2015-07-31

"Tajemnica domu Helclów" Maryla Szymiczkowa

Wydawca: Znak

Data wydania: 13 lipca 2015

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Zofia na tropie

Pisanie kryminałów retro przez współczesnych twórców wiąże się chyba z nie lada radością. Ma się wrażenie, że układają oni poszczególne sceny, pochylając się nad nimi na przemian ze śmiertelną powagą i sztubackim śmiechem wybuchającym nad maszynopisem. Takie książki stanowią źródło świetnej rozrywki, choć rozprawiają przecież o mrocznych stronach ludzkiej natury. Po Joannie Szwechłowicz, która kazała swoim bohaterom tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej spędzić czas w odciętym od świata pałacu z nadzieją na nielichy spadek, do budowania intrygi kryminalnej w klasycznym, ale też i nieco ekscentrycznym stylu przystąpili Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, powołując do życia Marylę Szymiczkową. O ile zakończenie dynamicznej "Ostatniej woli" Szwechłowicz może nieco rozczarować, o tyle finałem kryminalnej zagadki z 1893 roku panowie Dehnel i Tarczyński wszystkich zaskakują, bo - jak wspomniała słusznie Agnieszka Sowińska w rozmowie z autorami - wyrzucają niejako czytelnika gdzieś poza samo śledztwo, skrywając jego szczegóły i uniemożliwiając ich poznanie. Tymczasem osobliwym śledczym okaże się krakowska mieszczanka, matrona dumna ze swej pozycji społecznej i spychająca gdzieś do podświadomości prowincjonalne, przemyskie pochodzenie. Obie porównywane książki kumulują największe napięcie w zakończeniu będącym erudycyjnym popisem błyskotliwości. Powołana do życia Szymiczkowa serwuje swój szach mat z zaskoczenia. O ile sama intryga kryminalna nie jest może zbyt dynamiczna czy zapadająca w pamięć, o tyle dziewiętnastowieczny Kraków i jego "straszni mieszczanie" stanowią niewątpliwe walory tej zgrabnie napisanej książki.

Trzydziestoośmioletnia Zofia Szczupaczyńska jest wzorową panią domu. Żona profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego dba o ten dom ze szczególnym zaangażowaniem. Wśród domowych rytuałów tkwi w przeświadczeniu o byciu kimś wyjątkowym. Także na szczeblach drabiny społecznej. Szczupaczyńska ma cechy Dulskiej, lecz mimo gry pozorów, za którą często stoi jej wyrachowanie oraz czasem hipokryzja, da się lubić i przede wszystkim - szanować. Dehnel i Tarczyński w swej fabule wyraźnie nakreślili te wszystkie możliwości dostępne krakowskim mieszczkom końca XIX stulecia, z którymi ich zdrowy rozsądek nie śmiałby się zmierzyć, bo to wszystko byłyby i fanaberie, i zdecydowane przekraczanie granic ustalonych przez status społeczny, pozycję w związku małżeńskim czy niepisane reguły postępowania kobiety w słusznym wieku i słusznego taktu. Bo Szczupaczyńska nudzi się z tym, co ma na co dzień. Spolegliwy mąż żyje w pewnego rodzaju świecie równoległym, choć widzimy wyraźnie, że Zofia darzy go czułością i jest doń przywiązana. Sama światów równoległych szuka w lekturach - Poe czy Scott to jej duchowi przewodnicy po tym nudnym codziennym żywocie konwenansów i układów.

Tak też portretowany jest Kraków. Z jednej strony miasto wyraźnie się wyróżniające w galicyjskiej szarości. Miasto będące spełnieniem marzeń o życiu w ważnej metropolii. Z drugiej - dość duszna mieścina układów i znajomości, z której chciałoby się wyjechać do kosmopolitycznego Wiednia. Życie w Krakowie dla ludzi pokroju Szczupaczyńskich to życie w sidłach nieznośnych czasem współzależności, wobec których trzeba być i pokornym, i cierpliwym. Kraków nieprzypadkowo w samej Zofii wyzwala dość ambiwalentne uczucia. Sporo w nim trzeba robić na pokaz. Między innymi pomagać potrzebującym, angażować się we właściwe bywanie w istotnych miejscach. Pielęgnować nagrobki i spoglądać z zawiścią na te lepiej wzniesione tak jak zawistnie obserwują swe kreacje wszystkie matrony przybyłe do teatru, dla którego nie warto nadkładać drogi spacerem, tylko należy podjechać doń dorożką, bo przecież tak wypada.

Zofii Szczupaczyńskiej wiele nie wypada. Angażuje się w sprawę zaskakujących zgonów pensjonariuszek Domu Helclów. To miejsce to uosobienie chrześcijańskiego miłosierdzia i fundacja dobroczynna skupiająca wokół siebie znaczące persony, a także spory kapitał samych pensjonariuszy, tych najbardziej majętnych oczywiście. Szczupaczyńska uświadamia sobie, że w Domu Helclów widzi i słyszy więcej niż inni. Dlaczego ciało jednej z pensjonariuszek znaleziono na strychu? Jaki z tym związek ma uduszenie kolejnej, potem zniknięcie trzeciej? Krakowska policja tuszuje swą bezradność, działając chaotycznie i dość szybko - by uspokoić opinię publiczną - aresztując podejrzanych. Tymczasem coś jest bardzo nie tak i Szczupaczyńska czuje, że intuicja jej nie zawiedzie. Bo nagle doznaje przemożnej chęci rozwikłania zagadek kryminalnych po swojemu. Ona, która dotąd zajmowała się domem, treścią obiadów i planowaniem życia towarzyskiego dla siebie i męża, dusząc się w gorsecie przyzwyczajeń i obłudy. Tak, bohaterka odkrywa w sobie nie tylko siłę, ale i kompetencje, by prowadzić prywatne śledztwo. Działa metodycznie i spokojnie. Czasami sama sobie utrudnia pewne sprawy - choćby wówczas, gdy chce przepytać znajomego toksykologa i w związku z tym aranżuje kolację, której przebieg daleki jest od tradycyjnego schematu spotkań przy stole. Nic to, Szczupaczyńska radzi sobie po swojemu. Jej spostrzegawczość i inteligencja ujawniają się w szeregu działań, które byłyby i niestosowne, i niebezpieczne dla kobiety. Żony profesora. W Krakowie. Pośród ludzi przekonanych o tym, jakie dokładnie są kobiece role, i gdzie kobieta winna znaleźć swoje miejsce.

