2023-01-27

„Więzy” Marcin Michał Wysocki

 

Wydawca: Wydawnictwo Harper Collins

Data wydania: 25 stycznia 2023

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Tożsamość ciała

Zaskakuje mnie trochę – jako autora, który w ten sposób pisze – konieczność tłumaczenia się pisarza z tego, że wchodzi w swojej prozie w rolę kobiety. Mam wrażenie, że Marcin Michał Wysocki będzie się musiał tłumaczyć bardziej niż ja. Choćby z tego względu, iż w jego żeńskiej narracji pojawia się zwrot „my, kobiety”, ta liczba mnoga tkwi w kilku akapitach i można zastanawiać się, czy użycie takiej frazy to wyraz poczucia omnipotencji autora, czy jego nonszalancji. Ale nie to będzie najważniejsze w tej książce. Czegokolwiek Wysocki dowiedział się o kobietach, opowiada to z dużą dozą empatii i wrażliwości. Opisywanie świata z punktu widzenia drugiej płci ma tu jeszcze inne, dużo głębsze znaczenie. Zwłaszcza gdy zrozumie się, że ta książka nie jest erotykiem imitującym dokonania twórcze Blanki Lipińskiej i autor bynajmniej nie jej pozazdrościł popularności. „Więzy” to naprawdę głęboka i wielowymiarowa opowieść o tym, dlaczego i na jakich zasadach stawiamy sobie granice – w rozpoznawaniu własnych potrzeb, a przede wszystkim potrzeb swego ciała. To rzecz o tabuizacji tego, że człowiek – bez względu na płeć – to zawsze, jak określa samą siebie bohaterka tej książki, „istota seksualna”. Ponadto znajdziemy tu również opowieść o trudnej konfrontacji z tym, w jaki sposób nasze pragnienia odczytują i interpretują najbliżsi. Będzie sporo o tym, co nas hamuje w byciu odpowiedzialnymi za potrzeby własnego ciała, ale dużo więcej znajdziemy w „Więzach” refleksji na temat tego, że osobistej wolności możemy szukać tam, dokąd wielu z nas nie dociera, bo boi się określać swoje ciało. Intelektualizując tożsamość, zapominamy o ciele. Wysocki umiejętnie o tym opowie. Dlaczego umiejętnie? Albowiem świetnie połączy dosadną, pełną kolokwializmów i zbliżeń do codziennego życia narracji, w której wyraźnie wybrzmi teza, że można mentalnie ewoluować w kontakcie ze swoim ciałem i ciałami innych ludzi.

Czytałem debiutancką książkę Marcina Michała Wysockiego, która w żaden sposób nie wskazywała kierunku rozwoju jego dalszej twórczości. A może jednak to zapowiadała, bo dopiero teraz widzę „Baku, Moskwę, Warszawę” także jako powieść o poszukiwaniu odpowiedzi na to, czym są potrzeby ciała i w jaki sposób szuka się w ciałach innych osób tego, co tak trudno nazwać azerskiemu bohaterowi tamtej książki, a co z całą stanowczością i oczywistością określa Hanna, nietuzinkowa bohaterka „Więzów”. Powieści z pewnością kontrowersyjnej w swej wymowie, ale to taka kontrowersja, która ma pobudzić do poważnej dyskusji. Być może partnerskiej rozmowy o tym, kim dla siebie jesteśmy w relacji i co określa jej tożsamość, jeżeli zdefiniujemy już wszystkie charakterologiczne podobieństwa, dzięki którym jesteśmy razem. Wysocki opowiada o tym, jak tworzymy ograniczenia, które z różnych powodów dają nam złudne poczucie kontroli związku, i jednocześnie snuje opowieść o kobiecie pragnącej być nie tylko panią swej fizyczności, lecz również żoną obdarowującą ukochanego mężczyznę ciałem, w którym odnajdzie on każdy rodzaj intymnego spełnienia. Mówiąc krótko: to książka o wszystkim tym, o czym być może skrycie marzymy, a co realizuje się tu w sposób zaskakująco oczywisty. Bo naprawdę dużo łatwo zauważalnych, choć niedyskutowanych kwestii stoi za tym, że często uciekamy od siebie, zamiast się zbliżać. „Więzy” to też bardzo obrazowe ostrzeżenie, że rutyna rozbija wszystkie związki, w których po pewnym czasie uznajemy, iż nie musimy się starać o partnerkę czy partnera. Że bycie razem dane jest na zawsze w jednym, konkretnym wymiarze, a ciała mają się do siebie po prostu dopasować i wtedy mówimy o dobrym pożyciu seksualnym.

Seksualny apetyt Hanny jest ogromny. Podobnie jak jej męża, z którym tworzy stabilny i pełen poczucia bezpieczeństwa związek. A jednak razem wyruszają w drogę, która kieruje w zupełnie inny rejon – dostrzegają i pojmują to, że wychodząc naprzeciw swoim seksualnym fantazjom, cementują fizyczną bliskość. I w tych poszukiwaniach uczą się wzajemnie tolerancji oraz szacunku. To wszystko nie odbywa się wcale w prosty sposób. Nie, Wysocki zaskoczy, być może nawet niektórych wprowadzi w konfuzję, a na pewno nie pozostawi obojętnym wobec narracji Hanny. Postaci bardzo ciekawie przedstawionej i wiarygodnej psychologicznie. W zakończeniu otrzymujemy czytelne sugestie, dlaczego bohaterka decyduje się na to, by wsłuchać się w potrzeby własnego ciała. Bo jej seksualność zostaje zakwestionowana. Ograniczona do czytelnych ról. To dzieje się w odniesieniu do obu płci, a tytuł książki znaczy tu symbolicznie dużo więcej. Uwięzieni w kulturowym i społecznym tabu dajemy swojemu ciału coraz mniej swobody, a kompleksy nas stygmatyzują. Wysocki w przewrotny sposób opowiada o kobiecie, która chce wyjść naprzeciw poczuciu gorszości, lecz przede wszystkim naprzeciw hipokryzji. W jakim stopniu odzyska wolność? Jak ta wolność przełoży się na jej związek? Do czego doprowadzi proces przesuwania granic, kwestionowania ich i wyzwalania się? Stawiając te pytania, widzimy w tej powieści bardzo dobrą historię obyczajową o kształtowaniu się wciąż na nowo relacji, która opiera się rutynie.

Ale „Więzy” to oczywiście w dużej mierze książka, która ma odbiorców zderzać z tym, czego sami by nie zrobili, choć być może często o tym fantazjują. Z pewnością nie jest to rzecz dla tych, którzy pąsowieją i odkładają lekturę, kiedy znajdą w niej fragmenty w pełni pornograficzne. A takie są tu liczne akapity i to wszystko jest bardzo przemyślane. Za każdą pozornie szokującą sceną kryje się jej interpretacja. Okazuje się, że seksualne doświadczenia Hanny i jej męża mogą mieć również nieprzewidziane dramatyczne konsekwencje. Bo to historia o tym, w jaki sposób potrzeby naszych ciał określa społeczny kontekst warunkujący, ile można o nich opowiedzieć, a co wydaje się niestosowne lub stygmatyzujące.

Dla bohaterki tej powieści stygmatyzujące było miejsce, z którego ruszyła w życiową podróż. Wysocki obrazuje przemianę kobiety, dla której pierwsze doświadczenia seksualne były lekcjami na całe życie, a ich istoty być może nie zrozumiała. Albo narzuciła sobie takie rozumienie tego, co wolno, a co zakazane w związku, że częściowo utraciła tożsamość. Bo przecież historia Hanny to uniwersalna opowieść o tym, w jaki sposób patriarchat deprecjonuje kobietę – ze szczególnym uwzględnieniem tego, jak postrzega jej ciało i jakie myślenie o nim narzuca. A okazuje się, że satysfakcjonujący związek z mężem zacieśnia się i staje bardziej komfortowy. Dlaczego Hanna wybiera człowieka tak otwartego na jej potrzeb cielesne? Czy tylko dlatego, że na początku ich związku słyszy od niego o tym, że świat i ludzie mają zróżnicowane potrzeby oraz preferencje, co staje się normalne dopiero wówczas, gdy się je po prostu nazwie bez wstydu?

„Więzy” to również ciekawa książka o życiu rodzinnym i o tym, co kształtuje nasze przyjacielskie relacje z innymi ludźmi. O tym, jak to wszystko się dynamizuje, zmienia. Hanna na początku zapisuje: „(…) wstydzę się tych gryzmołów”. Kiedy wyjdzie poza dyskomfort wstydu, będzie w stanie ujrzeć siebie inaczej, ale również inaczej spojrzeć na siebie jako na matkę, żonę, przyjaciółkę. Wysocki opowiada o tym, że najbliższa relacja może być zawsze świeża i intensywna, jeśli będzie się o nią na co dzień dbało. Jednakże tu bohaterowie nie siadają na kozetkach psychoterapeutów, by przedyskutować bolące kwestie, ale śmiało wskakują na kopulodrom i pozwalają swoim ciałom opowiedzieć to, czego nie umie opowiadać intelekt i co wcale nie musi być werbalizowane. Intrygująca powieść z tak zwanymi pikantnymi scenami. Istotna narracja również o tym, czym jest obawa przez zmianą, ale również o strachu wywołanym przez konsekwencje wyjścia poza kulturowy schemat.

---

Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Harper Collins

2023-01-25

„Najdłuższa podróż” Oksana Zabużko

 

Wydawca: Wydawnictwo Agora

Data wydania: 25 stycznia 2023

Liczba stron: 192

Przekład: Katarzyna Kotyńska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: Duma i bezradność

To taki esej, który naprawdę otwiera nam oczy na sporo zjawisk i procesów historycznych. Na wszystko, w czym uczestniczyliśmy, ucząc się historii lub doświadczając traumatycznych historycznych przeżyć, ale jednocześnie w pewnym sensie chowając to do kieszeni albo wyrzucając na śmietnik własnej pamięci. Oksana Zabużko – którą rosyjski atak na jej ojczyznę zastał w kraju przyjmującym potem miliony uchodźców wojennych – zwraca uwagę zarówno na ignorowanie, jak i na ślepotę, ale przede wszystkim na brak umiejętności antycypowania lub postępujący w naszej cywilizacji proces jego unikania. Wszyscy przecież powtarzamy, że mamy XXI wiek i wojna w Europie to jakaś aberracja. Wielu z nas myśli jednak tak, jak narzucił to ten wiek – długością instagramowej rolki, bez zastanawiania się nad tym, co było przedtem i co może być potem. Cytując Fukuyamę, autorka formułuje tezę, że w jakiś – i tu to określenie będzie znakomicie pasować – aberracyjny sposób wyparliśmy z siebie historię; u progu konfliktu zbrojnego nie tyle zapomnieliśmy o regułach rządzących światem, ile odrzuciliśmy pewne możliwości oraz uwarunkowania. „Najdłuższa podróż” to książka tłumacząca świat wszystkim tym, którzy bezpiecznie okopali się tam, dokąd – jak zakładają – nigdy nie przyjdzie zło. Tymczasem przyszło do Ukrainy. Wcale nie konkretnego dnia lutego, choć Ukraińcy od czasu rozpoczęcia wojny odliczają czas wciąż dniami tego samego miesiąca. Autorka chce zasugerować, co w zasadzie świat przespał lub czego celowo nie chciał widzieć. To książka dla chcących przeczytać, czym jest tożsamość w świecie, który z różnych powodów sam ją traci.

