające się obok mnie i nieuchwytne, co chwila natrafiając u każdego wylotu ulicy na własną, nieuchronną samotność”. Czy będzie w stanie cokolwiek w swym życiu zmienić i czy aby to zrobić, będzie mogła nadal pozostać w pięknym, ale i smutnym mieście, do którego przyjechała z tyloma nadziejami?

Carmen Laforet w mistrzowski sposób portretuje szereg toksycznych relacji tworzonych przez bohaterów jej powieści. „Złuda” kipi od ukrytych w niej znaczeń, a jednocześnie jest klarowna i jednoznaczna w swej dosłownej warstwie semantycznej. Można tę przygnębiającą opowieść odczytać na wiele sposobów. Zaproponowane przeze mnie w niniejszej recenzji ścieżki interpretacyjne to zaledwie kilka możliwości, pozwalające na to, by w pełni tę historię przeżyć. Niemożliwa jest natomiast lektura bez wywołania emocji w czytającym – jest to bowiem książka, która przede wszystkim emocjami została napisana.

Świat Książki, 2007

2007-12-26

"Przystupa" Grażyna Plebanek

Poznajmy Przystupę. Poznajmy współczesną pielgrzymującą, polską emigrantkę ogniskującą w sobie wszystkie cechy typowo polskie, a jednocześnie ukryte pod prostotą wartości uniwersalne, jakich każdy z nas poszukuje na co dzień. Wędrówkę tej wiejskiej dziewczyny rozpoczyna jej imperatywne „muszem iść”. Ten mus będzie towarzyszył Przystupie przez cały czas – potrzeba doświadczania zmian przy jednoczesnym pragnieniu zaznania stabilności. Jej podróż po domach Polaków i Szwedów autorka ukaże w sposób niezwykle plastyczny i przejmujący. Bo chociaż sama bohaterka mówi niewiele, wszystko kwituje wzruszeniem ramion i wydaje się stać obok toczących wydarzeń, jest jednak ich bezpośrednią lub pośrednią sprawczynią, dlatego też staje się prowokatorem konfliktów, pośród których – jak w zwierciadle – przejrzą się wszystkie przywary narodowe Polaków. Niechaj nie zrazi czytelnika tej recenzji ujawnienie kilku kluczowych rozwiązań fabularnych i pewnych elementów zakończenia – opowieść ta jest tak wdzięczna, że i z tą wiedzą jej lektura będzie prawdziwą przyjemnością.

Konstrukcja narratorki wszechwiedzącej stworzonej przez Grażynę Plebanek pozwala nam wyprzedzać zdarzenia, o jakich czytamy w powieści, ale to informowanie o tym, co się zdarzy bynajmniej nie jest irytujące, a jedynie bardziej wzmaga ciekawość czytelnika. Mam nadzieję, iż podobny zabieg, jaki wykonuję w niniejszym tekście także zostanie tak odebrany. Kolejne części opisują domy, w jakich Przystupie przyszło sprzątać. W każdym dba o porządek, jednocześnie wywołując chaos. W każdym doświadczy upokorzenia i wstydu, ale zawsze przyjmie to z dziarską prostotą tylko po to, by podążać wciąż dalej i wciąż tam, gdzie będzie ją witać jej przeszłość. Przyjrzyjmy się tym miejscom bliżej.

Najpierw nasza bohaterka zatrudnia się jako pomoc domowa u samotnej i rozgoryczonej pseudopiosenkarki, której karierę na siłę próbuje kreować jej mąż. Przystupa przygląda się rozkładowi małżeństwa, jakie z góry skazane było na porażkę, a którego ku klęsce wiedzie szaleńcza chęć posiadania i władzy. Niedopatrzenie ze strony Gwiazdy powoduje, że Przystupa znajduje się na promie płynącym w kierunku Szwecji. Tam także sprzątać będzie w rodzinnym bałaganie i dekonstruować sensy nadane przez toksyczne związki ludzi. Przyjdzie jej doświadczyć upokarzającego pobytu w typowo polskiej rodzinie katolickiej, której podwójną moralność tworzy Dulska nowych czasów – niejaka Hyra, zaborcza i toksyczna zarówno dla siebie, jak i dla otoczenia. „Głaskała ten dom jak zwierzę, ale swoim tarciem tylko rozjątrzała jakąś ranę. Szorując, dogrzebywała się do czegoś, co wzbierało pod powierzchnią świata, do którego rzucił ją los: świata nie – wielkiego, nie - zewnętrznego: do światka Hyrowego domu”. Przystupa mimowolnie zedrze z Hyry maskę żarliwej katoliczki, zdekonspiruje ukryty homoseksualizm jej męża i na światło dzienne wypchnie onanizm jej syna. Kiedy to zrobi, nie będzie tam już dla niej miejsca.

Pozorny spokój zapewni zamieszkanie u Pani Słabej. Pani Słaba jest jednak na tyle słaba, że nie daje sobie rady z samą sobą, z własnymi dorastającymi dziećmi, a przede wszystkim z mężem Finem, który stosuje wobec niej przemoc i życie całej trójki zamienia w koszmar. Im więcej energii Przystupa włoży w porządkowanie ich domu, tym bardziej – paradoksalnie – ujawniać się będzie chaos wewnętrzny (samej Pani Słabej) i zewnętrzny (małżeństwo), który doprowadzi do zbrodni… Po raz kolejny bolesne fatum zawiśnie nad prostą wieśniaczką z lubelskiego… I chociaż splot nieoczekiwanych okoliczności związanych ze zmniejszeniem wyroku skazującego dla morderczyni sprawi, że Przystupa nieoczekiwanie znajdzie szwedzkiego męża, nadal będzie zatrudnioną na czarno polską sprzątaczką, której nie należy się ani szacunek ani zrozumienie.

Bohaterka trafi do różnych domów i w różnych warunkach przyjdzie jej wymiatać brudy i sprzątać nieczystości. W jednym z domów, podczas niezwykłego przyjęcia, czara goryczy jednak się przeleje i naszej pielgrzymującej jej wewnętrzne „muszem” nakaże powrót do kraju…

Plebanek w swej książce noszącej znamiona przypowieści o gorzkim losie i jego spełnianiu ukazuje nam współczesny wzorzec polskiego pielgrzyma. Zresztą Przystupa niesie w swej walizce zbiorek poezji najbardziej znanego romantycznego polskiego pielgrzyma, a historia wędrówki „Ballad i romansów” uczyni z przypowieści o dziewczynie ze wsi dodatkowo frapującą historię z naddanym jej sensem. Przypowieść to bardzo kobieca, ale jednocześnie uniwersalna w swej wymowie, albowiem jej głównym bohaterem jest polska emigracja XXI wieku.

Wydawnictwo W.A.B., 2007

2007-12-25

"Pan Szatan" Irek Grin


Postmodernistyczny Woland? Szatan przybywający do współczesnego świata z na wskoś nowoczesną misją? Diabeł, który jest wszechobecny i kusi skuteczniej, niż w przypadku Jezusa Chrystusa? Powieść Irka Grina przekonuje nas o tym, że „Szatan jest bytem. Osobowym. Złośliwym”. Jej tytuł nakazuje skupić się na tym, którego fizycznie nie ma i pominąć całą galerię mniej lub bardziej ciekawie skonstruowanych postaci, aby szukać go między nimi. Frapujące to będą poszukiwania, bo i fabuła niekonwencjonalna, wciągająca. Podczas lektury tej na poły detektywistycznej, na poły sensacyjnej powieści z eschatologicznym wydźwiękiem i mrocznym podtekstem, miłośnicy mocnych wrażeń nie będą mogli narzekać. Ci, którzy lubią, jak trup ściele się gęsto, jucha zalewa kolejne strony, a bohaterowie walą do siebie z bazuki lub odpalają ładunki wybuchowe, nie będą do końca usatysfakcjonowani, niemniej „Pan Szatan” stanowi dość inteligentną i spójną łamigłówkę literacką, jaką warto rozwiązać.