Dehnel z Tarczyńskim nie pozwalają nam zapomnieć, że najgorsze ludzkie czyny idą w parze z najsilniejszymi emocjami. Zemsta to przecież świetny, soczysty motyw. Kierująca w stronę zbrodni w mieście, w którym przebaczenie to tylko termin teologiczny. Kroki detektyw Szczupaczyńskiej prowadzą nas w zaskakujące miejsce. Udowadniają, że Kraków jest miastem wielu masek i wielu fałszywych życiorysów. Miastem, w którym czasem warto udawać kogoś, kim się nie jest, a czasami należy tuszować to, kim jest się rzeczywiście. Gra o wpływy i pozycje się nie kończy. Może jednak skończyć się dramatycznie. I tak się dzieje w "Tajemnicy Domu Helclów" - powieści ujmującej klimatem, specyficznym humorem i dobrze rozegraną intrygą. Nic to, że blednącą chwilami. Koloryt dziewiętnastowiecznego Krakowa rekompensuje braki tym, którzy oczekują soczystego kryminału. Otrzymujemy w gruncie rzeczy książkę będącą efektem intelektualnej zabawy i hołdem złożonym czasowi, w który autorzy zanurzyli się na tyle solidnie, by obronić Szymiczkową na pewno jako świetną portrecistkę przeszłości w dobrej powieści obyczajowej.

2015-07-29

"Manson. Ku zbrodni" Jeff Guinn

Wydawca: Agora

Data wydania: 24 czerwca 2015

Liczba stron: 534

Tłumacz: Krzysztof Kurek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Anatomia wyobcowania

Wzbudza się po latach takie wewnętrzne przekonanie, że Charles Manson nie zasługuje na kolejną książkę o sobie. Że wszystko na jego temat zostało już powiedziane i napisane, szalony celebryta odarty został ze wszystkich tajemnic, nic już nie jest tak dwuznaczne jak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, a ciągłe zainteresowanie tym człowiekiem wynika po prostu z faktu, że wciąż żyje za kratkami. Tymczasem każda kolejna publikacja o szaleńcu z Kalifornii, który zlecił zabójstwo między innymi Sharon Tate, staje się następnym bestsellerem, jest żywo komentowana. Książka Jeffa Guinna zasługuje na uwagę przede wszystkim ze względu na swą drobiazgowość w opisie nie tyle zbrodni, ile struktury Rodziny Charlesa Mansona i lat, w których dorastał jako wyrzutek, wciąż przez kogoś kontrolowany, karcony i wciąż żyjący w przekonaniu, iż zbiera bolesne razy od losu zupełnie niezasłużenie. Imponująca jest lista materiałów źródłowych Guinna, choć "Manson. Ku zbrodni" to rzecz skomponowana przede wszystkim dzięki wywiadom. Było ich wiele, a mogłoby być jeszcze więcej, gdyby autor płacił rozmówcom. Nawet teraz, tyle lat po dramatycznych wydarzeniach 1969 roku i spektakularnym procesie, wielu jest gotowych zarabiać duże pieniądze na zwierzeniach, które być może nie zostały jeszcze poznane przez opinię publiczną.

Guinn nie płaci i szuka prawdy po swojemu. Rekonstruuje rok po roku biografię człowieka, który zawładnął wyobraźnią milionów, spędzając większość swego życia w więzieniu. Portretowanie Mansona idzie w parze z budowaniem barwnej panoramy przemian społeczno - politycznych w Stanach Zjednoczonych już od lat trzydziestych minionego stulecia, bo Guinn uznaje za ważne lata sprzed powstania formacji Rodziny i jej ekscentrycznego funkcjonowania na marginesie społecznym. Co więcej, autor sugeruje myśl, że Manson to nie jakaś ponura ikona znamionująca trudny dla Ameryki czas, w którym zamieszki studenckie, sprzeciw wobec wojny w Wietnamie, kontrowersyjna prezydentura Nixona czy zabójstwo Martina Luthera Kinga kreowały coraz to nowsze podziały i konfliktowały ludność w całym kraju na tyle silnie, że jego bohater uznał to za zapowiedź wojny rasowej. Charles Manson to nie pokłosie buntu, gniewu, narastającej agresji i trudnej sytuacji w USA, gdzie przemoc i bezsilność na przemian naznaczały ludzkie światopoglądy. On został przez Guinna osadzony bardzo wyraźnie w latach już zaraz po przyjściu na świat. W charakterystyce Mansona ważny zdaje się nawet kryzys 1929 roku, kiedy jeszcze nie było go na świecie. Ta książka ma odczarować mit; być może udowodnić tezę, iż opiekun Rodziny nie jest ani w żadnym stopniu geniuszem, ani też pozbawionym zdrowego rozsądku szaleńcem. Ta książka krok po kroku pokazuje, w jaki sposób kształtowała się osobowość psychopaty, i sugeruje dość proste odpowiedzi na pytania o motywy działania Mansona. Obawiam się, i to dość wyraźnie kreśli Jeff Guinn, że człowiek ten nie jest ani wyjątkowy, ani też wyjątkowo skrzywdzony przez los. W jego pasjach, marzeniach, priorytetach i zachowaniu także nie można dopatrzeć się czegoś spektakularnie różnego od zachowań patologicznych zamykanych jednak w pewnych normach. Manson to egocentryk i oportunista, z pewną charyzmą, któremu udało się zmanipulować tak zwaną trudną młodzież. Bez umiejętności rozsądnego przewidywania, z brakiem myślenia logistycznego - jak wówczas, gdy przeniósł Rodzinę na pustynną farmę, by zorientować się już na miejscu... że nie ma tam dla nich wszystkich żywności. Człowiek, któremu pojęcie empatii jest całkowicie obce, i rasista, dla którego wszelkiego rodzaju uprzedzenia były siłą napędową w życiu.

Tak, ta książka to próba "odczarowania" postaci, wokół której narosło tyle legend i spekulacji. Dlatego uważam, że to uczciwa i rzetelna publikacja. Potrzebna nawet jako kolejna, wokół której koncentrować się będzie niezdrowa uwaga. "Manson. Ku zbrodni" to świetnie napisana historia o takim rodzaju zagubienia, z którego można się ratować tylko poprzez czerpanie energii z innych. Manson nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Wszystkie jego relacje były relacjami interesownymi. Człowiek liczył się dla niego tylko wówczas, kiedy mógł mu coś zaoferować. Być może ślad po nim urwałby się bardzo szybko, gdyby ktoś jednak umożliwił mu wydanie płyty z piosenkami, co było tak wielką obsesją, że przeradzało się w coś na kształt szaleństwa. A może byłby sławny. W zupełnie inny sposób. Nie musiałby teatralizować swych zachowań, odgrywać tysiąca enigmatycznych ról, puszyć się przed kamerami i prowokować ławy przysięgłych oraz prowadzącego żmudne dochodzenie, w wyniku którego  Manson został skazany na śmierć...