Jest tu wiele skrajnych emocji, które wciąż walczą z intelektem. Oksana Zabużko – jakkolwiek dyskusyjnie wypowiadałaby się o sprawach, które dziś naprawdę polaryzują opinię publiczną – jest uczciwa i szczera, a przede wszystkim jako pisarka świadoma tego, jak wielką moc ma słowo. Podoba mi się to, że z jednej strony jest to esej pełen fatalizmu, a z drugiej niezłomnej siły przekonania, że wcale nie nastało to, co najgorsze. Zabużko pisze wprost i daje tym mocno do myślenia – Ukraina prawdopodobnie jako jedyny naród świata nie boi się dzisiaj Rosji. Doświadczenia działań wojennych nie atomizują, lecz solidaryzują. Przytaczając ukraińskie powiedzenie o tym, że „gromada to potężny człowiek”, autorka sugeruje, iż siła tkwi w zbiorowości. W tym, że nie ma w nich żadnej destrukcyjnej siły. Że Ukraińcy mimo swojej liczebności prą ku słusznym celom bez pozostawiania zgliszczy i pustki wokół. A tę portretuje Zabużko bardzo sugestywnie, nawiązując do obecnego wojennego krajobrazu niepodległego państwa, które jest atakowane, tak jak w 2008 atakowana była Gruzja przy biernym „zaniepokojeniu” świata.

Są w tym eseju duma i bezradność – można je odczytywać na przemian, jakby przeplatały się w akapitach. Jest także zwyczajna złość i wiara w to, że nie wydarzy się już nic, co miałoby złamać naród ukraiński. Książka o nadziei na lepszy świat pisana i wydawana w świecie, który stracił bezpieczną formę i wciąż na nowo każe nam fantazjować o tym, co najgorszego może spotkać nas wszystkich? Na pewno jest to rzecz o tym, czym jest ludzka niezłomność. Ale również pasjonująca, choć bardzo skrótowa, wędrówka po świecie kultury i obyczajów państwa, które świat z niezrozumiałych powodów uznawał często za część Rosji, a teraz jest przekonany o tym, że walczą ze sobą strony, które w zasadzie mogłyby współistnieć. Na jakich warunkach? Te stawiane przez Rosję są dla Ukraińców oczywiste. To wszystko jest brutalne i bezkompromisowe, nie rozwiąże się w żaden prosty sposób i za pomocą jednorazowego działania. Jednakże w tym wszystkim, co rozgrywa się na oczach wciąż zdumionego świata, tkwi sens wyjaśniany dopiero wówczas, kiedy ujrzy się pewien ciąg wydarzeń historycznych, a na Rosję oraz Ukrainę spojrzy także oczyma antropologa kultury.

Jest to esej o bezradności wobec zaniechania. Bo przecież sami Ukraińcy stracili czujność, nie do końca wierząc, że 24 lutego 2022 roku rozpocznie się wojna na pełną skalę, a ukraińskie niebo zaroi się od rakiet najeźdźcy. „Najdłuższa podróż” w sposób naprawdę prosty oraz punktowy stara się pokazać to, czego przede wszystkim świat nie widział, nie rozumiał lub nie chciał rozumieć i stracił czujność z dużo większymi tego konsekwencjami niż w odniesieniu do narodu ukraińskiego. Ciekawe jest śledzenie, w jaki sposób Zabużko nie tyle punktuje, ile interpretuje każdy rodzaj zaniechania – od pełnej nieświadomości reszty globu co do tego, czym jest konflikt rosyjsko-ukraiński, po wskazywanie codziennych symptomów sugerujących, że Ukraina ma problem z zawłaszczaniem między innymi elementów własnej kultury oraz tradycji. W tym znaczeniu bardzo ciekawa jest perspektywa, której nikt nie opowiada z racji jej nieistotności, a która stanie się ważna dla nas, czytelników. Chodzi mi o to, w jaki sposób funkcjonował i funkcjonuje ukraiński rynek wydawniczy. Autorka na tym przykładzie pokazuje, w ilu groźnych znaczeniach Rosja nie wypuściła ze swych objęć Ukrainy, a marzenie o tak zwanym „ZSRR 2.0” nigdy nie przestało być żywe. Podobnie jak nigdy – w rozumieniu autorki – nie zakończyła się zimna wojna, bo świat pewne kwestie chciał zwyczajnie wygasić. A ten esej mówi o tym, że równie groźne jak zbrojna agresja wobec niepodległego kraju jest zaniechanie myślenia o skomplikowanych, a jednocześnie prostych do wyrażenia oraz przewidzenia konsekwencjach. Historia się powtarza w jeden z najbardziej przewidywalnych sposobów. Ludzkość w XXI wieku zasłania się nowoczesnością i rzekomo lepszym światem. Ale wciąż na tym świecie jesteśmy tacy sami. Wcale nie lepsi.

„Pamięć. Język. Zapas nieopowiedzianych historii”. To definiuje pisarkę na przymusowej emigracji. Kobietę, która miała polecieć do sąsiedniego kraju w ramach działań promocyjnych wokół jej książki i zaraz wrócić do domu. Do tego domu, który został brutalnie zaatakowany, ale wciąż nim jest i wciąż nim pozostanie. W czasie bycia artystką tymczasową Zabużko chce opowiedzieć o sprawach wiecznych i stałych. O geopolitycznych procesach, które wcale nie są skomplikowane do zrozumienia, jednakże świat z jakiegoś powodu nie chce ich analizować albo może w ogóle znać. To z jednej strony opowieść o drodze, na której nie sposób dokonywać wyborów, bo została w dużym stopniu zniszczona przez nieodwracalny proces rozpoczęty inwazją zbrojną. Z drugiej strony ta dyskomfortowa droga daje Oksanie Zabużko przestrzeń do uporządkowania tych refleksji, które pojawiały się wielokrotnie i były wiele razy werbalizowane, jednak nie zebrały się w tak skonstruowanym tomie. Czytanie o tym, że świat się bezpowrotnie zmieni na gorsze przez swą ignorancję oraz krótkowzroczność, nie jest dla nikogo komfortowe. Ale tu nic nie ma być takie. To opowieść o skomplikowanych stosunkach rosyjsko-ukraińskich na przestrzeni wielu wieków, lecz również opowieść o tym, w jaki sposób globalizacja wyparła problemy peryferii, jak zdezawuowała ich znaczenie. Przecież dla świata Ukraina jest jakimś małym krajem, który z różnych niezrozumiałych powodów długo i konsekwentnie się broni. Nie poddaje strachowi. Bo to również esej o tym, że atawistyczny strach paraliżuje, ale egzystencjalne doświadczenie walki ze strachem może wyzwolić mnóstwo zaskakująco pozytywnej energii. Także do tego, by wnioskować i przewidywać pewne sprawy wbrew powszechnym fatalistycznym trendom.

To książka o tym, że wojna się rozpoczęła, ale nie da raczej sugestii, kiedy się skończy. Być może przede wszystkim uświadomi, że pewne istotne i destrukcyjne dla Ukrainy procesy rozpoczęły się już dawno temu, a wszyscy byliśmy na tyle nieuważni, że się im nie przyglądaliśmy. Nie reagowaliśmy na nie. W tym zaklinanym na inność i lepszość XXI wieku być może za bardzo skupiamy się na naszych codziennych sprawach, przez co pozwalamy historycznym potworom odżyć i nabrać sił. „Najdłuższa podróż” to opowieść o tym, jak kraj „chory na gigantyzm” zderza się z krajem, w którym siłą jest wspólnota narodu. Ale również o tym, że to, co się dzieje, może być sygnałem tego, że jako ludzkość ponieśliśmy klęskę, lecz także czymś zupełnie odwrotnym – być może od Ukrainy powinniśmy się uczyć tego, w jaki sposób zrozumieć samych siebie w granicach swojego kraju, mentalności oraz relacji tworzonych z tymi, którzy są najbliżej w sensie geopolitycznym.

---

Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Agora

2023-01-20

„Nim dojrzeją maliny” Eugenia Kuzniecowa

 

Wydawca: Wydawnictwo Znak

Data wydania: 30 stycznia 2023

Liczba stron: 304

Przekład: Iwona Boruszkowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Dom spotkań

Nie chcę zacząć od peanów, że książka Eugenii Kuzniecowej to piękna opowieść o przynależności i tożsamości. Chciałbym podzielić się najpierw poczuciem estetycznej przyjemności i ulgi płynącej z lektury tej powieści. Obraz okrutnie rozszarpanej, pełnej brutalnego chaosu i niepewności Ukrainy funkcjonujący w wyobraźni każdego z nas zniknie choć na chwilę dzięki temu pozornie sielankowemu obrazkowi. Pozorność jest tu oczywiście bardzo ważna. Równie ważne jest to, że ukraińska prowincja i pewien ukraiński dom stają się synonimami poczucia bezpieczeństwa. Tam każdy jest u siebie. I w zgodzie ze sobą. A będzie to opowieść o niezależnych kobietach, które połączy konkretna przestrzeń i pragnienie zatrzymania czasu oraz wstrzymania się z życiowymi decyzjami, najpiękniejsze zaś jest to, co sugeruje świetnie dobrana okładka: Kuzniecowa pisze w taki sposób, że świat przedstawiony jej książki można pięknie namalować, korzystając z żywych barw i subtelnie kreśląc kontury. Ten świat jest pastelowy, delikatny i ulotny, a jednocześnie stanowczo spokojny, nadający życiu harmonię, już wcześniej uczący wyruszające stamtąd w świat osoby, że tę harmonię rodzinnych stron można zabrać ze sobą i być spełnioną. Wszak jak wspomina główna bohaterka w zakończeniu powieści: „(…) najgorsze więzienie to ty sama”. Kuzniecowa w tej na swój sposób magicznej opowieści sugeruje, że wyjście poza wszelkie wewnętrzne, mentalne ograniczenia to jednocześnie powrót do miejsca, gdzie od zawsze znajdowała się wolność, którą można było zabrać ze sobą w świat.