Wszystko rozpoczyna się w momencie, kiedy zostają zamordowani dwaj mężczyźni. Mord to okrutny i wydaje się rytualny, albowiem denaci mają w plecy wbity krucyfiks. Z czasem dołączy do nich trzeci wybraniec mordercy, a całą zagadkę (niekoniecznie rozwijającą się wokół morderstw) będzie próbował rozwikłać dzielny Józef Maria Dyduch – były zakonnik, prywatny detektyw i psycholog, któremu bardzo pomogą przymioty i cechy charakteru, jakich nabył podczas swego dotychczasowego życia.

Dyduch zamierza się ożenić i zmienić swój żywot. Linię zmiany nakreśli jednak pojawienie się tajemniczej femme fatale, prostytutki Marii, która uda się wraz z nim w podróż do miejsc naznaczonych piętnem opętania przez Szatana i gdzie bohaterowie podejmą grę z grupą inteligentnych terrorystów, ale przede wszystkim z samymi sobą, własnymi uprzedzeniami i kompleksami. Maria od samego początku wydaje się demoniczną kusicielką z piekła rodem, która zmienia się jak kameleon tak, jak kolor jej fryzury i kształt makijażu. Wiedzie ona bohatera na skraj emocjonalnej przepaści, kiedy nakazuje odkrywać kolejne mroczne strony własnej natury. Grzech w jej pojęciu nie istnieje, a naiwność zachowań skontrastowana jest z siłą własnych przekonań i charakteru kobiety. Swoją profesję traktuje jak swoistą misję : „Mam dziewięćset lat i spośród przedstawicielek najstarszego zawodu świata jestem jedną z najmłodszych. Bo jak się zostaje k..., proszę pana, to już na wieczność. Jesteśmy jak wampiry, tylko nikt w nas nie wierzy. Nie wierzy się przecież w coś, co istnieje ponad wszelką wątpliwość”. I tak jak szatańska ze swej natury jest owa kusicielka, tak diabelskie sidła oplatające ją i Dyducha są równie niezauważalne, choć tak samo wampiryczne.

Nasz dzielny detektyw będzie zmuszony radzić sobie nie tylko z Marią i jej niezwykłym urokiem, ale także z fanatycznym islamistą – widmem, który pojawia się i znika, wciąż znajdując się o krok przed Dyduchem. Pan Szparag – tak infantylnie zwie się ten, którego moc jest ogromna i który steruje całym procesem współczesnego „kuszenia”, jakiego doświadczać będzie detektyw w – prawie- sutannie. Przewodnik po Ziemi Świętej, a następnie po Europie, nienawidzący zachodniej cywilizacji, a jednocześnie idealnie się w nią wpisujący nowoczesnością poglądów i zachowań, ma swoje ugruntowane przekonania dotyczące świętej wojny, jaką toczy i wyraża je następująco: „Dżihad to nie jest jakaś wysublimowana gra filozoficzna. Dżihad to krew. Nieważne, czyja. Byle było jej dosyć na ofiarę”. Jaki będzie finał zaplanowanej przez Szparaga walki i czy uda mu się do końca kontrolować poczynania Dyducha? Na te i wiele innych pytań odpowie uważna lektura „Pana Szatana”.

Celowo pomijam wielu innych, mniej lub bardziej istotnych dla rozwoju akcji bohaterów. Dość wspomnieć, że w powieści poznamy niesamowite krakowskie bliźniaki, demonicznego policjanta z peerelowską skazą na sumieniu oraz młodziutkiego wyraziciela muzułmańskiej wiary w sprawiedliwość, który okaże się żmiją, jaką na swojej piersi wyhoduje Dyduch... Najistotniejszy jednak wydaje się głos sumienia (czy aby na pewno?), odzywający się w bohaterze za każdym razem, kiedy mniej lub bardziej bezpośrednio odnosi się do istnienia diabła. On sam jest stale na kartach tej powieści obecny i mam nadzieję, że czytelnik nie spotka go w najbardziej mrocznej postaci...

Grin pozwala się dobrze bawić, ale jednocześnie skłania do zadumy. Buduje swoją powieść na zasadzie fotograficznych kadrów obrazkowych – pstryk i już jesteśmy gdzie indziej, z innymi bohaterami; pstryk i powracamy do poprzednio porzuconej sytuacji. Dodaje kilka zbędnych, a zapadających w pamięć epizodów (jakoś do tej pory realnie widzę pobicie żebraczki na Plantach, nocne wejście przez okno matki narzeczonej Dyducha, czy mężczyznę wymiotującego na dworcu w Avila), nade wszystko robi nam spektakularne show, w którym obecność lub jej brak będą zasadniczymi tropami interpretacyjnymi.

Świat Książki, 2007

2007-12-19

"Rynek w Smyrnie" Jacek Dehnel


Pewnie narażę się na ostracyzm, ale muszę to na wstępie wyznać – nie czytałem „Lali”, nie znam „Lali” i nie sięgnąłem po „Lalę”, chociaż czeka na półce i jakoś usiąść nad nią nie mogę. Udało mi się jednak przeczytać opowiadania Jacka Dehnela i uważam, że swoją przygodę z tym pisarzem rozpocząłem w sposób właściwy, albowiem sześć tekstów składających się na pięknie wydany „Rynek w Smyrnie” to wcześniejsze, niż głośna powieść dokonania autora, a tym samym prawdziwsze świadectwo jego literackiego dorastania. Świadectwo frapujące, ale i nie bez rys. Nie mogę wystawić cenzurki z wyróżnieniem, a tym samym nie owładnęła mnie chęć przeczytania „Lali”, która chyba nadal poczeka na poświęcenie jej wieczora lub dwóch.

Wszystko zaczyna się przepięknie i urzekająco – wielki mam żal, że taki piękny początek nie zapowie dość marnego końca. „Patrząc na Stromboli” - tekst otwierający zbiór - jest przejmującą impresjonistyczną opowieścią, w której sielankowość wdziera się stopniowo cień, by bolesnym sztyletem przeciąć napięcie narracyjne w finale. Małomiasteczkowa, włoska senność ukrywa swe drugie znaczenie, a stałość tytułowej wyspy i wulkanu wspaniale kontrastuje z ulotnością opisywanych chwil i emocji. Ujmuje w tym opowiadaniu dbałość o detale i fakt, że wszystko można posmakować, poczuć, prawie że dotknąć. Czuję do tej pory na języku ukłucie dzikiego owocu opuncji, smak bergamotki, nadal widzę jak bohaterowie spożywają skromne śniadanie na schodkach, dostrzegam antyczną rzeźbę ciała autochtona, któremu się przyglądają… Taka plastyczna proza ma niezwykłą moc pozostawania na zawsze. Dlaczego nie odłożyłem „Rynku w Smyrnie” po tym pierwszym tekście, aby zapamiętać Dehnela jako genialnego demiurga słowa i nastroju?