Guinn wini nie tyle młodziutką matkę czy babkę - fundamentalistkę religijną, ile społeczeństwo i normy społeczne, które nigdy nie dawały szansy na resocjalizację tak trudnego dziecka jak Charlie. Wieczne ucieczki, recydywa, i wstyd. Jedno z trwale zapamiętanych upokorzeń - noszenie sukienki w szkole na rozkaz wuja. McMechen - rodzinna prowincja z czasem zatrzymanym jakby na zawsze. Duszność  - z powodu wysokich temperatur, ale także ta mentalna. Różnego rodzaju blokady i brak ufności w to, że ktoś może pomóc, cokolwiek zmienić. Manson dorastał w czasie, który stygmatyzował i karał, nie starając się za bardzo o jakąkolwiek formę terapii. Charlie to był taki twardy chłopak, któremu życie kazało być jeszcze twardszym. Odegrał się za to na całej ludzkości, a dzięki umiejętności skutecznej manipulacji, której obecność Guinn wskazuje już w okresie dzieciństwa Mansona, uwierzył w moc zbawienia tych, którzy z własnej i nieprzymuszonej (sic!) woli postanowili stanąć na krawędzi i zachowywać się prowokacyjnie wobec wszelkich norm.

Proces po zamordowaniu siedmiu ludzi nie jest aż tak istotnym obiektem opisu. Wszystko, co najważniejsze, opisał oskarżyciel Mansona i jego grupy, Vincent Bugliosi, w wydanej przed pięciu laty  w Polsce książce "Helter Skelter". Guinn współpracuje z autorem tej publikacji, tworząc własną opowieść. Historię z faktów i opinii, którymi podzielili się ludzie dotychczas niewysłuchiwani. Na przykład strażnicy więzienni, wspominający swój kontakt z Mansonem podczas procesu. Jemu samemu Guinn poświęca tylko jeden rozdział.  Najciekawszy jest w sumie fenomen tej wielkiej lojalności wobec guru w momencie, w którym członkowie Rodziny mierzą się z wymiarem sprawiedliwości, a grupa formalnie nie istnieje. Właściwie wszystko, co najważniejsze z punktu widzenia autora, zostało już opisane ze szczegółami. Opinia publiczna wybiórczo traktowała doniesienia o procesie. Podobną wybiórczością współczucia charakteryzowała się wówczas, gdy ubolewała nad śmiercią Sharon Tate, podczas gdy pozostali zabici nie byli aż tak warci uwagi - społeczności i mediów. "Manson. Ku zbrodni" kończy się właściwie w tym momencie, w którym poznajemy zasadnicze motywacje; przede wszystkim zabójców sterowanych przez Mansona. Każdy z nich jest ofiarą i katem jednocześnie. Każde zdanie w tej świetnej publikacji prowadzi nas ku zrozumieniu. Guinn nie pozostawia dużo miejsca na domysły. Dzięki temu ta zwarta i konkretna publikacja zmyślnie wpisuje w pewne ramy opowieść o człowieku, który wciąż twierdzi, że żadnej normie nie jest z nim po drodze.

2015-07-27

"Inna Rzeczpospolita jest możliwa! Widma przeszłości, wizje przyszłości" Jan Sowa

Wydawca: W.A.B

Data wydania: 8 kwietnia 2015

Liczba stron: 296

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,99 zł

Tytuł recenzji: W trosce o dobro wspólne

W omówieniach tego typu publikacji najczęściej pojawia się ton polemiki lub akceptacji, analizowanie zaprezentowanych tez z własnego punktu widzenia, tym samym odzieranie z treści i wyręczanie czytelnika, któremu należny jest szacunek. Książka Jana Sowy to dowód silnego zaangażowania w poruszaną problematykę. Autor pisze ze swadą i wie, o czym pisze. Stara się unikać poglądów już wielokrotnie głoszonych i nie powielać stereotypów myślowych. Analizuje myśl społeczną, polityczną i gospodarczą, budując tezy walczące z poczuciem pewnego rodzaju rozczarowania na rzecz klarownie budowanych argumentów, które mają udowadniać trafny tytuł książki.

Sowa nie jest idealistą, choć uważnie prześwietla analizowane idee, szczególnie wnikliwie czytając Marksa. Publikacja najpierw zbudowana jest z sądów i przekonań o kalekiej istocie polskości, które opinia publiczna powiela czasem bez większego zastanowienia. Potem stanowi zdecydowaną krytykę i konserwatyzmu z jego tęsknotami za Pierwszą Rzeczpospolitą sarmacką, i liberalizmu powielającego zachodnie wzorce bez należnej temu refleksji. Ostatnia część książki to wywód dość klarowny, ale jednocześnie odbiegający nieco od dyscypliny myślowej porządkującej poprzednie rozważania. Można zadać sobie pytanie o to, czy Sowa jest utopistą, czy pragmatykiem, czy bezwzględnym realistą. Wchodzenie w dialog z jego tezami należy pozostawić czytającym. Bo "Inna Rzeczpospolita jest możliwa!" to jedna z lektur dzisiaj naprawdę obowiązkowych, bez względu na światopogląd, orientację polityczną czy stopień (nie)zadowolenia z życia po latach transformacji. Opowiada o pewnym zaprzepaszczonym ideale, zwartej formacji, o ruchu umożliwiającym w pełni korzystanie z tak zwanego dobra wspólnego i wzbogacanie go.

Książka to pokłosie poglądów z poprzednich publikacji, po których przedstawieniu autor rozwija pewne tezy, budując zwarty i logiczny wywód oparty na analizie tego, w jaki sposób państwowość polska rozwijała się przez blisko pięć minionych wieków. Sowa sygnalizuje, że dzisiaj mamy przed sobą dość ograniczony, w pewien sposób ułomny i na pewno ryzykowny wybór - opowiadamy się albo za konserwatyzmem ideologów zatopionych nieprzytomnie w przeszłości, albo za liberalizmem o kilku obliczach i niezrozumiałych dla wielu znaczeniach, akceptujący z kolei rozwój przez naśladownictwo, uwalniając fascynację zachodnimi wzorcami, od których przez lata byliśmy izolowani. Czy jest szansa na wyjście z impasu? Jest coś, o czym można myśleć jako o alternatywnej drodze rozwoju państwowości, uzdrowienia gospodarki i zniwelowania minorowych nastrojów społecznych (z których dramatyzmem autor jednak mocno przesadza)? Jest, a właściwie wydarzyło się to coś. Sowa przypomina ideały "Solidarności" z samego początku jej istnienia. Analizuje ten czas, którego jeszcze nie zrujnował stan wojenny, i tę euforię oraz determinację w walce, dzięki której powstał ruch - być może jedyny taki i prawdziwy - na rzecz kluczowego dla autora rozważań pojęcia "dobra wspólnego".