Dwie siostry, kuzynka i wiekowa babcia. Wydaje się, że to będzie ten enigmatyczny krąg, poprzez który – w relacjach bohaterek z samymi sobą oraz miejscem, gdzie przebywają – Eugenia Kuzniecowa opisze nam cały świat kobiecej niezależności i dążenia do prywatnych kompromisów. Ale do domu otulonego krzakami malin dotrą jeszcze inne postacie. Wizualizujące się nam miejsce najbardziej osobistego kontaktu członkiń rodziny zamieni się w kosmopolityczną przestrzeń demokracji i tolerancji. A także złączy ludzi szukających w bardzo różny sposób sensu życia. Coś niezwykłego będzie się działo z domem i wokół domu. Wszystko pozostawiono w ujmująco prezentujących się niedopowiedzeniach. Wszak kobiety ujawnią się w tej opowieści tylko na swoich warunkach. Ale i tak będziemy widzieć, że każda z nich jest aktywna na swej życiowej drodze. Nawet babcia, która całe życie służyła ideom innych, a dziś nie wie, co mogłoby być jej własnym pomysłem na życie. A mimo wszystko są tym życiem miłość i lojalność wobec goszczących u niej kobiet. Z tego wszystkiego tworzy się piękna historia właśnie o tym, od czego zacząłem: o komforcie przynależności do konkretnego miejsca i szczęściu, gdy to miejsce pozwala uformować się tożsamości i zrozumieć, co znaczą wyzwania oraz przekraczanie granic.

Sołomija wciąż poszukuje siebie w relacjach z mężczyznami. Nie jest gotowa na miłość, ale gotowa na odkrywanie oraz pojmowanie zależności, jakie będą ją łączyć z poszczególnymi przedstawicielami płci przeciwnej. Nie spodziewa się, że w rodzinnym domu pozna kogoś, kto każe jej zrewidować dotychczasowe poglądy na temat tego, co znaczy być z mężczyzną, fascynować go i tworzyć z nim sferę spełnienia oraz wewnętrznej harmonii. Jej siostra Lila sięga po więcej. Zawiera oficjalne związki, a potem je rozwiązuje. Testuje możliwości małżeństwa, by ostatecznie wybierać bycie w opozycji do sformalizowanego związku. Wydaje się bardziej asertywna i stanowi podporę dla siostry. Ale obie podążają drogą pełną emocjonalnych pułapek i egzystencjalnej niepewności. Tymczasem czują się ze sobą dobrze. Podobnie jak przybywająca do nich Marta. Kuzynka – bliska rozwiązania bliźniaczej ciąży – wydaje się tu najbardziej charyzmatyczną postacią, bo zdolna jest do najbardziej radykalnych życiowych wyborów. Pośród nich babcia, która swymi decyzjami wybrała silną przynależność do miejsca. A swoją tożsamość kształtowała w poczuciu obowiązku bycia kimś istotnym dla innych, służenia im. Babcia Teodora daje swoim gościniom prostą radę, aby robiły to, co dla nich dobre. A bohaterki Kuzniecowej są kobietami zadającymi sobie wciąż na nowo pytanie o to, czym jest to „dobre”.

Malowniczo położony dom będzie tu w pewnym stopniu personifikowany. Ten dom widział i przeżył okresy wzrastania różnych kobiet oraz pamięta momenty, w których wyruszyły w świat. Nie wszystkie chciały i mogły wracać. Ale spotykają się tego niezwykłego lata, chcąc albo odbudować, albo wzmocnić łączące je więzy. Natomiast dom pośród malin to tajemniczy świat, który formuje rodzinę i nadaje każdemu jej członkowi specyficzną wartość. To także miejsce, w którym wciąż żyje duch zmarłego dziadka i jego piękna idea wspólnego sadu. Metaforyka związana z sadem będzie właśnie wspaniałą egzemplifikacją tego, czego nie chcą albo nie umieją nazywać bohaterki tej książki. Sad stanie się miejscem, które pokornie i cierpliwie czeka. Ale również czymś, czego istnienie i ważność trzeba zmodyfikować. Ukraińska ziemia bliska bohaterkom zrodzi dla nich dynie, bo podejmują inicjatywę, by je posadzić, ale także pamiętając o czasie przeszłym, nadal będzie rodzić owoce, po które z różnych powodów nikt nie sięga. Bo my sami zmieniamy się zasadniczo, choć uwarunkowania, które nas ukształtowały, poddają się cyklicznemu i powtarzalnemu rytmowi natury.

„Nim dojrzeją maliny” to opowieść o tym, że świat jest dzisiaj tak mały jak mała była na początku perspektywa życiowa dorastających w wiejskim domu dziewcząt. Teraz każda z tych kobiet dojrzałych niczym owoce z sadu dziadka albo skądś przybywa, albo też ku czemuś zmierza. Współrzędne geograficzne, o jakich myślą bohaterki, to również sygnał tego, że dla nich świat to nieograniczone możliwości. Są gotowe z nich korzystać, robią to. Tym samym są pokoleniem różnym od kobiet, które teraz uważnie się im przyglądają. Kiedy do domu rodzinnego po latach przyjeżdża córka babci Teodory, ta mówi do niej, mając na myśli Miję, Lilę i Martę: „(…) one wszystko rozważają”. Eugenia Kuzniecowa zbliża do siebie kobiety, które dawniej nie były gotowe na podejmowanie decyzji albo uzależniały je od tradycji i opinii społeczności, z kobietami wiedzącymi, że nic teraz kobiecości nie definiuje – kobieta tym bardziej nic nie musi ani nic nie powinna. W tym znaczeniu ta powieść to manifest indywidualizmu oraz niezależności, które wcale nie muszą się wiązać z jakimkolwiek buntem. Czasami buntowniczy – wobec nas samych – bywa konkretny życiowy wybór. A bohaterki stale wybierają: od koloru papryki po decyzję o tym, w jakim zakątku globu i z kim zamieszkać. To powieść o powracających do domu kobietach, które za chwilę znowu z niego wyruszą z większą pewnością siebie. Bo ich bliskość oraz wspólne przeżycia tę pewność siebie im zagwarantują.

Podoba mi się to, w jaki sposób do tego świata kobiet Kuzniecowa wpuszcza mężczyzn. Najpierw jakby nieśmiało, z dystansem. Wydają się tam zbędni, bo ma się wrażenie, że to przestrzeń opowiadania kobiecych historii i portretowania kobiecej wrażliwości. A jednak mężczyźni wchodzą tu w relacje z bohaterkami – niektórzy pojawiają się na chwilę podwożeni samochodem z miejsca na miejsce, inni pozostają w sercu i pamięci, choć przyszli tylko naprawić dach. Interesująco wygląda tutaj właśnie motyw reperowania, nadawania domowi dawnego kształtu. To, co wadliwe, można naprawić. Okazuje się, że w relacjach międzyludzkich też znajdzie się miejsce na to, by coś ulepszyć, a nie zdobyć w zamian nowe. „Nim dojrzeją maliny” to sugestywna i nienarzucająca swoich tez powieść o umiejętności zatrzymania się i przyjrzenia sobie, ale także przyglądaniu się temu, kim się stajemy, łącząc swoje losy z losami innych. Piękna książka o kobiecej solidarności, mądrości, o świecie przepełnionym możliwościami wyboru i o tych najwłaściwszych wyborach.

2023-01-18

„Nawet jeśli wszystko się skończy” Jens Liljestrand

 

Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 18 stycznia 2023

Liczba stron: 504

Przekład: Ewa Ptaszyńska-Sadowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: W obliczu chaosu

Właściwie wszystkiego tego, o czym opowiada w swojej powieści Jens Liljestrand, doświadczyłem osobiście latem 2018 roku, kiedy przemierzałem ulice Oslo w ponadtrzydziestostopniowym upale i usiłowałem ukryć się przed żarem, co było z różnych powodów niemożliwe, bo stolica Norwegii nie była przygotowana na chłodzenie ludzi w takich temperaturach. To było lato, gdy upały trawiły praktycznie całą Skandynawię. To się naprawdę zdarzyło, nie było elementem fikcji literackiej. W „Nawet jeśli wszystko się skończy” autor stosuje celowe przejaskrawienia, a jego świat znalazł się już w zasadzie na krawędzi tego, o czym ciągle mówimy, jednak wciąż nie podejmujemy zdecydowanych działań. W tej powieści ludzkość sprawę zaniedbała. Dzieją się rzeczy niewyobrażalne i ich konsekwencje będą przerażające. Autor w ogniu (dosłownym!) piekła umieszcza członków należącej do klasy średniej szwedzkiej rodziny, która wypoczywa w domku letniskowym, a w najbliższej przyszłości planuje podróż do Azji. Żyją pozornie zgodnie, konsumują na potęgę jak wszyscy Szwedzi, a bohater doświadcza prawdziwego życiowego szczęścia, kiedy mogą dokonać rodzinnych zakupów bez ograniczeń finansowych. I nagle wszystko się rozpada. Tylko czy rzeczywiście dzieje się to nagle?

Obraz Szwecji w tej powieści to z pewnością pokłosie najbardziej mrocznych wizji tego, co może stać się z tym pięknym państwem tak bardzo pielęgnującym naturę. Podoba mi się to celowe odwrócenie: gdy wszystkie nordyckie powieści celebrują piękno otoczenia, czyniąc naturę jednym z bohaterów, tutaj cały ten urzekający świat staje w ogniu. Płoną lasy, a Szwecja po równi pochyłej zmierza w kierunku chaosu. Didrik i jego rodzina doświadczą tego w momencie, w którym będą chcieli wydostać się z niebezpiecznej przestrzeni uznawanej przecież zawsze za sielankową i dającą wytchnienie od trudnej codzienności wielkomiejskiego życia. Okaże się, że ruszą w koszmarną podróż, która zmusi ich do przewartościowania poglądów, oraz doświadczą wrażeń, jakie zmieniają na zawsze. To będzie także próba dla związku Didrika – mężczyzny od lat niezadowolonego z najbliższej relacji, tkwiącego w wygodnym układzie rodzinnym i fantazjującego o młodziutkiej celebrytce, która zdobywa coraz większą popularność, a jej dostatnia egzystencja to jedynie wynik ciągu przypadków i powstałych w związku z tymi przypadkami zależności.