Drugie, tytułowe opowiadanie pozwala nam poznać, w jaki sposób współcześnie odżyje średniowieczny moralitet. To danse macabre z szeregiem ukrytych znaczeń w tle, ironiczna i inteligentna korespondencja z zacytowanym w motcie fragmentem opowieści wschodniej. Chociaż pointa „spotkania” nuworysza ze Śmiercią wydaje się przewidywalna, jest jednak przedstawiona z gracją i ze smakiem. Brakuje już jednak w tym tekście tej dokładności i precyzji opisu, jaka towarzyszyła wcześniejszemu opowiadaniu.

W kolejnym „akcie” prozatorskiej dramy wyznaniowej Dehnela (bo w pewien sposób można tak traktować całość) przeczytamy przewrotną opowieść o zderzeniu sacrum i profanum. Tytułowy Olaf Farbiarczyk to niedoszły ksiądz, jaki trafi pod strzechę włoskiego domu uciech, który ozdabiać będzie swoimi malowidłami. Nie jest to jedyny ślad, jaki po sobie tam zostawi. Tymczasem tekst ten nie pozostawia już większego śladu w czytającym. Ot, zgrabny i spójny, nic ponad to. Dalej jest już znacznie gorzej. Opowiadanie „Sanctus sanctus sanctus” przedstawia nam losy człowieka, który zło czyniąc i tak zbawionym został. I to wszystko, co można o tym tekście powiedzieć. Pewnie więcej mogłaby wyznać kobieta, której został zadedykowany. To może tak dedykować opowiadania i wysyłać je tym, dla których zostały napisane i tylko im? Bo czasami chyba najlepiej wykonać taki krok. Dla mnie ten tekścik jest w książkę po prostu wepchany na siłę.

Piąta odsłona teatru marzeń Dehnela ma pewien ciekawy koncept, ale narracyjnie rozsypuje się i rozkłada. Symultaniczne dzieje Michaela i Michała, Żyda skrywającego swą tożsamość w Wiedniu i polskiego Żyda próbującego wydostać się z getta. Michael odnajdzie wolność w obłędzie, Michał w wydostaniu się na stronę aryjską. Przekombinowane i niepotrzebnie utrudnione percepcyjne pisarstwo.

Na koniec „Filc”, będący swoistym preludium do „Lali” (co nieco o powieści słyszałem, więc mogę wydać taki sąd). Śmierć wiekowej ciotki staje się punktem wyjścia do opowieści rodzinnych. Opowiadanie składa hołd przemijaniu, „filcowaniu się” przedmiotów, ludzi i wartości, które w tym tekście jednak pozostają żywe, niemniej jednak jest to po prostu nużący kalejdoskop wad, zalet, anegdot, opowieści, żartów, przypowiastek i historyjek obyczajowych z całym zastępem ciotek w tle. Być może wielkość powieści Dehnela opiera się na wskrzeszaniu rodzinnych cnót i wywabianiu plam na sepiowych fotografiach, które młody prozaik współcześnie koloruje… Może i jest to atrakcyjne, ale… do mnie po prostu nie przemawia.

Po lekturze „Rynku w Smyrnie” muszę odpocząć od Dehnela. Albo raz jeszcze przeczytać pierwsze opowiadanie, aby na dobre nie zrazić się do „Lali”, która nadal poczeka sobie na mnie cierpliwie. Mam nadzieję, że nie będzie czekać na Godota…

Wydawnictwo W.A.B., 2007

2007-12-16

"Homo niewiadomo" Błażej Warkocki


Chociaż jako prosty magister nie powinienem krytykować naukowego dokonania mojego kolegi po fachu, muszę jednak w niniejszej recenzji wyrazić moje rozczarowanie książką Błażeja Warkockiego. Trudno mówić tutaj o książce w pełnym tego słowa znaczeniu, albowiem autor dość dobrze wypromował i sprzedał swoją pracę doktorską, posługując się niezwykle chwytliwym tytułem. Tytułem, który z pewnością zwróci na tę pozycję uwagę czytelnika, ale i tytułem, który podczas lektury może przynieść rozczarowanie, albowiem „Homo niewiadomo” jest dość hermetyczną rozprawą, która niesie w sobie z pewnością nowy i odkrywczy pogląd na kwestię tożsamości zwłaszcza we współczesnej literaturze polskiej, ale nie przysporzy autorowi sporego grona czytelników z prostej przyczyny – jest po prostu dobrze opakowanym, lecz trudnym do analizy dla średnio wyrobionego literacko odbiorcy traktatem, który opiera się przede wszystkim na solidnym fundamencie myśli naukowców, badaczy i krytyków literackich. Nieliczne akapity, które nie są wsparte filarem licznych przypisów do wypowiedzi innych, stają się po prostu tendencyjnymi nadinterpretacjami, które mnie osobiście nie przekonują.

Wróćmy jednak do tytułu. Autor wyjaśnia formułę, jaką się posłużył w sposób następujący: „Wybrałem formułę „homo niewiadomo” ze względu na jej rdzenną polskość, bliskość, czy wręcz ekwiwalentność wobec angielskiego „queer”, wyraźne punkty zaczepienia do procesu resygnifikacji, otwartość na to, co inne, a także płynne granice semantyczne”. Zabieg to trafiony i oryginalny, dlatego należą się autorowi słowa uznania. Już na wstępie dowiadujemy się, iż książka stawia sobie za zadanie reinterpretacje związane z pojęciem „odmienności” w literaturze i niekoniecznie są to zabiegi związane ze sferą erotyki czy seksualności. Metodą badawczą autora jest konstruowanie wspomnianego już pojęcia i ustalenie, na jakich zasadach funkcjonuje ono w literaturze. Przegląd dzieł literackich będzie jak najbardziej subiektywny i opierać się będzie na licznych aksjomatach, które w naukowej (ale także kawiarnianej) dyskusji mogą zostać żarliwie dyskutowane i prawdopodobnie też obalone.

Warkocki analizuje wczesną twórczość Grzegorza Musiała, Andrzeja Stasiuka i Izabeli Filipiak, próbując wcześniej ustalić użyteczność i sensowność tak zwanych „etykiet tożsamościowych”, o których przekonująco pisze: „Używanie tożsamościowych etykiet w opisie literatury ma funkcję przede wszystkim strategiczną. Ich używanie ma sens, ponieważ w ten sposób przeciwstawiamy się wizjom hegemonicznie nacjo-centrycznym”. Warto jeszcze zauważyć, iż Warkocki stawia sobie za zadanie ewolucyjne, a nie rewolucyjne podejście do tematu, wszak pisze: „Dążę do dekonstrukcji kategorii tożsamościowych, by odsłonić różnorakie uwarunkowania odmienności”.

Wstęp zapowiada się ciekawie, potem niestety nie jest już tak interesująco. Autor ustawicznie porusza się w bardzo niestabilnej materii, gra niedopowiedzeniami i odwraca stereotypy, dokonując tym samym awangardowego i nie do końca przekonującego interpretowania, zwłaszcza twórczości Stasiuka. Grzegorz Musiał i jego pisarstwo dość łatwo wpisują się w wykładnię twórczą Warkockiego. Ta część jego książki jest dość frapująca – mamy tu bowiem dekonstrukcję poetyki kampowej z tezami Susan Sontag w tle. Inaczej ma się już rzecz ze Stasiukiem. Autor skupia się na przedstawianiu przez pisarza opozycji męskości do kobiecości i dążenia do „homospołecznej” (nie mylić z homoseksualną!) akceptacji. Rozważania dotyczące głównie „Murów Hebronu” mają za zadanie uświadomić czytelnikowi, jak ogromny problem z definicją własnego jestestwa mają bohaterowie książek Stasiuka. Ich odmienność jest wyrazista i dyskusyjna jednocześnie. Warkocki decyduje się na dyskusje – głównie sam ze sobą.