Czym ono jest? "Dobro wspólne można rozumieć jako rodzaj kapitału - a więc jednocześnie zasobu i relacji społecznej". Wypracowała je "Solidarność". O nie walczyła. Formacja poza jakimikolwiek kategoriami, absolutnie nowatorska i zdecydowanie przełomowa. Ruch jednoczący ideowo, który zbudował układ sił na rzecz walki o dobro wspólne na bardzo krótki, jednak zdecydowanie wyraźny okres czasu. Pierwotne ideały "Solidarności" zatarły się już, a walczący o nową formację w obronie godności ludzi i pracy robotnicy szybko zostali później usunięci na margines. Jan Sowa, posługując się paralelą Arabskiej Wiosny, wyraźnie wskazuje kierunek, w jakim mogłaby pójść polska demokracja i państwowość, gdyby odpowiednio wcześnie zdano sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie ma to, co wydarzyło się na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.

"Solidarność" ujawniła w Polakach coś, o czym szybko potem zapomnieli. To było takie idealne połączenie na chwilę, jednoczące wszystkie grupy społeczne, jednoczące także na papierze i w dokumentacji, nie tylko ideologicznie. Ruch ten dawał szansę na najbardziej demokratyczne dbanie o równość i godność, na budowanie Rzeczpospolitej opartej na sile społeczności i na mocy samorządności - innej niż w dzisiejszym rozumieniu. Co się stało, że nie potrafiliśmy tego utrzymać i zatrzymać? Dlaczego dzisiaj mnożą się teorie wielkości dawnych dziejów, w których Polska nie spełniała praktycznie żadnych wymogów prawdziwej państwowości, lub też wchłania się naiwną wizję kapitalizmu i rozwoju poprzez kopiowanie? Pojawia się bolesna myśl o tym, że w formowaniu swej państwowości Polska w każdym okresie historycznym bazowała na obcych wzorcach, nie szanując siebie samej i swoich obywateli.

Sowa rozważa, w jakim kontekście dobro wspólne wciąż jest nam dane i co można z nim zrobić. Temu dobru potrzebne są sensowne, spójne wewnętrznie instytucje. Mamy język i wiedzę, demokrację i moc miasta. Mamy także możliwości i szanse, ale nie potrafimy z nich korzystać. Uciekamy od Wschodu, który wcześniej nas zagarniał (autor uważnie analizuje wszelkie wypaczenia oraz upadek ZSRR), i nie jesteśmy w stanie dorównać Zachodowi, bo tam wszystko, co związane z państwowością i kapitałem, rozwijało się przez wieki zupełnie inaczej. Pozostaje nam zatem kraj na peryferiach, z którym nikt nie chce się liczyć. Kraj smutnych ludzi, którzy sobie nie ufają. Ta mroczna wizja atakuje nas już na wstępie, jest dość stronnicza i nie do końca wiarygodna. Dalsza część rozważań, z lekko hurraoptymistycznymi tezami ostatniego rozdziału, to spójnie zbudowany wywód, w którym dominują śmiałe tezy, a nie na przykład pytania retoryczne. Jan Sowa zmusza do tego, by skonfrontować się z jego poglądami i zastanowić nad tym, jak - w nawiązaniu do podtytułu - pożegnać męczące widma przeszłości  i wypracować spójne wizje przyszłości. Opowiada o fenomenie, dla którego Polacy byli gotowi na bardzo wiele, a dzisiaj mgliście rozważają sens i celowość jego działań. O Polsce, która wciąż ma szansę na to, by być dobrem wspólnym. Być krajem, w którym szanujemy się, i sobie ufamy. Robimy też coś razem. Dla siebie i przyszłości.

2015-07-24

"Tam, gdzie wiatr krzyczy najgłośniej" Robert Peroni, Francesco Casolo

Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 6 maja 2015

Liczba stron: 192

Tłumacz: Anna Osmólska-Mętrak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Lód i przywiązanie

Analizowanie książki Roberta Peroniego o Grenlandii to świetna okazja, by zestawić tę pozycję z mroczną opowieścią Anny Kim, "Anatomia pewnej nocy". Kim wyruszyła na wschód wyspy, by poznać tajemniczą historię Tasiilaq - miasta, w którym kilkanaście osób w krótkich odstępach czasu odebrało sobie życie. Niemiecka pisarka buduje narrację pełną niejednoznaczności i melancholii, Peroni jakby to wszystko rozjaśniał. Bo dla niego Tasiilaq to nie wioska samobójców, lecz miejsce, z którym postanowił zżyć się na zawsze. Tam postawił Czerwony Dom, tam odnalazł harmonię, to Grenlandia nauczyła go prawdziwej pokory po latach ekstremalnego mierzenia się z życiem. "Tam, gdzie wiatr krzyczy najgłośniej" ma ogromną wartość poznawczą, literacką niekoniecznie. Opowieści Peroniego, przesycone ciekawymi historiami i zajmującymi uwagę anegdotami, nie są wolne od stylu irytujących sentencji, a chwilami pojawia się nieznośny, naprawdę niepotrzebny dydaktyzm. To jednak świadectwo zakorzenienia się w świecie, który nie zna pojęcia stałości i bezruchu. Wiarygodne. Peroni w swym aktywnym życiu zdobywcy być może po raz pierwszy skonfrontował się z czymś naprawdę nieznanym, przybywając do Grenlandii i obcując z Inuitami, przez większość z nas określanych egzotycznym mianem "Eskimosi". Siła tej konfrontacji była zapewne tak duża jak spotkanie Anny Kim z miejscem zabierającym ludzkie istnienia. Były to jednak zasadniczo różne od siebie konfrontacje. Obrazują postrzeganie rdzennych Grenlandczyków przez ludzi Zachodu i przez białego człowieka, który zechciał pochylić się nad nimi naprawdę.

Inuici słyną ze swej łagodności. Ona wraz z otwartością kontrastuje przecież z surowym klimatem, gdzie nie mierzy się upływu czasu w sposób, w jaki dokonują tego tak zwani cywilizowani ludzie. Peroni zbliżył się do nich jeszcze w okresie, kiedy ich tożsamość nie była skonfrontowana z tym, co niesie tak zwana nowoczesność. Ich rytm życia, wierzenia, poglądy czy działania - wszystko miało właściwy czas i miejsce na wyspie, do której po Normanach - byli tam w X wieku - nikt tak naprawdę nie chciał docierać. Kim widzi już społeczność zmuszoną do mieszkania w betonowych budynkach, której odbierane były nieliczne możliwości życiowe i która przez to zaczęła cierpieć.