Liljestrand proponuje wędrówkę do świata, który za chwilę nastanie, i świata, który bardzo dobrze znamy. Po doświadczeniu pandemii ludzkość została już straumatyzowana na tyle, że kolejne doświadczenie graniczne przyjmuje niejako w sposób oczywisty. Ale dzieją się rzeczy co najmniej nieoczywiste. Przede wszystkim rozpada się cały ukształtowany przez konsumpcjonizm ład. Życie przestaje być wygodne i nie wiadomo, jak będzie wyglądać przyszłość. Didrik jest ojcem maleńkiej dziewczynki. Po co sprowadzać na ten spalony słońcem świat kolejne dziecko, skoro dziś niemal pewne jest, że ludzkości nie spotka nic dobrego, a jej część doświadczyła już tego, co najgorsze? Szwedzki autor proponuje bardzo dynamiczną prozę, w której sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie. To specyficzna powieść drogi, ale i fantazja o rozstaniu. Tu nie tylko rozdzieli się rodzina, zajdą też pewne procesy wskazujące na to, na jakich fundamentach buduje się najbliższe relacje. Bo tak naprawdę Jens Liljestrand opowie o kilku rodzinach, w których znajdą się życiowi rozbitkowie. O świecie, w którym gwarancji bezpieczeństwa nie dają już najbliższe relacje. O świecie sytym i zbyt pewnym siebie, a bardzo szybko pogrążającym się w chaosie. Sami sobie to zrobiliśmy czy zrobiła nam to natura?

Tu właśnie warto zwrócić uwagę na to, co najistotniejsze w tej książce. Narracja właściwie jest wyrażana poglądami bohaterów. Pokazuje świat katastrofy klimatycznej w taki sposób, że wszystko jest do wyobrażenia, niektóre wydarzenia już miały miejsce, hiperbolizowanie innych nie wydaje się jedynie mrocznym fantazjowaniem. Ale najważniejsi są ludzie, którzy zderzają swoje przekonania z tym, jaki świat zaczyna ich otaczać. Główny bohater obwinia za wszystko wieloletnie zaniedbania. Ludzkość zupełnie ignorowała przesłanki, że świat może wyglądać tak, jak wygląda w tej powieści. Kochanka Didrika, Melisa, jest nie tyle obojętna, ile bardziej cyniczna wobec całego obrazu zagłady świata, który wszyscy znali i każdy się przyczynił do jego stworzenia. Ona nie będzie musiała uciekać, choć w gruncie rzeczy ucieka przed samą sobą. Fasadowość życia Melisy pokazywana w mediach społecznościowych jest odbiciem tego, czemu chcemy ufać i jak lubimy postrzegać rzeczywistość. A wedrze się tu katastrofa definiowana przez Melisę głównie tym, że ograniczają się jej możliwości. Jednakże dzieje się także sporo w jej emocjach. Jak w przypadku André – syna sławnego i bogatego ojca – który nie jest w stanie spełnić ojcowskich oczekiwań, doświadcza chaosu rzeczywistości w młodym wieku, sam staje się jego elementem i jest przekonany o tym, że nie jest istotne, co robi z nami wściekła i okaleczona natura, lecz ważne jest to, co w sytuacji ekstremalnej robimy sami sobie. Najmniejszą dozę fatalizmu wykazuje czternastoletnia córka Didrika, która mimo wszystko wierzy w to, że zagłada ludzkości nie jest czymś realnym. To opowieść o życiu tej zagubionej, a jednocześnie zmuszonej do niezwykle dojrzałych wyborów dziewczyny zamknie powieść bardzo inteligentnym i świetnie skonstruowanym zakończeniem.

Tytułowe słowa pochodzą z wiersza, który słyszy Vilja, nastolatka zmuszona do walki o przetrwanie, w której ważne będzie odnalezienie brata, ale również przedefiniowanie relacji z matką i ojcem. Liljestrand opowiada o tym, jak niegotowi jesteśmy przede wszystkim na samych siebie w obliczu ekstremalnego zagrożenia. Zatem w tej powieści mimo wszystko najważniejsi są ludzie, co już zaznaczyłem. Bohaterowie zmuszeni do tego, by spojrzeć na swoje życie i poczynania z innej perspektywy. Perspektywy człowieka zagrożonego, który dotychczas dorastał w oczywistym i pełnym poczucia bezpieczeństwa świecie. Bo to, co dzieje się w tej powieści ze Szwecją, jest przecież łagodną formą tego, co spotkało już resztę świata. André dorasta w przekonaniu, że na jego oczach rodzi się rzeczywistość, w której zmieni się wszystko – także rozkład sił między nim a ojcem, bo ta relacja to przede wszystkim siłowanie się. I przegrana chłopaka na każdym polu.

Poza wszystkim jednak w tej futurystycznej wizji zagłady dość czytelna jest teza łącząca wszystkich bohaterów: że ludzkość z jednej strony jest bezradna wobec sił natury i żyje jedynie w iluzji tego, iż je kontroluje. Z drugiej jednak – każdy z nas jest osobnym bytem, który w sytuacji zagrożenia zdecyduje się na działania zupełnie nieprzewidywalne. Będzie działać tak, jak działa przyroda, której harmonię zakłócają najgorsze istoty na ziemi, czyli ludzie. Liljestrand każe nam patrzeć na szwedzką zagładę nie tylko jako na świat, w którym ludzkość po kolei traci wszystko, z czym żyło jej się wygodnie i stabilnie. To również ciekawy obraz konfrontacji: natura staje się wrogiem człowieka, ale największym wrogiem ludzie stają się dla siebie. Co jest zatem istotne: to, co zrobiliśmy naszej planecie, czy to, co będzie dopiero pokłosiem tej krzywdy? Jest tu wszystko, by snuć rozmaite fantazje o najbliższej przyszłości. Jest również wartka akcja, która usatysfakcjonuje wielbicieli postapokaliptycznych thrillerów.

Jednakże „Nawet jeśli wszystko się skończy” to książka bardzo enigmatyczna, bo docieramy tylko na pewną odległość do wszystkich bohaterów i śledzimy jedynie fragmenty ich życia albo nawet jesteśmy dopuszczani zaledwie do momentów, które tutaj pisarz celowo uwypukla. Więcej tu niewiadomych niż czytelnych motywacji, które stoją za opisanymi działaniami. W tym znaczeniu jest to powieść o nas jako istotach nieoczywistych w świecie, w którym oczywistością stała się bezpardonowa walka o przetrwanie. Jens Liljestrand stara się również wypunktować wszystkie pułapki, w jakie wpadliśmy jako pewni siebie w świecie pełnym różnego rodzaju kontroli. Autor ironizuje, pisząc o niektórych postaciach – śmiesznych w swoich działaniach egocentrykach, którzy nie rozumieją, z czym przyszło im się zmierzyć. To przejmujący obraz rzeczywistości, której wszyscy jesteśmy już świadkami. Świata, za który nie wzięliśmy odpowiedzialności, bo niezwykle trudno wziąć nam odpowiedzialność za samych siebie. Frapująca i skłaniająca do dyskusji powieść.

---

Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Sonia Draga

2023-01-16

„Wiek czerwonych mrówek” Tania Pjankowa

 

Wydawca: Wydawnictwo MOVA

Data wydania: 18 stycznia 2023

Liczba stron: 312

Przekład: Marek M. Zadura

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Piekło życia

O Hołodomorze w Ukrainie możemy przeczytać w wielu źródłach i kiedy dotrzemy do najbardziej nawet przerażających materiałów oraz zdjęć, i tak nie będziemy gotowi na to, co pokazuje nam w swojej książce Tania Pjankowa. „Wiek czerwonych mrówek” to książka porażająca i przerażająca w kilku wymiarach. W tym oczywistym odnosi się naturalnie do okresu, w którym umierano masowo i w upokorzeniu, a wyrok śmierci był odroczony, jednak wcześniej czy później dosięgał każdego – i właśnie o jego bezlitosności jest ta opowieść. Lecz Pjankowa koncentruje się również na emocjach swoich bohaterów. Uwypukla je i przedstawia pięknym – jak można wnioskować ze znakomitego tłumaczenia – językiem, co stanowi spory dysonans poznawczy, kiedy przyglądamy się temu, jak rodzi się i utrwala na przykład nienawiść. Ma ona wiele odcieni: pozwala zwyczajnie przetrwać, tworząc wizerunek antagonistów do zwalczenia, ale jest również – w przypadku jednej z bohaterek – siłą napędową dumy i tym, co pozwala do końca trzymać głowę wysoko. „Wiek czerwonych mrówek” opowie o świecie, w którym jedni całkowicie zatracili swoje człowieczeństwo, a inni chcą o nie kompulsywnie walczyć. To poetycki raport z krainy umierania. Język, jakim posługuje się Pjankowa, zupełnie nie przystaje do opowiadanej nim rzeczywistości. To nie mogą być przemyślenia ludzi, dla których priorytetem jest wzięcie czegoś do ust, danie żołądkowi choćby chwilowej ulgi. A jednak pisarka jest w tym, jak portretuje ludzi gnębionych głodem, nie tylko przekonująca. Ona tworzy tak różnorodne wizerunki rozpaczy i cierpienia, że ta powieść jest doskonała przez to, jak za pomocą języka pokazuje rozmaitość odcieni głodu.

Przyglądamy się losom trojga ludzi, których pozornie dzieli wszystko, ale bardzo szybko połączy jedno, choć Pjankowa nie zmierza do żadnych uproszczeń i proszę się nie spodziewać tego, że główni bohaterowie doświadczą tego samego, a na końcu umrą z głodu. Nie. Te trzy opowieści splotą się ze sobą w zupełnie nieoczekiwany sposób. To będą trzy głosy opowiadające tę samą historię: poszukiwania i zrozumienia swojej tożsamości w sytuacji granicznej. Każde z poszukujących pozostanie przeraźliwie samotne, a ich wspólne nieszczęście będzie takie samo, nawet jeśli wzbudzi w czytających zupełnie inne emocje. Bo to świat pełen nieszczęśliwego życia. Przestrzeń masowego umierania: tego fizycznego, ale również umierania nadziei, wiary w transcendentną siłę mogącą cokolwiek zmienić, ufności wobec siebie i swoich możliwości. Ale przede wszystkim umierania jako przerażającego procesu rozciągniętego w czasie. Nieprzypadkowo jedna z bohaterek wysnuwa taką refleksję: „Nie boimy się umrzeć, boimy się przeżyć”. Tu głód pokona instynkt macierzyński, ikony staną się podłogą chlewu, a ziemia nie wyda żadnych plonów, jakby chciała podkreślić okrucieństwo losu tych, którzy po niej chodzą.