Niejednoznaczna w swej wymowie twórczość Izabeli Filipiak wywołuje także niejednoznaczne konstatacje Warkockiego, który dostrzega głównie istotę wyjścia na zewnątrz z problemem własnej tożsamości przez autorkę. Pisze o tym, iż „Filipiak starała się najczęściej wyjść poza domenę prywatności i przedstawiać swój „comming – out” w perspektywie kulturowej i historycznej, nie bez cienia ironii”. W takiej też perspektywie ukazane są przesłania m. in. „Absolutnej amnezji” i „Księgi Em”.

Najciekawsze zagadnienie, a mianowicie kwestia seksualnego i tożsamościowego istnienia „odmieńców” w kanonie literatury polskiej i obcej XX wieku, stanowi jedynie zakończenie „Homo niewiadomo”. Wielka to szkoda, bo rozważania oparte na tej materii byłyby, jeśli nie rewolucyjne, to na pewno wyjątkowe we współczesnej teorii badań literackich.

Trudno „rozhermetyzować” hermetyczne dzieło Warkockiego w recenzji. Pewnie mi się to nie udało i pewnie zawikłałem bardziej odbiór tej rozprawy. Faktem jest jednak, iż „Homo niewiadomo” to książka, która najpierw mnie zaskoczyła, potem przez chwilę pobudziła do myślenia, natomiast w ostatecznym rozrachunku zwyczajnie zmęczyła.

Wydawnictwo Sic!, 2007

2007-12-15

"Młodość" John Maxwell Coetzee


Tytuł powieści jednoznacznie wskazuje, z jakim okresem własnego życia rozliczy się w niej południowoafrykański laureat literackiej nagrody Nobla. Perypetie, myśli, emocje i rozterki Johna będą się tutaj ocierać o pretensjonalny banał, ale Coetzee dzięki temu silniej przemówi do wyobraźni czytelnika i pozwoli mu poznać samego siebie takim, jaki był w okresie dość gwałtownego przejścia z niezobowiązującej do niczego młodości do dorosłości nakazującej mu brać odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny i słowa.

Bohater postanawia wyjechać z rodzinnego RPA, aby na drugim końcu świata – w Londynie – na nowo budować własną tożsamość albo odkrywać w niej to, czego południowoafrykańskie warunki nie pozwoliły mu odkryć. Matematyk z wyboru, twórca z zamiłowania, zagubiony w gąszczu własnych myśli i przeżyć samotnik z góry zakłada, iż jego stanie obok głównego nurtu życia jest swoistą karmą, z jaką musi się pogodzić, aby potem tworzyć dla następnych pokoleń. Norwidowskie poczucie niezrozumienia przez współczesnych i nadzieja właściwego odebrania jego dzieł przez „późnego wnuka” czyni z Johna niepoprawnego idealistę i romantyka, który nie może dojść do porozumienia z samym sobą zarówno w ojczyźnie, jak i w dalekiej Anglii. Bohater jednak już na wstępie tłumaczy sobie taką, a nie inną drogę własnego życia: „Dawno już zostało postanowione, że będzie artystą. Jeśli chwilowo musi być zapoznany i śmieszny, to tylko dlatego, że artyście sądzone jest cierpieć z powodu zapoznania i śmieszności, póki nie objawi się w całej pełni swoich mocy, a wtedy szydercy i kpiarze umilkną”.

Ważnym wątkiem ściśle związanym z rozwojem bohatera są jego relacje z kobietami. Bardzo sugestywnie opisana jest ta najbardziej toksyczna więź, z własną rodzicielką. Obok niej pojawi się cała galeria mniej lub bardziej kuszących piękności, z którymi John nie będzie w stanie odnaleźć porozumienia. Trauma kontaktów z kobietami jest jednocześnie piętnem inicjacji, z jakim mierzy się bohater, dorastając w nieprzyjaznym mu kraju, żyjąc na smaganej deszczem i tak bardzo klimatycznie różnej od ojczyzny wyspie. John nijak nie jest w stanie stworzyć trwałej więzi z żadną kobietą. Co gorsza – wiele kontaktów z nimi na trwale negatywnie zapisze się w jego pamięci, jak choćby Sarah, która musi dokonać aborcji jego przyszłego potomka, czy Marianne, którą zdefloruje i porzuci zaraz następnego dnia. Kobiety stają w opozycji do jego toku myślenia o sobie i porządku świata. Ranią i odchodzą, ale chyba bardziej pozostają zranione i czują się oszukane.

Drugim istotnym wątkiem jest próba uwolnienia się od kajdan, jakie nakłada na bohatera jego własna ojczyzna. Kraj, od którego John chce się odseparować, jest jednocześnie jego blizną na sumieniu i bolesnym dowodem na to, iż od przynależności uciec nie sposób. Pisze zresztą o RPA w następujący sposób: „Południowa Afryka wisi mu na szyi jak albatros. Chciałby się od niej uwolnić - obojętne, jakim sposobem – żeby nareszcie zacząć oddychać”. Okaleczony obraz ojczyzny i niezgoda na panujący tam porządek prawno – społeczny nakazują mu za wszelką cenę identyfikować się z Londynem, mieszkańcami Wielkiej Brytanii, z nowym miastem, państwem i nową dla niego mentalnością. Nieudane próby identyfikacji wywołają w Johnie smutną konstatację, której zdradzić tutaj nie zamierzam, aby nie psuć przyjemności czytania książki.

Mimo swej bolesności i introwertycznej dokładności, „Młodość” czyta się – i smakuje – bardzo dobrze. Perypetie Johna toczą się w wyraziście zaprezentowanych realiach społeczno – politycznych. Będzie to opowieść o dojrzewaniu z amerykańsko – rosyjskim konfliktem rozbrojeniowym w tle, ze wspomnieniem zesłania Josifa Brodskiego, z ważnym dla nas – Polaków – zasygnalizowaniem wielkości poezji Zbigniewa Herberta. Nade wszystko zaś „Młodość” jest piękną i wzruszającą opowieścią o wyalienowaniu i próbach jego przezwyciężania.

Chociaż zakończenie pozostawia nas z czytelniczym niedosytem, książka sama w sobie ujmuje i w bardzo ciepły sposób przekonuje do siebie, ergo przywiązuje i staje się lekturą, o jakiej długo będzie się pamiętać.

Wydawnictwo Znak, 2007

2007-12-12

"Niezidentyfikowany obiekt halucynogenny" Paulina Bukowska

Czy można jeszcze w sposób oryginalny i nietuzinkowy napisać o problemach współczesnej rzeczywistości i huśtawce nastrojów, jakie owa rzeczywistość funduje młodemu pokoleniu? Zdecydowanie tak. A robi to siedemnastoletnia dziewczyna, której powieścią można się „zachłysnąć”, albowiem nic nie jest w stanie oderwać nas od lektury, jeśli poczujemy w sobie ten surrealistyczny, dadaistyczny wręcz klimat opowieści o niespełnionych pragnieniach i burzy emocji. Paulina Bukowska jest współczesnym Schulzem i Witkacym w spódnicy. Oniryczność prozy tego pierwszego, dbałość o detale i świadome chyba nawiązania do „Sklepów cynamonowych” widać tutaj wyraźnie i za chwilę o nich napiszę. Korespondencja z prozą Witkacego odbywa się u Bukowskiej poprzez ukazania nieokiełzanych chuci i popędów jako motorów do działania, spalania się wewnętrznego, unicestwiania. Ważne jest także to, iż nastoletnia autorka posłuży się w „Niezidentyfikowanym obiekcie halucynogennym” poetyką maski i ujawni się pod postacią młodego mężczyzny – narratora tej dziwnej, rozgrywającej się na granicy snu i jawy, fragmentarycznej i mocno zapętlonej opowieści.