Bo Inuici są bardzo ugodowi. Wielu uznałoby ich za zachowawczych, tchórzliwych. Są w stanie zaakceptować wszystko, co przyjdzie do nich z zewnątrz, ale nie są w stanie dać temu wiary. XXI wiek zniszczył niespotykaną wyjątkowość ich zimnej wyspy bardziej niż liczne minione stulecia. Peroni snuje swą opowieść także po to, by zachować w świadomości czytelników tę część świata, która cierpi z powodu narzucanego trybu życia. Inuici przez wieki solidarni, wieczni pragmatycy, skupieni wokół priorytetów takich jak rodzina, miłość i przetrwanie, doświadczają okrucieństwa cywilizowanego świata, który zabrania im polować, choć zabijają przecież tylko po to, by jeść. Nikt nie chce zbliżyć się naprawdę do wyjątkowej formy ludzkości deprecjonowanej przez nowoczesność. Peroni wśród Inuitów przechodzi duchową przemianę. Proste i intensywne więzi społeczne pośród specyficznych wierzeń i szamanizmu dają mu możliwość realnego konfrontowania się z życiem. Uwolniony od imperatywu posiadania i gromadzenia włoski podróżnik czuje się ocalony, gdy akceptuje własny bezruch. Wraz z warunkami przyrodniczymi, które dyktują rytm dnia, miesiąca, całego życia. Nie chce być obok, chce wejść w specyficzną społeczność i stać się jej członkiem. Zachować w sobie poczciwość i szacunek dla innych. Tak jak wielki jest jego szacunek dla surowej grenlandzkiej aury.

Anna Kim oddała tajemniczość samobójstw z Tasiilaq zgodnie z oczekiwaniami czytelnika z innego kręgu kulturowego. Odbieranie sobie życia to motyw budujący jej mroczną i przejmującą prozę. Peroni także nawiązuje do świadectw odejścia z rąk własnych, ale racjonalizuje to sobie, nam przede wszystkim. Umieszcza myślenie o śmierci w kontekście życia Inuitów, dla których samobójstwo jest naturalnym wyborem przy braku jakiejkolwiek alternatywy. I nikt nie wie, kiedy nastąpi ten moment, gdy Grenlandczyk zdecyduje się na odejście. Peroni wraz z Kim próbują analizować specyficzny stan samotności na wyspie. Każde z nich wyciąga nieco inne wnioski. Jednocześnie oboje zauważają, że to bardzo specyficzna samotność. I bardzo specyficzne samobójstwa, od których Inuici nie są wolni. Tak jak od strachu chociażby - jest on większy, gdy myślą o demonach, niż gdy uświadamiają sobie, że cała rodzina prawdopodobnie może umrzeć z głodu. Robert Peroni doświadcza głodu całkiem realnie, ale nie jest to głód grenlandzki. To przyroda kieruje ludzkimi instynktami i potrzebami. Włoski przybysz przez lata jeszcze nie jest w stanie do końca zrozumieć tej zależności.

"Tam, gdzie wiatr krzyczy najgłośniej" to opowieść o społeczniku, który zaczął walczyć w słusznej sprawie, kiedy zrozumiał, że nowoczesny świat oraz jego oczekiwania względem Grenlandii mogą pogrążyć Inuitów w marazmie i lęku. Czerwony Dom to symbol oddania drugiemu człowiekowi. Prawdziwego i bezinteresownego. W Tasiilaq nie zamyka się domów i Peroni po latach zaczyna rozumieć, dlaczego tak się dzieje. Wie, że opisuje być może cywilizację skazaną na wyginięcie. Kiedy popada wówczas w patos, brzmi odstręczająco. Gdy jednak analizuje pozycję ludzi, którzy od zawsze dawali sobie radę w ekstremalnych warunkach pogodowych, a teraz nie są w stanie unieść brzemienia nowoczesności, z pokorą pochyla głowę i surowo osądza ten nowoczesny świat. Wtedy jest bardzo wiarygodny. Mierząc się z demonami - własnymi i tymi grenlandzkimi - wypracowuje w sobie taki stan umysłu, w którym bezgranicznie ufa Inuitom, ich intuicji, pokorze i serdeczności. Nieprzypadkowo Inuita to "człowiek". To książka o odkrywaniu sensu człowieczeństwa i o życiu stale zagrożonym przez naturę - równie bezwzględną, co piękną i urzekającą.

To taka opowieść o ciekawości, akceptacji i próbie ocalania. Ważna książka, choć zbyt wiele przekazuje wprost, nie kryje w sobie symboliki, dwuznaczności. Robert Peroni opowiada o świadomości człowieka XXI wieku, który kwestionuje swoje pochodzenie i przywiązanie do form życia, dla których nie ma miejsca na Grenlandii. Jedna z ciekawszych opowieści o pokorze i empatii, jakie zdarzyło mi się w ostatnim czasie czytać.

2015-07-22

"Belfast. 99 ścian pokoju" Aleksandra Łojek

Wydawca: Czarne

Data wydania: 1 lipca 2015

Liczba stron: 184

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Miasto gniewu

To trudna książka o trudnym mieście. Aleksandra Łojek musiała porzucić perspektywę naukowca i stać się działaczem społecznym, aby zobaczyć i usłyszeć miasto, które od 1998 roku realizuje trudny pokój, będąc stale podobne do bomby z opóźnionym zapłonem. Opowiedziała o granicach, które starała się przełamać. O złamanych przez los, nienawiść, uprzedzenia i patologie ludziach, dla których życie w tak zwanym wolnym Belfaście jest trudne i uciążliwe. O różnicach, których nie sposób pojąć, ale można je opisać. To książka o mieście - symbolu jednego z najbardziej enigmatycznie przedstawianych w brytyjskich i światowych mediach konfliktu. Ukazywanego wybiórczo, niewyraźnie. Wielokrotnie spowitego milczeniem i cenzurą. Dlaczego? "Bo Wielkiej Brytanii, która zaprowadza porządki na świecie, wstyd, że na swojej ziemi nie umiała poradzić sobie z napięciami narodowowyzwoleńczymi. Że nadal się tu kotłuje".