Dusia jest jeszcze nastolatką. Mieszka z matką i bratem w chałupie, którą będą stopniowo rozbierać na opał, choć kiedyś mieszkali w ładnym domu, w ich nowym, przerażającym świecie sprzedanym za osiem bochenków chleba. Dusia widzi, jak odchodzi jej babka, przygląda się najbliższym, w których ciałach i twarzach widać coraz mniej życia, i czeka tylko swojego końca. W międzyczasie zostanie skonfrontowana z ludzkim okrucieństwem, które chwilami przewyższa okrucieństwo antropomorfizowanego przez nią głodu. Swyryd ma się dobrze, bo ma pracę i ma co jeść. Jest tym, który lokalnie wspiera władzę decydującą o życiu wszystkich, którzy do tej pory mieli śmiałość żyć z tego, co posiadają i produkują. Swyryd ma kilka obsesji, ale największą jest niespełniona miłość. Odwiedza wiejską kochankę, której może dać seks i jedzenie, ale miłości dać nie może, jego miłość buzuje, determinuje myślenie, rozsadza jego serce, lecz jednocześnie czyni go coraz bardziej okrutnym. Tymczasem Sola żyje w swoim bezpiecznym i oddalonym od codzienności świecie. Kompulsywnie wrzuca do żołądka wszystko, co może. Jest otyła. Samotna i rozczarowana życiem u boku męża, który dzięki służbie państwowej może dać jej wszystko – poza tym, co Sola utraciła wraz ze swoją córką, codziennie wspominaną małą dziewczynką. Pjankowa pokazuje swoich bohaterów skoncentrowanych na różnych problemach i doświadczających różnych dylematów. Każde z nich przejdzie w tej powieści jakiś rodzaj przemiany. Wszyscy doświadczają bezlitosności czasu, w którym ludzie zamienili się w ekspansywne i krwiożercze mrówki.

Swyryd stara się banalizować zło, które współtworzy, sankcjonując porządek społeczny – a jest jego bezwolną częścią, wchodzi w skład precyzyjnie niszczącego i odbierającego wszystko, powoli dławiącego się systemu. W świecie, w którym przychodzi racjonalizować albo absurdalnie tłumaczyć dramat ludobójstwa, lepiej zapomnieć o moralności, bo w obliczu nadchodzącego wyniszczającego głodu może ona jedynie zbliżyć do bardziej bolesnej śmierci. Dlatego to właśnie w głowie Swyryda pojawi się przemyślenie: „Nie można w takich trudnych czasach mierzyć świata duszą”. Tania Pjankowa bardzo dużo będzie tu fantazjować o ludzkiej duszy, o atawizmach związanych z przetrwaniem, które dzień po dniu, miesiąc po miesiącu usiłują tę duszę zdeprecjonować, zniszczyć, uwięzić w okrutnej matni oczekiwania na fizyczny koniec.

Nie da się czytać tej powieści bez robienia przerw na wzięcie głębokiego oddechu. Rzecz nie tylko w tym, że niektóre sceny są tak intensywne i przerażające, iż nie sposób po nich czytać tej książki dalej, trzeba ochłonąć. Chodzi mi bardziej o to, jak autorka obrazuje, co się dzieje z ludzką świadomością, kiedy każda wartość moralna zostaje podważona, a logiczny wizerunek rzeczywistości rozpada się na chaotyczne kawałki, wtedy zaś nie można zrozumieć ani świata, ani cierpienia jako elementu konstrukcji tego świata. Dusia i Sola to kobiety bardzo mocno osadzone w swoich przekonaniach o własnej sile sprawczej. Dusia mocno wierzy w to, że uda jej się wraz z najbliższymi przeżyć koszmar, który staje się coraz bardziej przerażający. Sola jest przekonana o mocy swojego cierpienia i bardzo długo nie jest w stanie wyjść poza sferę depresyjnych stanów, podczas których zapada się w sobie. Tak jak zapadają się z głodu policzki Dusi i jej najbliższych.

„Wiek czerwonych mrówek” oddziałuje na nas silnie również dlatego, że bardzo plastycznie opisuje świat, w którym nikt już nie ma siły na komentowanie, autorefleksje, wyciąganie wniosków czy podejmowanie jakichkolwiek konstruktywnych działań. To niemy świat, w którym czeka się na śmierć. Świat, gdzie tragedię trzeba zobaczyć oczyma wyobraźni, bo nikt o niej nie powie wprost. Nikt już nie chce o niczym mówić, bo nie ma na to siły. Jesteśmy na ukraińskiej prowincji, gdzie szepcze się do siebie resztkami sił, przemierza przestrzeń niezauważalnie i gdzie obiektem do zjedzenia stanie się w pewnym momencie absolutnie wszystko, bo głód w tej książce nie zabija tak po prostu. Najlepszym określeniem byłoby pożeranie. Tak jak poglądy i mentalność pożera autorytarna władza. To także poruszająca książka o tym, że władza może być potworem, ale człowiek zawsze może się wobec tego potwora opowiedzieć, wybrać drogę życia. Tymczasem od początku do końca towarzyszymy wszystkim tym nieszczęśliwym ludziom w ich drodze, która nic nie obiecuje, jedynie przeraża. Nie radzę jeść podczas lektury. Cokolwiek weźmiemy do ust, stanie nam w gardle. Powieść Pjankowej jest po prostu nie do zapomnienia. Mimo że to dopiero styczeń, jestem przekonany, iż będzie to jedna z bardziej wstrząsających narracji tego roku.

---

Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Mova

2023-01-13

„Klub kłamców” Annie Ward

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 11 stycznia 2023

Liczba stron: 416

Przekład: Grażyna Woźniak

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Świat konfabulacji

Literatura anglojęzyczna często i z dużym wdziękiem wykorzystuje motyw kłamstwa. Czytałem takich książek kilka, a najbardziej zapadła mi w pamięć „Manipulantka” Isabel Ashdown. Annie Ward nie sięga po wskazany motyw w taki sposób, w jaki robi się to najczęściej – do stworzenia kameralnej narracji o tym, jak konfabulacje zamieniają czyjeś prywatne życie w piekło. Tutaj mówienie nieprawdy buduje cały świat przedstawiony, jest jego fundamentem i przenika każdego. Wykreowana rzeczywistość została zbudowana na kłamstwach i każdemu z różnych powodów taki jej wizerunek odpowiada. Co więcej, żyjąc pośród półprawd, część bohaterów z nieprzyzwoicie bogatego miasteczka w stanie Kolorado nie tyle układa sobie życie, ile przede wszystkim nadaje mu zasadniczy sens. W „Klubie kłamców” konfabulowanie będzie z jednej strony urozmaicać fabułę, bo autorka dzięki temu wciąż oddziałuje na emocje czytelników oraz zmienia punkty widzenia na pewne sprawy. Z drugiej jednak – będzie to narzędzie osiągania różnego rodzaju korzyści. Okaże się, że kłamać można w najbardziej podłych celach, ale również po to, by wywalczyć sobie harmonię i poczucie bezpieczeństwa. Ostatecznie jednak kłamstwa będą tu czymś, dzięki czemu świat stanie się lepszy. Warto przyjrzeć się historii, w której oszustwa stają się tendencjami ucieczkowymi, lecz również drogami do osiągania pełnej życiowej satysfakcji.

Ward dba o to, by skupić naszą uwagę na czymś niecodziennym w literaturze tego gatunku (osobną sprawą jest zastanawianie się, czy jest to thriller, czy po prostu bardzo dobra powieść obyczajowa). Otóż klasyczna zagadka z prologu nie jest tu problemem typu: „Dlaczego ktoś został poszkodowany?”, lecz myśleć będziemy stale o tym, komu stała się krzywda. Bo wiemy równie niewiele co skołowana i zagubiona w sobie główna bohaterka, która otrzymuje – jak cała społeczność – wstrząsającą wiadomość o tym, że z budynku elitarnej Falcon Academy zostają wywiezione na noszach dwa ludzkie ciała. Koncentracja na Natalie przybiera na sile już od samego początku, kiedy retrospekcje przeplatane są krótkimi wstawkami obrazującymi sytuację przesłuchania bohaterki. Ona sama nie wie, co zrobiła, jednak jest przekonana, że dokonało się jakieś zło. Ile zła pośród różnego rodzaju konfabulacji kryje się w świecie, do którego Natalie Bellman przybywa z zewnątrz?

Bo jest to w każdym znaczeniu przybyszka, osoba pojawiająca się w uporządkowanym wedle konkretnych zasad świecie. Tu wszyscy mają pieniądze i są dzięki temu dużo bardziej pewni siebie. Tu sprzedaje się oraz kupuje luksusowe domy, a sam ten proces będzie mieć znaczenie i bardzo dosłowne, i jednocześnie symboliczne, biorąc pod uwagę to, w jaki sposób amerykańska autorka wykorzysta motyw rezydencji na sprzedaż. Jest trochę tymczasowo, a trochę stabilnie – wszelkie priorytety wyznaczane są przez sieć wzajemnych zależności. Zarówno bogaci rodzice, jak i ich dorastające dzieci tworzą specyficzną wspólnotę, w której nikt nie mówi najbliższym prawdy; wszyscy wielokrotnie od tej prawdy będą chcieli uciekać. I w tym dosyć specyficznym środowisku pojawia się dziewczyna, która otrzymuje posadę w administracji szkoły, wynajmuje skromne mieszkanie i zdaje sobie sprawę z tego, że w żadnym wymiarze nie przystaje do sytych oraz spełnionych mieszkańców miejsca, w którym od pewnego czasu dzieje się coś bardzo złego. I być może Natalie jako pierwsza, z perspektywy tej obcej i przybyszki, zacznie dostrzegać, co fermentuje, buzuje od patologii, jest bezkompromisowe i okrutne – i nikt tego jeszcze nie nazwał po imieniu.