Introdukcja, w jakiej on sam się nam przedstawi jest wyraźnie realistyczna. Czego dowiemy się w pierwszym akapicie książki? „Od zawsze byłem nieudacznikiem. (…) Nie miałem nic. Jedynie etykietkę bezmyślnego głupka i kretyna, która pasowała do mnie bardziej, niż przetarte na kolanach spodnie z lumpeksu”. Przemierzający najpierw realne, a potem fantasmagoryczne ulice bohater, zgięty wpół, zagubiony i poniżony w swych własnych oczach skontrastowany zostanie z rozbuchaną wyobraźnią, jaka każe mu podążać po tajemniczej i odrealnionej dzielnicy, w której liczy się tylko uciecha, zaspokajanie własnych potrzeb i wydawanie dużych sum pieniędzy.

Opisany przez Bukowską Bulwar Marzeń, rodzący się w głowie bohatera, do złudzenia przypomina Ulicę Krokodyli, natomiast wszechobecne manekiny nawiązują do wywodów portretowanego w swych opowiadaniach przez Schulza Ojca. Umowność rzeczywistości dzielnicy i jej wieloaspektowość jest pierwszym pozornym kontrastem, jaki zaobserwować możemy w powieści. Drugą antynomią jest konkretyzacja świata, od jakiego bohater ucieka i swoista sielankowość budująca przecież świat brutalny i pozbawiony skrupułów. Świat, po którym - niczym moralitetowego Everymena – oprowadzi mężczyznę niejaki Baltazar oraz Jowita.

Zagłębianie się w ten oniryczny świat nie przynosi ulgi, lecz stopniuje napięcie. Nasz anonimowy podróżnik po krainie, w jakiej liczą się przede wszystkim zmysły i uczucia, znajduje w niej wszystko to, czego nie zauważa w codziennym życiu, w którym poniedziałek zlewa się z piątkiem, a jedyną telewizyjną atrakcją jest oglądanie ciągu bezsensownych reklam i powtórek idiotycznych seriali. Takie życie wywołać w nim może niezdrową fascynację nowością, którą egzemplifikują młode kobiety, tak zwane „pokoleniówki” (czyżby Bukowska w tym momencie dokonywała bezpardonowego ataku na część swych rówieśniczek?). Kim one są? „Pokoleniówki to dziewczyny zniszczone przez system, wychowane i przerobione na seksmaszyny. (…) Są ideałami, pieszczą zmysły przez mrugnięcie powieką, biodrami kołyszą na tysiąc różnych sposobów, roztaczają wokół siebie pożądanie”. Bohater jest w stanie całkowicie im ulec, a do swego pokoju zabiera ze świata ułudy gumową lalkę, mającą ucieleśnić w sobie wszystkie ich cechy.

Fikcja literacka tej odważnej i ciekawie skonstruowanej powieści opiera się na absurdzie i pure nonsensie, niemniej jednak zawiera w sobie silny ładunek myśli socjologicznej i psychologicznej. Aby ukazać, jakim językiem posługuje się Bukowska, można zacytować właściwie dowolne fragmenty książki, niemniej jednak są w niej takie, które oddziałują na wyobraźnię silniej, niż pozostałe, jak choćby ten: „Łapię za nos, z którego wytryskuje potok krwi i barwi wszystkie zielone truskawki na czerwono. Pożeram je, wiedząc, że są częścią mnie, upycham je w żyły i wprowadzam w obieg”.

Ten rodzaj prozy może wywołać od razu skrajne emocje – niechęć albo fascynację. We mnie pojawiło się to drugie, bo dawno nie czytałem tak „soczystej” lingwistycznie i tak odrealniającej mnie opowieści. Nie wszystkie frazy są przez młodą debiutantkę dopracowane, o niektóre zdania można się podczas lektury potknąć, jest to jednak wartościowa pozycja i dowód na to, że inwencja twórcza młodych pisarzy nie zna granic.

Wydawnictwo Znak, 2007

2007-12-11

"Plac zabaw" Marek Kochan


Chociaż jest to książka słodko – gorzka, z wyraźną przewagą goryczy trudnej do przełknięcia zwłaszcza dla mężczyzn, ubawiłem się na placu zabaw Marka Kochana setnie i niniejszym tekstem chciałbym złożyć mu pokłon, bo w taki sposób o współczesnych mężczyznach próbował co prawda napisać Dawid Bieńkowski w swej powieści „Biało – czerwony”, ale nie wyszła mu tak dobra groteska, tak genialnie ukazująca degrengoladę świata mężczyzn i męskich wartości.

Upupieni przez Gombrowiczowskie określenie „kociaki”, mężczyźni w „Placu zabaw” urządzają sobie boje, podchody i sceny iście z dziecinnej burleski. Staje się ona jednak po części makabreską, ale nade wszystko jest to proza dynamiczna i zaskakująca w swym wyrazie – narracyjna karuzela otrze się momentami o rapowanie, stanie się słuchowiskiem radiowym, ale jednocześnie będzie do końca przemyślaną kompozycją, której przekaz ujawni zaskakujący finał. I chociaż sam autor na okładce książki wyraźnie podkreśla swoje „pssst” i nie chce zdradzać szczegółów opowieści, ja nakreślę jedynie jej ramy, albowiem warto to zrobić, gdyż książek takich jak „Plac zabaw” nie wydaje się obecnie wiele. W swej przewrotności i autoironii Kochan zachowuje zdrowy dystans do samego siebie i do tego, o czym opowiada. A o czym opowiada? O zabawach w życie, jakie wiodą trzy kociaki. Poznajmy ich.

Kociak nr 1 – nieprzyzwoicie bogaty i nieprzeciętnie bezmyślny kabotyn i uwodziciel, zwolennik ekstremalnego seksu w ekstremalnych warunkach. Jedna z erotycznych przygód zaowocuje tym, iż kociak stanie się postacią medialną, rozpoznawalną i wyrazistą. Kociak ten nosi w sobie jednak traumę skomplikowanych relacji z ojcem – ubekiem, a sam po pewnym czasie zauważa, iż stanowi marionetkę w rękach otaczających go kobiet: „Tak, jestem błaznem, pacynką, śmiesznym tancerzem, podrygującym na scenie, w teatrze życia”. Zmiany w jego życiu nastąpią po poznaniu niejakiej Marylki, ale czy będzie w stanie tak naprawdę się zmienić?

Kociak nr 2 – ofiara losu, mąż na utrzymaniu żony, opiekunka i niańka swej własnej córeczki, której poświęca się całkowicie. Mężczyzna zdominowany i zawstydzony przez swego ojca, który ustawicznie wytyka mu jego niemęskość, posługując się w argumentacji utartymi stereotypami. Kociak czuje się cieniasem, w końcu: „Ani domu, ani drzewa, ani syna, za to, hura, masz córkę, to też twoja wina, to zależało do twoich chromosomów, palancie, trutniu, nie umiesz utrzymać rodziny. Jesteś po prostu cienki” – tak sobie sam dokłada zmartwień i jątrzy własne rany w postaci kompleksów. Któregoś dnia jednak kociak zdecyduje, iż warto ponownie stać się atrakcyjnym dla pracującej żony, zdobyć jej względy i odbudować relacje, jakie ich łączą…

Kociak nr 3 – swe zwierzenia snuje w gabinecie pewnego mecenasa, który wykazuje się anielską cierpliwością i jest niemym słuchaczem jego zwierzeń. Ignorowany przez swych studentów doktorant – antropolog, odsuwany na życiową bocznicę przez żonę, upodlony faktem stania się… sercową „przyjaciółką” pewnej kobiety po przejściach. Ojciec i mąż – w obu rolach marny aktor, z każdego życiowego zadania kiepsko się wywiązujący.