Łojek opowie o historii Belfastu, z jej krwawych strzępów wybierając te najbardziej znaczące dla swojej narracji. Ukaże współczesną panoramę miasta, krajobraz różnego rodzaju uprzedzeń. Zdobędzie się na odwagę, by poruszać tematy bardzo drażliwe, przemieszczać się w miejsca kipiące od skrywanych złych emocji. Przyjrzy się Belfastowi, który przeraża, ale jednocześnie łaskawie otwiera się na turystów, cudzoziemców. Można tam żyć, jeśli pozna się pewne określone znaczenia. Bo portretowane w reportażu miejsce z jednej strony niesie ze sobą ryzyko w razie przyznania się do jakiejkolwiek przynależności, z drugiej zaś - każe uważnie obserwować otoczenie i być nieustannie zidentyfikowanym z czymś. Nieważne, że często jest to idea czasu konfliktu, który dla mieszkańców Północnej Irlandii był regularną wojną, w wielu głowach wciąż trwającą...

Aleksandra Łojek już na wstępie zaznacza, że opowieść o trudnym czasie i miejscu nie będzie dotyczyć tych, którzy sobie z Belfastem i w nim świetnie radzą. Nie będzie to zatem historia o sytej, pełnej witalizmu i radości życia klasie średniej. Tam wyparto już pewnie liczne uprzedzenia, chce się być kosmopolitycznym, budować otwarte dla innych miasto. Ale Belfast to nie tylko klasa średnia. Zainteresowanie autorki wzbudzą ci wszyscy ludzie, którzy z jakichś przyczyn gloryfikują czas przeszły, nie pozwalając mu odejść, trzymając się go kurczowo ze wstydem i czasami dumą. Myśląc o tym, że pokój to stan niestabilny, a wojna dawała możliwość odreagowania agresji i złości, jakiej nadal pełno wokół. Wśród rozmówców Łojek są ci, którzy na mocy porozumienia z 1998 roku przedwcześnie opuścili więzienia. Na wolność wyszli zabójcy - ich wyroki zawieszono, ale winy pozostały. Odstąpiono od restrykcyjnych kar wobec wielu odpowiedzialnych za zamieszki, rozboje, porwania, morderstwa, okaleczenia czy tortury. Świat Belfastu miał być inny. Ludzie po traumie wieloletniego konfliktu także. Tymczasem podziały będące jego źródłem wciąż są bardzo widoczne. Irlandczycy i Brytyjczycy w trudnej bliskości. Republikanie kontra lojaliści. Przemoc może zniknęła z ulic, ale nadal naznacza myślenie tych, którzy wydzielają sobie odpowiednie strefy, stawiają mury, obserwują ruchy innych. Wszystko po to, by nadal się izolować, wciąż podtrzymywać żywotność antagonizmów.

W książce Aleksandry Łojek jest wiele mądrych zdań o społeczności Belfastu. Na niezrozumiałe i skomplikowane w swej istocie konflikty można spojrzeć z boku, ale także się w nie zagłębić. Jedna z czytelnych konkluzji dotycząca tamtejszego ładu jest następująca: "Społeczeństwo północnoirlandzkie oczekuje sypania głowy popiołem. Społeczeństwo północnoirlandzkie nie wybacza. Jest przestępstwo, musi być kara, skrucha, ale najlepiej zadośćuczynienie i zemsta". Wychodzący z więzień mordercy, byli współpracownicy IRA, kolaboranci i ideologiczni wrogowie od zawsze stają teraz w obliczu nowych możliwości - przemiana w pokojowym Belfaście czy powielanie zachowań z przeszłości. A przecież czekają także inni, którzy w każdy możliwy sposób chcieliby się zemścić. Spirala przemocy wciąż nakręca się gdzieś na peryferiach. Możliwe jest zadośćuczynienie? Wybaczenie ze strony rodzin ofiar? Czy w świecie tak okrutnie naznaczonym przemocą i uprzedzeniami na tle religijnym oraz ideologicznym możliwa jest nadzieja na spokojne życie, na powrót rozsądku, na planowanie swoich poczynań bez myślenia o bombach, przemocy, więzieniu i strachu? Chociaż autorka książki porusza się po terenie prawie że minowym i choć wysłuchuje przerażających historii o mrocznej naturze ludzkiej, widzi w tym wszystkim jednak pewien sens. A w sensie - wybawienie. Bo Belfast zrobił już wiele, by stać się miastem lepszego życia, ale stałe podziały i antagonizmy wzmacnia przede wszystkim nieudolna polityka społeczna.

Przyszłość miasta z dzielnic, gdzie zagląda Łojek, wydaje się przerażająca. Młodzi, urodzeni już po 1998, nie noszą w swojej pamięci żadnych wspomnień. Oni jedynie odtwarzają patologie rodziców, wrastają w ziemię i konflikt, który trwa w umysłach niepogodzonych ze zmianami. Bo przecież znaczny procent przemocy we współczesnym Belfaście ma charakter patologiczny i nie jest związany ani z ideologią, ani z religią. Dopóki znaczna część miasta będzie społeczeństwem bez perspektyw i szans rozwoju, dopóty pamięć o minionej wojnie wciąż będzie odgrzewana, a ci nieradzący sobie z rzeczywistością, będą tęsknić za adrenaliną i mocą, jaką dawał konflikt. Nie tylko zamieszki, ale także zabijanie...

"Belfast. 99 ścian pokoju" to bardzo mroczna, polifoniczna opowieść o świecie, który każdego dnia liczy na cud odkupienia win z przeszłości. Tymczasem wielu mieszkańców miasta utkwiło w nim nie tylko topograficznie, ale także mentalnie. Ból i wstyd kryją się za kapturami. Przyszłość nie niesie perspektyw, a teraźniejszość można zapić. Zamieszki to rekreacja, ale też możliwość zdobycia socjalnych pieniędzy od państwa, które rzekomo okupuje, ale ma też utrzymywać w niebycie uprzedzeń i złości. Zamyka się usta, wielu rzeczy nie widzi. Status quo sprzed 1998 roku ma się w niektórych dzielnicach bardzo dobrze. Łojek wierzy w siłę przemian. Nawet wtedy, gdy z niedowierzaniem słucha o ekspiacji, jaka dokonała się w bezwzględnym mordercy. Czytelnik stawia sobie wciąż pytania o to, dlaczego to wszystko nadal tak silnie polaryzuje, skąd się bierze ta destrukcyjna siła i skąd przekonanie, iż pokój po 1998 roku to stan tymczasowy, a przemoc wróci... To jeden z reportaży, który odkłada się z pewną ulgą, ale i narracja o mrocznej stronie ludzkiej natury udowadniająca, że w sytej, demokratycznej i spokojnej Europie pojęcie wojny nie powinno być czymś abstrakcyjnym. Dla wielu mieszkańców Belfastu ono oznacza centrum wszystkiego. I nie potrafią wyjść poza wojnę, bo ta w ich głowach wciąż ma miejsce...

2015-07-20

"Jeden z nas. Opowieść o Norwegii" Åsne Seierstad

Wydawca: W.A.B

Data wydania: 24 czerwca 2015

Liczba stron: 526

Tłumacz: Iwona Zimnicka

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Ku przestrodze...