Wokół głównej bohaterki zobaczymy świetnie wykreowane postacie kobiet walczących o godność i o to, by zostać zauważone – jako matki, kochanki czy żony. Wydaje się, że świat potrzeb i oczekiwań tych nieprzyzwoicie bogatych kobiet jest bardzo zawężony w porównaniu do możliwości, jakie dawałyby ich budżety. Mogłyby mieć wszystko, a chcą głównie akceptacji i poczucia tego, że są potrzebne. To również oczekiwania młodziutkiej Natalie, która wejdzie w sieć toksycznych relacji zupełnie nieświadoma tego, że zostanie zmanipulowana. Przypominam jednak, że Annie Ward zmanipuluje przede wszystkim czytających. Pośród zmiennych sojuszy i tajemnic, które co rusz okazują się konfabulacjami, warto trzymać dystans wobec opisywanych wydarzeń. Zwłaszcza że wróg czai się tu raczej nie w tych miejscach, w których moglibyśmy go oczekiwać.

Natalie ma kilka swoich sekretów. I jeden zasadniczy nałóg, który przeszkadza jej wieść normalne życie. W pierwszej scenie budzi się w samochodzie i nie pamięta, co się z nią wcześniej działo. A potem pamięć wraca fragmentarycznie. W taki sam sposób bohaterka widzi rzeczywistość, w której zmuszona jest funkcjonować: raz jako bliska osoba, raz jako konkurentka i kobieta wzbudzająca dużo niechęci, wręcz agresji. „Klub kłamców” to książka, w której każda nawiązywana relacja może być wątła i podejrzana, bo wciąż na nowo odkrywamy, że buduje się ją na półprawdach. A mistrzem w ich tworzeniu okaże się tu pewien mężczyzna koncentrujący na sobie uwagę kobiet, dla których staje się jednocześnie zagadką, wyzwaniem oraz przekleństwem.

Istotne jest portretowanie dwóch pokoleń: wzajemne animozje, ale i momenty porozumienia ukazywane w relacjach rodziców oraz zagubionych nastolatków. Tymczasem wydaje się, że zagubienie w życiu cechuje bardziej ludzi ze starszego pokolenia. Annie Ward opowiada o macierzyństwie, którego celem jest zaspokajanie ambicji matek, lecz również o tym, w jaki sposób nadopiekuńczość staje się źródłem opresji – nie tylko dla dziecka, wobec którego stawiane są coraz to nowe wymagania. Mentalność bohaterek tej powieści rozpina się gdzieś między przeszłością, z której są dumne i którą wspominają z sentymentem, a projekcją tego, jak ma wyglądać przyszłe życie ich dzieci, bo tylko takie da im poczucie bycia dobrymi matkami. Natalie nie jest matką i nie myśli o macierzyństwie. Potrafi dzięki temu spojrzeć krytycznie z dystansu na Brooke czy Ashę – kobiety jednocześnie zwalczające się i wchodzące ze sobą w liczne wysokoenergetyczne relacje.

O czym w zasadzie jest „Klub kłamców”? Tak naprawdę o kobiecej lojalności, która ujawni się wtedy, kiedy stanie się jasne, co rzeczywiście jest istotne w sytuacji granicznej. Bo dojdzie tutaj do kilku bezkompromisowych konfrontacji: zderzą się ze sobą silne emocje. Ważne będzie również to, w jaki sposób Ward zaproponuje rozwiązania swojej wielowątkowej powieści. Można ją bowiem czytać jak historię manipulacji oraz odwagi, by z tą manipulacją walczyć. Wszystko znakomicie i konsekwentnie splecione wokół tytułowego motywu. Dlatego ta książka iskrzy pomysłami w zasadzie w każdym rozdziale, a czyta się ją ze świadomością, że to inteligentnie napisana powieść rozrywkowa, w której mimo wszystko autorka sugeruje, jak czujnym należy być w słuchaniu drugiego człowieka i opowiadaniu mu o sobie.

Ukazana tutaj amerykańska klasa wyższa planuje i realizuje życie na wysokim, komfortowym poziomie. Ward proponuje taką opowieść, w której to poczucie komfortu zostanie zachwiane, zdekonstruowane i zniszczone. Wszystko rozgrywa się bardzo dynamicznie, dzięki czemu przyglądamy się wielu zdarzeniom z niedowierzaniem, jednak wciąż z fascynacją. To również opowieść o tym, że kłamstwo może jednocześnie wszystko zrujnować, lecz i wszystko ocalić. Świetna w swoim gatunku książka o tym, jak mylnie oceniamy siebie w relacjach i jak łatwo ulegamy iluzji, bo chcemy się w niej urządzić, a to zawsze jest dość niebezpieczne.

2023-01-11

„Spaleni w ogniu” Jaume Cabré

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 11 stycznia 2023

Liczba stron: 192

Przekład: Anna Sawicka

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Droga (nie)pamięci

Mam wrażenie, że będzie to najbardziej polaryzująca opinie czytelników książka Jaume Cabrégo. A jednocześnie nie przejdzie się wobec niej obojętnie bez względu na to, co lektura pozostawi po sobie – poczucie utkwienia w chaosie albo wielką przyjemność estetyczną obcowania z powieścią, która tak znakomicie pokaże literackie możliwości kształtowania, deformowania i destrukcji rzeczywistości oraz tę niezwykłą plastyczność, która z wyobraźnią twórcy może stworzyć przestrzeń absurdu i szaleństwa albo misternie uporządkowanej układanki twórczej. Bo czym naprawdę są „Spaleni w ogniu”? Powieścią o niezbyt dużym ciężarze gatunkowym czy może rozprawą filozoficzną? A może specyficzną przypowieścią o tym, czym jest fatalizm ludzkiej (i nie tylko) egzystencji? Cabré dynamizuje swoją krótką książkę dialogami, ale wydaje mi się, że wbrew pozorom trzeba ją czytać powoli. Tu zagadki będą się mnożyć, tropy staną się coraz bardziej nieoczywiste, a i tak jestem przekonany, że każda osoba sięgająca po tę powieść będzie ją w stanie zinterpretować po swojemu, zatem mamy tu do czynienia z literackim wyzwaniem, lecz również z niezwykle ponurą w moim odczuciu historią o tym, że nie mamy wpływu na większość spraw, o których myślimy, że nad nimi panujemy.

Ta ponurość ujawnia się już w konstrukcji głównego bohatera. Ismael jest w zasadzie antybohaterem. Dzieckiem sprowadzającym dosłowny i symboliczny chłód już przy swoich narodzinach. Mierzącym się z poczuciem winy po odejściu matki oraz goryczą wobec ojca, który ucieknie w szaleństwo i nie weźmie na siebie odpowiedzialności za krzywdy wyrządzone synowi. Tymczasem cała na pozór logiczna i uporządkowana historia życia Ismaela zaczyna uciekać – przede wszystkim przed ciągiem przyczynowo-skutkowym, przed porządkującą rzeczywistość tak zwaną strzałką czasu, bo Cabré zamieni procesy odwracalne w nieodwracalne i na odwrót. Rozpocznie się nieco poetycka szarada (choć to przecież proza) oraz mnożenie tajemnic. Okaże się, że osobność głównej postaci, przypominająca bohaterów Daniela Defoe czy Ernesta Hemingwaya, stanie się punktem wyjścia fabularnych rozgrywek o uzyskanie pełnego dostępu do tego, kim jest on sam – dla siebie i dla świata.

„To ja jestem tym, który nic nie wie” – Ismael zdefiniuje się w taki sposób, gdy odzyska przytomność po dramatycznym zdarzeniu, które antycypuje tu jeszcze większy dramatyzm. Wszystko zmienia się na naszych oczach: przestrzenie, w jakich przebywamy, tożsamości bohaterów, ich funkcje oraz życiowe zadania, a przede wszystkim związki z człowiekiem, dla którego amnezja jest opresją, lecz przypominanie – przede wszystkim o samym sobie – stanie się początkiem prawdziwego koszmaru. Nie jest tu bynajmniej tak przerażająco, jak by mogło się wydawać, albowiem autor „Spalonych w ogniu” rozładowuje napięcie poprzez dowcip sytuacyjny lub słowny. To taki czarny humor z dodatkowym przesłaniem, ale najważniejsze jest to, że Cabré nie tworzy powieści jednoznacznej w swej wymowie, a tym samym eksperymentuje ze sposobami opowiadania o tym, czego ucieleśnieniem jest los Ismaela.

Jakkolwiek enigmatyczne i tylko częściowo wyjaśniane literackimi tropami są tutaj postacie towarzyszące bohaterowi, wydają się dużo ciekawsze, kiedy śledzi się ich związki z tym, w jaki sposób oddziałują na mężczyznę, któremu udało się przez dłuższy czas zamknąć w świecie swoich tęsknot, pragnień i neuroz, obłożyć książkami pochłanianymi wręcz kompulsywnie, a który pewnego dnia po prostu musi wyjść po chleb. I z tego spaceru nie wróci już do swojego bezpiecznego mieszkania, do którego bliska mu kobieta stara się wpuścić oddech prawdziwego życia, smaki, swoją czułość i przekonanie, że nie jest to przestrzeń opresji.

Tymczasem Jaume Cabré prowadzi nas w kierunku coraz bardziej nieznośnych niewiadomych. Kiedy dołącza do swej opowieści drugą historię i gdy w trakcie lektury zaczynamy nerwowo poszukiwać symbolicznych znaczeń dzika, nie spodziewamy się tego, w jaki sposób twórca połączy dwie historie – jakkolwiek surrealistycznie by się do siebie zbliżały. Ale wcześniej dzieje się bardzo dużo i stanowi to dla czytelnika zarówno obciążenie, jak i niewątpliwą atrakcję. Okazuje się, że miejsca, w których przebywa Ismael, nie są w żaden sposób oczywiste. Określona przestrzeń staje się pułapką. Bohater Cabrégo przestaje być mizantropem, do którego otoczenie nie ma dostępu. Staje się człowiekiem, który być może jest odpowiedzialny za największe zło, jakie można wyrządzić drugiej osobie. Szybko orientujemy się, że salwuje się ucieczką, ale nie jest pewien, czy uda mu się uciec, bo nie do końca rozumie, przed czym ucieka. To oczywiście nasze, czytających, zadanie, by zrozumieć więcej i szerzej niż Ismael tkwiący w swych bolesnych ograniczeniach percepcji. Do czasu. Bo okaże się, że „Spaleni w ogniu”, z ciekawie wykorzystanym tutaj motywem autodestrukcji ćmy, rozegra specyficzną grę nie tylko z linearnie upływającym czasem, który wcale tak tu płynąć nie będzie, ale zaoferuje nam wręcz powieść detektywistyczną. Istotna stanie się pewna fraza, a za jej zrozumieniem stać będzie szaleństwo bądź wyzwolenie.