Zagadką finałową tej zabawnej i misternie skonstruowanej powieści jest pytanie, z którym kociakiem identyfikuje się sam autor i czy faktycznie mamy do czynienia z trzema dużymi chłopcami, którzy kopią w życiowej piaskownicy? Jaką dokładnie przestrzenią jest tytułowy plac zabaw, kto ją przekracza i w jaki sposób? Ale przede wszystkim – jak oryginalnie wykorzystać groteskę i pastisz, aby napisać o poważnych problemach współczesnego mężczyzny? Odpowiedź na te wszystkie pytania zawiera książka Kochana.

Jeśli odbierzemy ją pół żartem pół serio, czekają na nas dwa lub trzy wieczory doskonałej rozrywki. Jeżeli zaś potraktujemy powieść jako swoisty socjologiczny zarys przemian zachodzących w modelowym wzorcu rodziny, książka zmusi nas do przemyślenia na nowo części poglądów i rozbije wszelkie możliwe stereotypy.

Dobrej zabawy na Kochanowskim placu zabaw życzę!

Wydawnictwo W.A.B., 2007

2007-12-09

"Huta" Grzegorz Kopaczewski


Oryginalna, demaskatorska, frapująca – takimi określeniami na pewno można opisać najnowszą powieść Grzegorza Kopaczewskiego. Oryginalna, bo sięgająca po coś z gruntu zwyczajnie prostego (przeznaczona do likwidacji katowicka huta Baildon wraz z przyległościami staje się w powieści kipiącym życiem megalopolis). Demaskatorska, gdyż atakująca sposób życia i rządzenia przez Polaków, wytykająca ich niedoskonałości, bylejakość i znużenie formą i treścią własnego życia. Frapująca, bo czyta się ją jednym tchem, śledząc z uwagą poczynania młodego doktoranta z uniwersytetu, który przybywa na teren Huty i osiedla się tam w celu napisania pracy dotyczącej rewitalizacji terenów poprzemysłowych w dawnych skupiskach przemysłu ciężkiego na przykładzie Huty Baildon.

To głównie oczyma Tomasza przyglądamy się temu specyficznemu miejscu. Jego założyciele – Pelc i Nowak – zostali relegowani z uniwersytetu, a swą myśl społeczną i ekonomiczną budują na twierdzeniach niejakiego Kaspara Kuhna. Używam określenia „niejakiego”, bo aby lepiej zrozumieć książkę (widać wyraźnie, że napisał ją absolwent nauk społecznych, gdyż socjologizowania w niej ponad miarę), próbowałem wyszukać jakichś informacji na temat wielkiego guru budowniczych Huty… i srodze się zawiodłem.

Huta przyciąga do siebie ludzi młodych i przedsiębiorczych. Jak magnes działa na tych, którzy zniesmaczeni ustrojem i porządkiem prawnym w przyległych śląskich miastach, coraz chętniej przeprowadzają się na jej terytorium. W Hucie corocznie odbywa się karnawał Świętego Floriana, nielegalne gonitwy po rurach, działa własne radio Huta Fm, wydawane są własne czasopisma i wszędzie obecne są kamery. To jednak nie zapewnia Hucie bezpieczeństwa, albowiem jest to miejsce… No właśnie, czym jest Huta i jaki ma związek rozwikłanie tej zagadki z pobytem Tomasza w Berlinie? Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów książki, gdyż stanowi ona pasjonujący zapis dochodzenia do prawdy i rozumienia dziejowej sprawiedliwości i ekonomii przez młodego człowieka, który sam nazywa się „synkiem z marnego bloku” i próbuje w nowym miejscu od początku zbudować swoją własną tożsamość.

Podoba mu się wszystko to, co mówi o Hucie jej założyciel – Pelc: „(…) w Hucie nie lubimy bałaganu. Zarówno tego dosłownego, jak i pojęciowego. (…) Huta, sam do tego dojdziesz, jest przede wszystkim ideą. Chcielibyśmy ją w jakiś sposób rozpropagować”. Idealizm ten stoi na glinianych nogach, a może tylko sprawia takie wrażenie? Po jakimś czasie Tomasz dowiaduje się kolejnych interesujących rzeczy o stworzonym dla młodych eldorado: „Konsumujemy, ale inaczej. To swoisty postmaterializm konsumpcyjny. Ludzie są tu ponad dobra materialne. Robiliśmy w Instytucie badania. Okazało się, że tylko niewiele ponad połowa mieszkańców ma telewizory, a tylko co dziesiąty – samochód. To samo z pralkami. (…) Ale za to prawie wszyscy prenumerują jakąś gazetę. Prawie siedemdziesiąt procent mieszkańców ma wykupione wielomiesięczne karnety wstępy na imprezy kulturalne i sportowe.” Czy to wszystko wystarczy, aby stworzyć coś na kształt raju dla ziemi? I czy wszelkie idee socjologiczne, psychologiczne i ekonomiczne zapewnią sprawne funkcjonowanie tego miejsca?

Dostaje się w powieści Kopaczewskiego zarówno Polsce, jak i polskiemu katolicyzmowi. Awangardowy duszpasterz Huty przy piwie wygłasza co najmniej kontrowersyjne tezy o istocie polskiej wiary i o roli Kościoła. Tomasz ze swoją przyjaciółką Dominiką dochodzą do coraz to nowych prawd, odkrywając (także poza terenem Huty) wciąż nowe zagadki i nierozwiązane problemy.

Powieść rozpoczyna się opisem barykadowania się Tomasza w swoim mieszkaniu. Inwersja fabularna zastosowana w „Hucie” każe nam przeczytać ją do końca, aby dowiedzieć się, dlaczego bohater się barykaduje i kto mu zagraża. To jedna z wielu interesujących zagadek tej książki. Napisana lekko, a jednocześnie dająca wiele do myślenia „Huta” jest jedną z ciekawszych polskich powieści wydanych w mijającym roku.

Wydawnictwo Czarne, 2007

2007-12-07

"Cukiereczki" Mian Mian

Gorycz może mieć słodki smak. Egzemplifikacją tej antynomicznej tezy jest powieść chińskiej pisarki Mian Mian, która ukazuje nam nie tylko siebie i swoje doznania z okresu, w jakim z trudem wchodziła w dorosłość, ale przede wszystkim swoją ojczyznę, wystawioną na pokusy krwiożerczego kapitalizmu, który – niczym wirus z zachodniego świata – rozprzestrzenia się tam, gdzie dotychczas wartością był człowiek, rodzina i życie w kolektywie. Autorka oddaje w „Cukiereczkach” słodko – gorzki hołd wszystkim tym, którym nie udało się godnie powalczyć z kapitalizmem. Tym, których nowa rzeczywistość zniszczyła i zrujnowała nie tylko wewnętrznie. Mian Mian próbuje osłodzić własne wspomnienia i pokolorować czarno – białe biografie tych, którzy sami nie potrafią tego zrobić. I chociaż dużym mankamentem powieści jest jej męczący chwilami dydaktyzm (narkotyki, choroby weneryczne, alkohol i brak poszanowania samego siebie jest „be” i niech czytelnik dobrze o tym pamięta), to „Cukiereczki” zyskują bardzo jako egzotyczny i odkrywczy obraz świata, o jakim Europejczycy niewiele wiedzą.