Åsne Seierstad - dziennikarka od lat zajmująca się ważnymi problemami świata - stanęła przed zadaniem bardzo trudnym, zapewne angażującym w specyficzny sposób i szalenie bolesnym. Po dramacie 22 lipca 2011 roku trzeba było napisać książkę o Norwegii. O swojej ojczyźnie naznaczonej zbrodnią. Oddać ducha przerażenia przemocą na tle politycznym, opisać dramaty zabitych, norweski lęk i solidarność oraz wgłębić się w życie społeczne, przyjrzeć się różnorodności, kreśląc ramy zmian w Norwegii od lat powojennych po obecne, by dosadnie zadać pytanie o to, dlaczego stało się to, co się stało, i kto za to odpowiada. To nie jest opowieść o Breiviku Andresie i na pewno nie jest to książka w jakikolwiek sposób stawiająca tę postać na piedestale. Przeciwnie. Seierstad napisała ją przede wszystkim w hołdzie ofiarom napaści. Z ogromną szczegółowością odtworzyła fakty - zarówno te z życia zabójcy, jak i jego późniejszych ofiar. Prześledziła zmiany norweskiej polityki, zwłaszcza dotyczącej imigrantów, nakreśliła tło społeczne, weszła głębiej w szeregi Partii Pracy i sugestywnie opisała czas, kiedy scenariusz narodowej tragedii zalągł się i formował w umyśle tego, który na sali sądowej zdecydowanie zaprzeczył jakiemukolwiek odrzuceniu. A to z niego, z obojętności i nieumiejętności wyjścia naprzeciw izolacji, zrodziła się trauma i późniejsze śmierci. Breivik to nie napiętnowany psychopata. To jeden z Norwegów. Doskonały tytuł prowokuje i przeraża. Zło, które ujawniło się 22 lipca, narodziło się tak naprawdę dużo wcześniej. Nikt nie chciał zwrócić na nie uwagi. Dziś każdy stara się żyć normalnie. Tak jak normalnie żyli wszyscy, wśród których zabójca czuł się coraz bardziej wyobcowany. Ta narracja zmusza do pamiętania, do rozważenia norweskiej kondycji obywatelskiej i kondycji rządu w kraju, który nie potrafił szybko i skutecznie zareagować na terror, bo nigdy nie sądził, że stanie się jego ofiarą...

Anders Breivik od początku był niechcianym dzieckiem. Åsne Seierstad skupia się na dzieciństwie i dorastaniu niezwykle problematycznego chłopca, który tak naprawdę cały czas tkwił we własnym, alternatywnym świecie. Labilna emocjonalnie matka na przemian tuliła i odpychała. Breivik zmuszony był do konfrontacji z mroczną stroną jej natury. Potem, być może w charakterze zadośćuczynienia, przyjęła z powrotem pod swój dach biednego chłopca, któremu trzeba było dać odrobinę czułości. Tyle tylko, że ten chłopiec już jej wtedy nie potrzebował, hartował się latami na polu wirtualnej gry i budował filozofię, dzięki której chciał w przyszłości wstrząsnąć posadami Norwegii.

W narracji Seierstad wyraźnie widzimy, w jaki sposób Anders Breivik zapierał się samego siebie z przeszłości, zacierał ślady po sobie, uniemożliwiał innym kontakt ze sobą z czasu przeszłego, a wszelkie możliwe formy odrzucenia rekompensował kolejną szaloną aktywnością. Można zadać sobie pytanie, czy jego kroki skierowałyby się w lipcu 2011 roku na Utøyę, gdyby opieka społeczna jednak odebrała go matce, urząd nie umył rąk w sprawach karnych z młodzieńczego okresu fascynacji graffiti, a ojciec zwyczajnie zaakceptował, nie zmuszając do bolesnego dystansu i nie czyniąc pustki, rekompensowanej przez Breivika przez całe życie. Gdyby nie był tak okrutnie poddawany ostracyzmowi za swą inność. Odepchnął go ojciec, odsuwali się od niego szkolni koledzy, nawet na pewnym etapie współgracze internetowi. A w opozycji do zła tego świata kwitł plan. Zamysł szaleńca, który był początkowo zafascynowany coraz liczniej obecną w Norwegii imigracją, gdy widział jej niepoprawną politycznie siłę i czerpał moc z działań imigranckich gangów ulicznych. Ta sama imigracja wraz z ideą państwa opiekuńczego, coraz bardziej sfeminizowanego i liberalnego, państwa zezwalającego na utratę tak ważnego przed laty konserwatyzmu, kazała mu wystąpić z manifestem. Zareagować. Dokonać eksterminacji tych, którzy doprowadzili Norwegię do przerażającego stanu. Bez empatii. Bez wzruszeń. Metodycznie, krok po kroku, wszystko poprzedzone planem...

Nie biografia Andersa Breivika jest w książce Seierstad najważniejsza. Bohaterami pierwszego planu są młodzi norwescy aktywiści Partii Pracy, którzy zmuszeni będą skonfrontować się z szaleńcem na wyspie Utøya. Ich życiorysy. Chłopcy z północy kraju, dla których życie dopiero się zaczynało, i dwie Kurdyjki, które uciekły z ojczyzny przed piekłem wojny i zamętu. Åsne Seierstad pokazuje młodą Norwegię symbolizowaną przez inteligentnych ludzi z ogromnym apetytem na życie. Bano, imigrantka, dokłada wszelkich starań, by stać się taką, jak wszyscy wokół. Jej rodzina to jedna z tysięcy, dla których poszanowanie norweskiego ładu i dostosowanie się do niego są priorytetem, bo potem można w nowej ojczyźnie żyć naprawdę. Planujący zamach i zabójstwa nie wie nic o tych, którym przerwie linię życia. Oni to życie celebrują i szanują. On zamyka się w sobie, oddala od ludzi, konstytuuje nową tożsamość, roi plany i rośnie w nim przekonanie, że ma do wykonania misję dziejową.