Ta powieść w bardzo ciekawy sposób pokazuje dramat doświadczenia zaburzenia percepcji, dezintegracji osobowości, wrastania w ogromną nieufność – wobec wszystkiego, co otacza i staje się z definicji wrogiem, bo główny bohater tej książki zostaje rozpaczliwie samotny przede wszystkim z tajemnicą tego, kim jest albo kim się całkiem niedawno stał. „Spaleni w ogniu” to również opowieść o wyrządzaniu zła – samemu sobie oraz komuś. Najciekawiej jednak powieść prezentuje się jako ocean rozmaitych asocjacji. Są tu bardzo czytelne odniesienia do literatury, filozofii i kultury, ale jest też ukrytych sporo trudniejszych do rozszyfrowania tropów. Sam mam wrażenie, że niektóre wywiodły mnie w pole, a niektórych nie dostrzegłem. Bo kiedy wejdzie się w ten dynamiczny i przewrotny rytm, można tkwić w powieści Cabrégo jak na autostradzie w samochodzie, w którym nagle psują się hamulce. Przed nami horyzont, kolejne cele. Możemy wciąż się poruszać w szybkim tempie, ale nie jesteśmy pewni, ku czemu zmierzamy. W przeciwieństwie do ćmy lecącej w kierunku własnej śmierci. Dlatego jestem przekonany, że po zamknięciu tej książki pojawi się jakiegoś rodzaju poczucie ulgi. Że to wszystko, co nas uwierało, zostało jednak na kartach tej enigmatycznej powieści.

Tak jak dla młodego dzika nie jest jasne określenie „pieczyste”, tak dla Ismaela źródłem niewiedzy jest sięganie w głąb siebie. Zarówno zwierzęcy, jak i ludzki bohater przeczuwają jedno: w pobliżu czaić się może coś złego. Coś, co zmieni wszystko. I Cabré ten egzystencjalny strach rozpisuje tu na kilka ról. Za każdym razem przejmująco. To będzie taki rodzaj przejęcia, w którym zaczniemy kwestionować to, co czytamy, bo może stać się w naszych oczach po prostu straszne. Bać się będzie można bohaterów, jak i o nich. Ale jest tu coś jeszcze bardziej cennego. Intrygujące są szczególnie kobiece postacie. Równie tajemnicze jak cała reszta elementów świata przedstawionego tej książki. To powieść śmiała, bezkompromisowa i trochę ekscentryczna. Absolutnie nikogo nie pozostawi obojętnym, a to się coraz rzadziej zdarza w segmencie literatury pięknej.

2023-01-09

„Powiedziała, że nie żałuje” Tommi Kinnunen

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 11 stycznia 2023

Liczba stron: 320

Przekład: Sebastian Musielak

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: W drodze

Gdy czytałem tę wstrząsającą powieść, rezonowały mi w głowie dwie ważne narracje, które pozostawiły we mnie ślad na zawsze – zapewne będzie tak również z książką Tommiego Kinnunena. Jako pierwsze przychodzą mi na myśl „Nasze ciała, ich pole bitwy” Christiny Lamb – zapadający w pamięć reportaż o tym, że podczas wojny (o czym fiński pisarz wspomina ironicznie) wcale nie jest tak, że walczący mężczyźni bronią honoru swoich kobiet. Lamb ten boleśnie krzywdzący stereotyp rozbija skutecznie różnymi opowieściami kobiet okrutnie potraktowanych przez działania wojenne na całym świecie. Kinnunen skupi się w swej książce tylko na grupie Finek wracających po wojnie do domów, które jedynie mętnie pamiętają, a czeka je droga głównie w głąb samych siebie, rozważania o swojej utraconej i tworzącej się podczas podróży tożsamości. Bardzo ważny jest moment historyczny i tu nasuwa mi się wspomnienie drugiego reportażu i tego, w jaki sposób Magdalena Grzebałkowska w „1945. Wojnie i pokoju” opowiadała o tym, że piekło, które ludzkość musiała przechodzić, wcale nie skończyło się wraz z zawieszeniem działań zbrojnych i formalnym zakończeniem drugiej wojny światowej. U Kinnunena ludzkość okaleczona przez wojnę to grupa banitek – kobiet zmuszonych do powrotnej wędrówki po tym, jak z różnych powodów zdecydowały się wyjechać z Finlandii. „Powiedziała, że nie żałuje” to historia o tym, jak poszukuje się utraconej ojczyzny – tej utraconej realnie i tej, której wizerunek trzeba sobie na nowo stworzyć. Tak antywojennej w swej wymowie i tak kapitalnie kameralnej książki o absurdzie wojny chyba jeszcze nie czytałem. Kinnunen ponadto – opierając się w swej fikcji literackiej na faktach – bardzo mocno daje mi do zrozumienia, że o tym, czym jest koszmar wojny, wcale do tej pory nie wiedziałem wszystkiego.

Mam wrażenie, że prawdziwa opowieść rozpoczyna się tutaj nie na pierwszych kilkunastu stronach, lecz w będącym swoistym otwarciem zdaniu, które jednocześnie zamyka pierwszą część powieści: „Zostały na płaskowyżu same”. Ta fraza to potęga tej książki. Ona staje się fundamentem opowieści o tym, jak skrzywdzone przez wojenne koleje losu kobiety przyjmują na siebie odium tych niechcianych, przeklętych, zbędnych i podległych ostracyzmowi. W surowym pejzażu zimnej Północy, w który nieśmiało wdziera się wiosna (jakby ta zmiana pór roku miała dodatkowo symbolicznie uzupełniać opowiadaną tutaj historię), dziesiątka upokorzonych wcześniej kobiet będzie pozostawiona samym sobie, co i tak jest miłosierdziem wroga. Bo przecież mogły zginąć. Dostać kulę w czoło zamiast możliwości marszu. A stają wobec niezwykłego wyzwania. Mają ruszyć do miejsca, które uznają za swój dom, z jednoczesnym przekonaniem, że Finlandia nim już nie jest. Że nigdy nie będą takie jak wcześniej i nie będą w stanie żyć jak przed wojną. A jednak ruszają. W stronę rodzinnych miast i wiosek, ale również na spotkanie z własną samotnością oraz wspomnieniami.

Bo to, co wyróżnia powieść Kinnunena, to umiejętne wplatanie nieznanych czytelnikowi historii wojennych w statyczną narrację o wędrowaniu w pustce i chłodzie. Werbalizowane bardzo konkretne doświadczenia z minionych lat, które na zawsze zmieniły bohaterki tej książki, wkraczają w tę powieść drogi jak cienie w harmonijny pejzaż. Także w portretowaniu głównej postaci, Irene, autor stosuje zabieg odsłaniania traumy i wspomnień. Początkowo nic jej nie indywidualizuje. Jest jedną z wielu. Stanowi element grupy kobiet, których trzeba się pozbyć. Dla których nie ma miejsca przy Niemcach wyznaczających im konkretne role. Role zmuszające do patrzenia na okrucieństwo i zło wojny, które z dala od frontu wcale nie są mniejsze. Tymczasem Irene ujawnia się nie tylko w swojej narracji, która uczyni tę bohaterkę niezwykle ciekawą. Ona wybija się na tle grupy na kilka sposobów. To ta sama kobieta, która nie odda miejsca na dolnej pryczy innej potrzebującej, ale później będzie walczyć o to, by ta druga przetrwała w lodowatej rzece, przez którą usiłuje się przeprawić. Nie chodzi tylko o to, że moralność Irene ewoluuje. Chodzi przede wszystkim o to, jak bohaterka jest nazywana – przez narratora, który w genialnym wręcz zakończeniu będzie o niej opowiadał zupełnie inaczej.

Mamy zatem drogę, którą trzeba przebyć, i przekonanie, że być może idzie się niepotrzebnie. Przecież cała Laponia, a wraz z nią norweski Finnmark zostały spalone, zniszczone przez wycofujących się hitlerowców. Na początku drogi każda z kobiet drży z niepokoju o samą siebie, ale im dłużej idą, tym bardziej zmienia się znaczenie ich niepokoju. Zresztą uważam, że tę wędrówkę zapowiada już na początku powieści symboliczna scena, w której widzimy, jak odpływają statki z Niemcami przekonanymi, że wracają do ojczyzny. Statki, które mogą być przecież storpedowane na pełnym morzu. A kobiety, które najpierw są tłumem, a potem otrzymują imiona i życiorysy, są tak samo pełne ambiwalentnych przeczuć jak Niemcy ewakuujący się z Norwegii, którzy doskonale widzą swą jedyną szansę, by dotrzeć do domu i równie doskonale wiedzą, że ta droga może ich zabić. A kiedy przyglądamy się temu, co i w jaki sposób metaforycznie zabija, możemy odnieść wrażenie, że Tommi Kinnunen oddał niuanse tej traumatycznej historii z niebywałą wrażliwością na każdy rodzaj cierpienia.

To znakomita antywojenna narracja umiejętnie łącząca naturalistyczną wręcz brutalność z równie dosadnymi trudnymi pytaniami. Odpowiedzi bohaterki udzielają sobie same, a stawiane pytania stają się coraz bardziej mroczne. Bo jak żyć w miejscu, z którego się odeszło do okupanta? Jak powrócić do roli żony czy matki po tym, gdy trzeba było zawrzeć sojusz z wrogiem, aby zwyczajnie przetrwać? I co kobiety Kinnunena tak naprawdę zrobiły? W podróży w konfrontacji z mężczyznami doświadczają skrajnych reakcji. Z jednego domu zostają wypędzone, w drugim znajdują ukojenie w saunie i kąt do spania. Ogólnie bardzo ciekawa jest tu wielowymiarowo prezentowana opozycja mężczyzn i kobiet. W tym najbardziej fundamentalnym wymiarze „Powiedziała, że nie żałuje” pyta o kwestię odpowiedzialności za każdy rodzaj zachowania w trakcie trwania wojny. Mężczyźni zwykle rozliczani są zbiorowo, ich wina zazwyczaj nie jest rozpatrywana indywidualnie. Nikt nie będzie tuż po wojnie pytał Fina o to, kogo zabił i dlaczego. Każdy będzie się jednak zastanawiał, czy powracająca z Norwegii Finka ma moralne prawo być znowu obywatelką swojego kraju.