Młodość bohaterki – narratorki naznaczona zostaje panicznym wręcz lękiem do obrazu Mony Lisy, samobójstwem przyjaciółki Lingzi oraz blizną, jaka zostaje na ciele po nacięciu jej nożem przez niejakiego Bailiana. Moment, w którym dziewczyna próbuje zmienić swoje życie jest także momentem, w jakim zaczynają zmieniać się jej Chiny. Zagubiona przyjeżdża do Shenzhen i cóż takiego tam widzi? „W tym mieście mieszkało mnóstwo świeżo wzbogaconych milionerów oraz ludzi, którzy ze wszystkich sił starali się sobie poradzić. Wszyscy chyba zjechali się w to dziwne miejsce po to, żeby zarabiać pieniądze.” Dzikość i drapieżność nowego dla niej miasta koresponduje z tym, co robi jej własny ojciec. Oto bowiem mamy kolejny przejaw zmiany czasów, albowiem intelektualista otwiera własny biznes, gdyż wykształcenie i prestiż z nim związany nie pozwalają mu na to, by godnie żyć.

Hong zarówno w Shenzhen, jak i później w Szanghaju nie żyje godnie. Dominującym w niej uczuciem jest uczucie wszechogarniającego ją wstydu i wynikającego z tego zaniku poczucia własnej wartości. Bohaterka wyznaje: „Samotność, apatia, smutek, depresja i obrzydzenie do samej siebie – to wszystko składało się na mój wstyd, wstyd, wstyd. Wstydziłam się nieustannie”. Ukrywa się przed wstydem romansując z alkoholem, wszelkimi możliwymi używkami, ale także… z pewnym nieodpowiedzialnym i labilnym muzykiem imieniem Saining.

Jest on typowym niebieskim ptakiem, upojonym złudą wolności, jaką daje wdzierający się w głąb Chin nowy porządek społeczny. Dla Saininga ważna jest dostępność używek, ale także kobiet, które stają się także swoistą używką. Hong doświadczy w związku z nim bolesnego dojrzewania do odpowiedzialności, z której kochanek nigdy do końca nie zda sobie sprawy. Hong nie może się z nim rozstać, wszak: „Przyciągał zbyt silnie; miłość do niego była przymusem nie do przezwyciężenia. A ja byłam tylko żałosną, małą dziewczynką bez poczucia bezpieczeństwa”. To, co później bohaterka zbuduje na gruzach nieprzyjemnych doświadczeń nie będzie można nazwać poczuciem bezpieczeństwa. Będzie to jedynie dość krucha stabilność uczuć i emocji, czyli stan, którego nie zaznała ani razu po opuszczeniu domu.

„Cukiereczki” są piękną historią miłosną z literackim „akompaniamentem” poezji Allena Ginsberga w tle. To powieść o niedojrzałym buncie i dojrzałym spojrzeniu na własne błędy. Powieść, której niemym i znaczącym bohaterem są Chiny. W „Cukiereczkach” duże znaczenie odgrywa muzyka, nie tylko z racji tego, iż para się nią jeden z głównych bohaterów. Symfonia dźwięków koresponduje ze zmianami w życiu Hong. Przejście od rock’n’rolla do muzyki punk, która zaczyna być na topie, jest jednocześnie przekraczaniem przez autorkę granic samej siebie. Nade wszystko jest to jednak powieść o przekraczaniu barier tworzonych w życiu wewnętrznym, nie na pokaz. Bo bardzo trudno jest zachować moralny pion wśród „podziurawionego” emocjonalnie pokolenia, które słucha podziurawionych pirackich płyt z przemytu…

Mian Mian wyraża się w swojej książce głośno i dobitnie. Swoją bohaterkę portretuje także z zewnątrz, albowiem chwilami narrację prowadzą mężczyźni, z jakimi się w życiu spotyka. Chińska pisarka napisała książkę, która jest ważna przede wszystkim dla niej samej. Być może polski czytelnik nie do końca poczuje autentyczność przekazu płynącego z tej dość egzotycznej opowieści, na pewno jednak spojrzy na losy Hong z punktu widzenia obywatela kraju, w jakim także niedawno tak wiele się zmieniało.

Chińskie cukiereczki nie są do końca słodkie. Są jednak prawie namacalne i bardzo sugestywne. Zachęcam do tego, aby je spróbować.

Wydawnictwo W.A.B., 2007

2007-12-04

"Chodźcie, idziemy" Janusz Rudnicki

Książka Rudnickiego dzieli się na cztery dramatyczne akty i zawiera swoiste uzupełnienia tychże aktów, które poznajemy na końcu. Ta wymykająca się próbom klasyfikacji powieść rozpoczyna się niczym dzień Adasia Miauczyńskiego z „Dnia świra” w połączeniu z sytuacjami nakreślonymi przez serial „Alternatywy 4”. Oto bowiem główny bohater wychodzi na klatkę schodową usmarowany pastą do butów, którą to wysmarował się z nudów. Odbiera paczkę od listonoszki, zatrzaskuje własne drzwi i próbuje przez balkon sąsiada dostać się do własnego mieszkania. I w pewnym momencie rozlega się wielkie „bum”, po którym dwa piętra wieżowca zapadają się pod ziemię. Autor wychodzi od autentycznego zdarzenia, ale dalsza część powieści daleka będzie od autentyzmu, choć w swej grotesce i sarkazmie mocno zbliży nas do pewnych prawd.

Rudnicki dokonuje sztuki bardzo trudnej, albowiem realną tragedię próbuje ukryć pod maską surrealistycznej wizji. Tytułowa apostrofa kieruje nas w stronę galerii dziwacznych postaci, które po stracie własnych mieszkań po wybuchu gazu, udają się w niezwykłą podróż (pielgrzymkę?) ku zachodnim granicom kraju. Po jej przekroczeniu przeżyją mniej lub bardziej prawdopodobne przygody, ale całość nabiera sensu dopiero wówczas, gdy spojrzymy na tę książkę jako na swoiste rozliczenie się z polskimi przywarami narodowymi naświetlonymi kontrastowo obok niemieckiej historii i teraźniejszości.

Opis tułaczki bohaterów inkrustowany jest wycinkami z polskich i niemieckich gazet dotyczących najpierw wybuchu gazu w polskim wieżowcu, a następnie spraw związanych z odszkodowaniami dla wysiedleńców i robotników przymusowych oraz zastrzeleniu przez niemiecką policję polskiego demonstranta. O tym wszystkim Rudnicki napisze w swojej książce, ale w sposób przewrotny i trudny do opisania, albowiem powieść tworzy arcyciekawy melanż lingwistyczno – stylistyczny, gdzie na czele znajduje się przestawna składnia, używanie czasu zaprzeszłego i celowo błędnie zapisywane dialogi, mające na celu podkreślenie ich umowności.