To też świetna opowieść o wędrówce pośród ruin skontrastowana z czułym portretowaniem najbardziej nawet surowego pejzażu. Tak jak w każdej książce nordyckiej natura jest również bohaterką. Tu w milczeniu przyjmuje krzywdę kobiet i nie ułatwia im drogi do domu. Ale jednocześnie jest też obok w trakcie przemiany. Świat w naturalny sposób odrodzi się dzięki wiośnie. Usiłujące dotrzeć do swoich domów bohaterki Kinnunena zapadły się w zimowy mrok takiego rodzaju doświadczeń, o jakich po powrocie można tylko milczeć. Bardzo podoba mi się ta płaszczyzna powieści, na której istotne stają się przemilczenia lub punktowanie tego, co przemilczane. Całość robi ogromne wrażenie, bo Kinnunen pisze o tożsamości, wstydzie, tęsknocie oraz fatalizmie dziejów w niekonwencjonalny sposób i wykorzystując nietuzinkową historię kobiet, o których świat już nie pamięta.

2023-01-05

„Strach ma twoje oczy” Agnieszka Ewa Rybka

 

Wydawca: Wydawnictwo Feeria

Data wydania: 11 stycznia 2023

Liczba stron: 336

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Matki i ich dzieci

To naprawdę niezwykła koincydencja, że niecały miesiąc przed wylotem na stałe do Islandii trafiam na książkę, której bohaterka, Islandka, musi natychmiast opuścić swoją wyspę. Tę wyspę, która od zawsze kojarzy jej się z pełną wolnością, a nagle, dosłownie w jednej minucie, stanie się dla niej klatką, skąd koniecznie musi się wydostać. Czy wielbiciele Islandii będą usatysfakcjonowani po lekturze tego thrillera? Tak i nie. Z jednej strony zimna wyspa jest tu bardzo malowniczym tłem, które podkreśla grozę nietuzinkowego początku książki. Z drugiej jednak – jest jej tutaj za mało nie tylko dlatego, że bohaterka już na wstępie w panice stamtąd ucieka. Za mało z tego względu, że Islandia jest tu synonimem pewnej tożsamości. Tam ma miejsce wszystko to, co dla postaci pierwszego planu najważniejsze. Tam rodzi się bliska relacja, która staje się złudzeniem. Tam przez lata ktoś żyje w związku będącym iluzją, mrocznym kłamstwem.

Ale tak naprawdę akcja tej świetnej książki toczyć się będzie na drugim końcu świata. Agnieszka Ewa Rybka bardzo dobrze pokazuje, że współczesny świat się skurczył i możliwości komunikacji powodują, iż można związać się różnymi sprawami z krajami na trzech kontynentach. Tak będzie w przypadku Charlotte, znanej na całej Islandii lekarki, „nordyckiej mistrzyni skalpela”, która w otwarciu powieści wraca z udanej podróży zawodowej, bo w Stanach Zjednoczonych mogła wykazać się swoim profesjonalizmem, przeprowadzając skomplikowaną operację ortopedyczną. „Strach ma twoje oczy” rozpoczyna się od podróży i całościowo jest ciekawą fantazją na temat przemieszczania się jako swoistej filozofii życia. Charlotte kocha swoją ojczyznę, ale od najmłodszych lat jest w ruchu. Ciągle gotowa na nowe wyzwania. Zawsze sumienna, skoncentrowana na każdym zadaniu, w każdej sytuacji zachowująca zimną krew. Do czasu. Do momentu, w którym po wylądowaniu na Islandii doświadczy czegoś, co stanie się wyzwaniem granicznym. Bo po tym doświadczeniu bohaterka Rybki będzie musiała zacząć bezpardonową walkę o przeżycie. A strach zacznie rosnąć, obezwładniać i powodować, że ta dynamiczna proza ani na chwilę nie straci swojej żywiołowości. Nawet wtedy, gdy autorka musi zapełnić moment australijskiej stagnacji retrospekcjami. Zarówno w portretowaniu teraźniejszości, jak i w opowieściach o tym, co minione, debiutantka jest naprawdę znakomita.

No właśnie, trzeba mocno podkreślić, że to debiut, bo dzięki temu widzimy, jak wielki potencjał drzemie w twórcach dopiero rozpoczynających swoją przygodę z thrillerem. Rybka wie, czym ma być w takiej powieści mocny początek. Nie spotkałem się jeszcze z żadną książką, która otwierałaby się tak spektakularnie i tak jednocześnie ryzykownie. Dlaczego ryzykownie? Bo sporo kwestii można później antycypować. Ale przyznać trzeba, że pisarka posłużyła się niecodziennym otwarciem i na żadnej ze stron nie pozwala czytającym złapać oddechu. Ani zorientować się, że zawłaszczająca przestrzeń w fikcji literackiej Charlotte niekoniecznie będzie tutaj najważniejszą z postaci.

O czym jest ta opowieść? Przede wszystkim o macierzyństwie i konsekwencjach macierzyńskich błędów. A dokładnie jednego z błędów, który zbuduje nam tutaj bardzo ponurą opowieść o tym, co może czuć i jak może działać porzucone dziecko. Na pierwszym planie mamy zarysowane losy matki i córki. Ich relacja jest bardzo skomplikowana, a Rybka znakomicie ją niuansuje i dlatego przyglądanie się temu, jak rozmawiają ze sobą bohaterki, co sobie wyznają oraz kim dla siebie się stają w obliczu zagrożenia, koncentruje naszą uwagę oraz każe zastanawiać się nad tym, jak wiele mimo wszystko matka i córka sobie nie mówią. A może raczej latami nie powiedziały.

„Strach ma twoje oczy” to książka zgłębiająca problem matki i dziecka w dużo szerszym zakresie. Mamy tutaj kobiety, które z różnych powodów dystansują się od swoich dzieci. Charlotte jest bardzo specyficzną matką, by nie powiedzieć, że wyjątkową – w niekoniecznie dobrym znaczeniu. Jej dorastająca córka nosi w sobie wiele smutku i uraz z przeszłości. Sama Charlotte bardzo krytycznie ocenia część swoich działań jako matki. Jednocześnie mierzy się z odrzuceniem samej siebie. Ta, która ją urodziła, przeniosła się na inny kontynent i z różnych powodów zerwała kontakt ze swą córką. Rybka umiejętnie dozuje informacje w retrospekcjach, bo dzięki temu wiele spraw pozostaje w sferze domysłów. Jest zatem coraz bardziej mrocznie, a opisywane relacje stają się jeszcze bardziej skomplikowane. Tymczasem wątek dziecka tęskniącego za matką i odczuwającego ogromny deficyt jej nieobecności będzie tutaj tworzył interesujące dygresje. Będzie to również historia o tym, czym i w jaki sposób można zrekompensować nieobecność – fizyczną lub mentalną – w życiu swojego dziecka. Albo w jaki sposób tę obecność uczynić trudną do zniesienia.

Tymczasem jest to przede wszystkim powieść drogi. Panicznej ucieczki, która zamienia się w uciekanie nie tylko przed konkretnym oprawcą, lecz również przed skrytymi gdzieś wewnątrz lękami, kompleksjami, wychodzącą po latach na jaw melancholią. Agnieszka Ewa Rybka bardzo dba o to, by pejzaż i konkretne miejsca współgrały z emocjami i przeżyciami jej bohaterów. Jak wspomniałem: czyni w tej opowieści nasz świat maleńkim. Akcja jest intrygująco zarysowana nie tylko dlatego, że rozpina się między Islandią, Australią a Teksasem. Jest w niej wiele wątków pobocznych, które wcale nie wydają się banalne. Debiutantka bardzo dba o to, by każda z jej postaci miała konkretny życiorys, była bardzo wiarygodna i jednocześnie kradła serca czytelników albo wywoływała u odbiorców tej prozy odium. A to jest przecież trudnym zadaniem i nie wychodzi czasem nawet doświadczonym pisarzom. „Strach ma twoje oczy” to opowieść o najtrudniejszych życiowych konfrontacjach. O tym, w jaki sposób możemy być bezbronni i bezradni wobec fatalnych zbiegów okoliczności, ale również o sile, by stanąć im naprzeciw i walczyć o odmianę swego losu. Bo w tej powieści wydarzy się tak wiele, że sam początek sugerujący kierunek oraz sens uciekania szybko zamieni się w wielowątkową opowieść o samej istocie strachu. Tego, że można bać się przede wszystkim siebie. Ale również o tym, że strach przed najbliższą osobą może być jeszcze bardziej destrukcyjny niż cierpienie wywołane jej nieobecnością.

Ten thriller przechodzi momentami w dobrą powieść obyczajową. Jest tu wszystko, co pozwoli spoglądać na główną bohaterkę z różnych perspektyw, ale także zmieniać zdanie na temat tego, co robi. Bo Charlotte przylatuje na Islandię ze swoją tajemnicą i odkrywa tajemnicę kogoś innego. Jedna i druga będą tutaj opresyjne. Pomysł na tę książkę staje się dostrzegalny dopiero pod sam koniec, dlatego pozorne przekonanie o tym, że już się wszystko rozumie i wie, co się dalej wydarzy, może być iluzją. To niesamowite, jak pisarka debiutująca w danym gatunku literackim zna i rozumie zasadność korzystania ze wszystkich istotnych motywów oraz elementów dynamizujących akcję. Ale – jak wspomniałem – sporo tu prozy obyczajowej i bardzo dużo o tym, kogo i w jaki sposób szukamy w najbliższych relacjach. Agnieszka Ewa Rybka opowie o konfabulacjach, zdradach, psychopatologicznej zemście, jednakże przede wszystkim pokaże nam bohaterów rozwojowych. Będzie konsekwentnie dążyć do tego, by sugerować, jak bardzo niejednoznaczne może być to, co uznajemy za pewne, kiedy określamy kogoś w roli członka rodziny. To zapowiedź niezwykłego potencjału i talentu, więc mam ogromną nadzieję, że Rybka nie będzie autorką jednego tytułu. To pisarka świadoma tego, że opowiadać to przede wszystkim wywoływać emocje, a potem w nich zaskakiwać. Czyta się ten debiut od razu i błyskawicznie. Zdecydowanie jeden z ciekawszych thrillerów, jakie czytałem w ostatnich miesiącach.