Zanim Polacy – wygnańcy i wysiedleńcy ruszą w swą szaleńczą podróż, przyglądamy się tłumom wiernych dostrzegających na szybie ikonę Matki Boskiej i nie pozwalających wyburzyć ruin piętrowca. Potem jesteśmy świadkami głośnych okrzyków i dumnych fraz z sarmackim zadęciem w tle i trącących martyrologiczną myszką. Kiedy bowiem jasne jest, że Polacy nie uzyskają szybko mieszkań zastępczych, postanawiają ruszyć w podróż: „Niech teraz płacą! Za to, żeśmy cherlawi i schorowani. Za zdrowie i młodość naszą zmarnowaną. Niech płacą, co nam obca przemoc wzięła. Ale nie jałmużnę. (…) Pokażmy się, idźmy tam, jedźmy! Po to, by stanąć im kością w gardle. Kijem być w ich mrowisku. Lontem ich bomby. Jedźmy tam właśnie teraz, kiedy jeszcze żyjemy!” I tak dalej, i w tym stylu, i z wielkimi roszczeniami wędrowcy docierają do Niemiec.

Niemcy jawią im się jako naród, który dotychczas jedynie wyzyskiwał i naród, który winien jest im gratyfikację (finansową i nie tylko) za poniesione podczas wojny i po niej szkody natury moralnej. Tyle, że ta moralność Polaka i jego samoświadomość marnie nam się prezentuje, zarówno u głównego bohatera, jak i u jego kompanów podróży. Kiedy zostaje zabity jeden z krzykaczy, następuje w powieści taki oto opis sytuacji: „(…) wszyscy padają na ziemię, z okna leci i spada orzeł, nieżywy, namalowany, za nim leci, lekko zdziwiona Matka Boska, za nią skonfundowany papież, obydwoje namalowani, ale jak żywi (…)”. Śmiech przez łzy z polskości i gorzki rozrachunek z Polakami – to przede wszystkim zawiera powieść, której narrator jest niejako związany emocjonalnie i z Polską, i z Niemcami, sam zaś stojąc gdzieś z boku tych wszystkich absurdalnych zdarzeń.

„Chodźcie, idziemy” zaskoczy nas zarówno formą, jak i treścią. Wspomniane już przeze mnie eksperymenty językowe, jakie stosuje Rudnicki, nieuważnego czytelnika mogą zniechęcić do dalszej lektury. Jest to jednak niewątpliwie powieść, która zmusza do refleksji nad wyraz prawdziwych, chociaż sama jest irracjonalną przypowieścią o wędrówce bez drogowskazów i na oślep.

Za bohaterami wielkie nic. Przed nimi także. Sami znajdują się w swoistej czarnej dziurze uczuć i emocji. Obyśmy i my nie stali się do nich podobni. A przed tym ta książka skutecznie ostrzega.

Wydawnictwo W.A.B., 2007

2007-12-01

"Psia skóra" Fatos Kongoli


Liza – nauczycielka w szkole, do której chodzi Krist. Mierzwiąca jego włosy, z pogodnym uśmiechem, zawsze solidna i zorganizowana, zawsze punktualnie rozpoczynająca lekcje… do czasu, kiedy zniknie, a zostanie po niej Kristowi tylko mętne wspomnienie z dzieciństwa i pamięć tajemniczych liścików, jakie dostarczał od jej narzeczonego, napiętnowanego i uważnie podpatrywanego przez władzę Profesora – wroga Albanii. Liza – wywołująca w dojrzałym bohaterze wielki sentyment, wyłaniająca się z mgły pamięci, która nie ukazuje już wyraźnie jej konturów…

Dolora – poznana w nocnej kolejce po mleko matka małej dziewczynki, dla której poświęca się, aby wstać po drugiej w nocy i ustawić w kolejce po tak bardzo deficytowy w komunistycznej Albanii biały płyn. Oczarowuje Krista od samego początku, jest źródłem jego niewierności zarówno wobec żony, jak i dorastającego syna. Dolora – znikająca z jego życia tak szybko, jak zniknęła z kolejki po mleko. Kobieta żyjąca myślą o uwięzionym na piętnaście lat mężu, powód wstydu i rozczarowania Krista.

Lori – młodziutka i pełna witalności dziewczyna, rówieśniczka córki Krista, która nieświadomie działa na niego bardzo silne wywołując nie tylko fale pożądania, ale także i zaufanie. Bo to Lori opowie o tragicznym końcu swojej matki Dolory i wspomni wyraźnie własną babkę Lizę.

Główny bohater powieści Fatosa Kongoli romansuje z wieloma kobietami, ale te trzy zapiszą się w jego pamięci i emocjach silniej, niż pozostałe. Powieść, która jest jednocześnie czymś na kształt tekstu konfesyjnego, przedstawia nam romanse, zdrady, miłość i rozczarowanie w tle szarej rzeczywistości Albanii, w której wystaje się nocami w kolejkach po mleko, ciepłą wodę rozdziela blokowa pompa, a zaniki elektryczności i gazu to po prostu norma. I chociaż kobiet jest w „Psiej skórze” tak wiele, poznajemy przede wszystkim rozterki rozgoryczonego i zepchniętego na margines prozaika, scenarzysty filmowego i niezrealizowanego nigdy twórcy. Poznajemy człowieka, który jest rzekomo pozbawiony duszy, a paradoksalnie duszę oddaje swoim opowieściom i czyni z „Psiej skóry” tak przekonującą opowieść społeczno – obyczajową.

„Chodzi za mną słowo „dusza”, pomyślałem zdenerwowany. To słowo wywołuje we mnie strach. Nie wiem, jak mam to rozumieć. Często oskarżano mnie, nazywano człowiekiem bez duszy. W filmowych czasach mojego życia mówili mi to wszyscy”. Filmowe czasy minęły, u progu nowego stulecia umiera Kristowi żona, a dzieci udają się w zagraniczne podróże, z biletem tylko w jedną stronę. Dzieci, których rys psychologiczny jest w powieści bardzo istotny, albowiem poprzez spojrzenie na swe pociechy Krist w jakiś sposób konstytuuje swoje jestestwo i nadaje mu znaczenia. Zdarza mu się jednak słyszeć gorzkie słowa rozczarowania pod adresem własnym i jego pokolenia. Irma wytyka mu dwulicowość i nie przebiera wówczas w słowach: „Byliście i jesteście przegranym pokoleniem, szydziła. Pokoleniem hipokrytów, podwójnie odpowiedzialnym za wczoraj i dzisiaj. Wczoraj obrzydliwe typy zgięte do ziemi, dzisiaj błazny władzy”. I Krist Tupek chyba czuje się kimś takim, bo odnosimy wrażenie podczas lektury, iż ustawicznie pełza na kolanach od jednej kobiety do drugiej, od jednego bolesnego wspomnienia do kolejnego…

Polski czytelnik poznał już albańską literaturę jeśli czytał powieści Ismaila Kadare’a. Fatos Kongoli w przeciwieństwie do swego rodaka, oddaje nam się na kartach swych książek całkowicie, ujawniając tajemnice własnej duszy i niedopowiedzenia, o jakich w ojczyźnie pisać nie powinien. „Psia skóra” jest ciekawym i wzruszającym obrazem pogoni za miłością, jakiej nigdy mieć nie można. Bohater z piętnem śmierci dookoła (jest świadkiem odejścia nie tylko żony, ale także ojca i małej siostrzyczki) sam zatacza swoisty krąg i po dokonaniu spowiedzi na kartach „Psiej skóry”… pozostanie takim, jakim go poznaliśmy na początku.

Powieść, w której nie ma ani jednego rozpisanego dialogu, jest jednocześnie stałym dialogiem, jaki Tupek przeprowadza sam ze sobą. Co z niego wyniknie? Zapraszam do lektury.

Wydawnictwo Czarne, 2007