A sama Norwegia w tle? Prawością zwycięża przemoc. Ważne historycznie momenty, polityczna sytuacja w kraju łączą się z opisywanymi biografiami. Na fali euforii igrzysk olimpijskich w Lillehammer słyszymy słowa, że być w czymś dobrym to typowo norweskie. Jednocześnie pojawia się fantazja o tym, że ludzkie działanie i postępowanie jest tak samo nieprzewidywalne jak zorza polarna, którą mogą tak często podziwiać wraz z rodzinami chłopcy z północy kraju. Norwegia po zamachach i morderstwach - odtworzonych w tej publikacji z chirurgiczną wręcz precyzją, minuta po minucie - na nienawiść odpowiada miłością, na przemoc zjednoczeniem. Norwegia da możliwość obrony i sprawiedliwego procesu. Pozostanie otwarta, tolerancyjna, choć Breivik nazwałby ją uległą. Musi zmierzyć się także z traumą szeregu nietrafionych decyzji, w wyniku których po eksplozji bomby w stolicy zabójca miał czas i możliwości, by uśmiercać kolejne ofiary na oddalonej blisko 40 km od Oslo wyspie. Bo Åsne Seierstad wypunktuje wszystkie słabości, niedociągnięcia, opisze chaos i brak koordynacji z 22 lipca. Gdyby nie one, młodzi ludzie mogliby ocaleć. Może przynajmniej część z nich...

Książka o przynależności i wspólnocie - tak ją określa autorka w zakończeniu. Obrazuje losy czarnej owcy, jednostki niedopasowanej do wspólnoty, ale też przez tę wspólnotę odrzuconej. Po drugiej stronie ci wszyscy, którzy chcieli swoje życie podporządkować temu, by pomagać innym, zmieniać kraj. Także imigranci, których problemowi Åsne Seierstad poświęca sporo miejsca, ale przede wszystkim dlatego, że oddaje ducha myślenia szaleńca oraz - kontrastowo -  codzienność rodziny Rashidów. Myślę, że to opowieść o narodowej sile, o sile nie tyle poprawności politycznej, ile otwartości i demokracji. O kraju, który zaskakuje zagraniczną opinię publiczną, gdy na sali sądowej prokuratorzy i obrońcy ściskają na powitanie dłoń szaleńca. Tym, że otrzymał od organów sprawiedliwości praktycznie to, co chciał i że uczyniono go oskarżonym traktowanym podmiotowo.

"Jeden z nas. Opowieść o Norwegii" to przede wszystkim próba podmiotowego zaprezentowania ofiar. Tak jak na sali sądowej, tak w narracji położony jest nacisk na to, by ukazać ofiary zła, nadając im imiona, określając życiorysy. To także książka o tym, że można błądzić w ideologicznej mgle, ale w Norwegii można także, a nawet trzeba, żyć uczciwie i szanować wolność oraz demokrację. Norwegowie wybrali miłość i stonowany spokój zamiast nienawiści i zemsty. Nie wszyscy - jak nie wszyscy potępili czyny Breivika, chłonąc jego ideologiczne tłumaczenia się z przemocy. Seierstad napisała jednak historię kraju, który być może pewne kwestie zaniedbał, a pewnym ludziom nie stworzył warunków do rozwoju, ale kraju przede wszystkim podnoszącego się po traumie. Tej zarysowanej wieloaspektowo, z niezwykłą czułością i ogromną empatią, jakiej zawsze brakowało zabójcy z 22 lipca 2011. Ta data na zawsze pozostanie w pamięci jako przestroga na różnych płaszczyznach. Także o wieloznaczności słowa "przestroga" jest ta poruszająca do głębi książka.

2015-07-17

"Pałac. Biografia intymna" Beata Chomątowska

Wydawca: Znak

Data wydania: 15 lipca 2015

Liczba stron: 336

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Gmach fantazji

Czy można z czułością napisać o gmachu? Można, nowa książka Beaty Chomątowskiej jest tego wyraźnym przykładem. To jedna z dwóch publikacji, które ukazują się w sześćdziesiątą rocznicę otwarcia warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Zanim poznamy reportaże Wydawnictwa Czarne o tym specyficznym obiekcie, warto zwrócić uwagę na "Pałac. Biografię intymną" - opowieść wyzwalającą wyobraźnię tak jak myślenie o budynku, który powstał z marzeń idealistów socrealizmu, i stał się dwuznacznym symbolem: z jednej strony potęgi i rojeń o wielkości pośród powojennych ruin, z drugiej przecież przykrej pamięci i bolesnych wspomnień. Pałac, który budowano na zlecenie Stalina, stawał się najpierw gmachem przypominającym o trudnej zależności od Związku Radzieckiego, później wizytówką Warszawy, dzisiaj zaś ma chyba tylu przeciwników, ilu wielbicieli, wciąż na nowo wzbudzając dyskusje i bezwzględnie przypominając o czasie, w którym stawianie go było przepełnione lękiem, nadziejami i ukrytą gdzieś głęboko fascynacją.

Beata Chomątowska opowie o nim, prezentując kilka ważnych biografii - często tragicznych, niekiedy groteskowych. Porozmawia z kronikarką Pałacu, poświęci miejsce kotom żyjącym gdzieś w podziemiach. Pochyli się nad losami architektów gmachu, ale także ludzi, którzy przez niego utracili grunty czy życie. "Pałac. Biografia intymna" to także opowieść o Warszawie, której plany rozwoju przerwała wojna, i o mieście, które chciało o wojnie jak najszybciej zapomnieć, podnosząc się z gruzu i pyłu, pokazując światu siłę. Nic to, że w strefie wpływu innego państwa. Pałac Kultury i Nauki to warszawska idea potęgi, niespełnione plany, zawiść i trudy życia. Przede wszystkim symbol pewnej epoki, w której usytuowanie oraz kształt budynku nabierały ideologicznego wymiaru. Ta książka będzie się starała wykrzesać z niego coś ludzkiego.

Naczelnym architektem w Warszawie był Józef Sigalin. Najmłodszy z czterech braci ciężko doświadczonych przez los. Pracowity i sumienny, oddany socrealizmowi i marzeniom o wielkim budowaniu. Chomątowska opowiada o radzieckich budowniczych, na których mieli wzorować się ci polscy. Nazywani bogami, stwarzali kawałek raju, choć przecież budowali gmach, który już przy planowaniu jego lokalizacji uznawano za duży architektoniczny zgrzyt. Proces powstawania nadzorował radziecki pełnomocnik do spraw budowy, Georgij Karawajew, któremu również poświęcony jest rozdział, bo to on z przekonaniem wpajał budowniczym i warszawiakom, że proletariacki styl Pałacu jest tym, czego wszyscy nad Wisłą oczekują. Oczekiwano jednak czegoś innego. Polscy robotnicy niechętnie współpracowali z radzieckimi kolegami, którym stworzono w Warszawie specjalną infrastrukturę oraz płacono dużo bardziej godziwie niż Polakom. Budowa - o czym nie wszyscy wiedzą - pochłonęła także ofiary śmiertelne. Chomątowska z dużą dokładnością rekonstruuje jej proces, by pokazać, jak wiele wysiłku w nią włożono. Na równi z wysiłkiem propagandowym, dzięki któremu dar przyjmowano z tak wielką radością.

Autorka książki sięga do dwóch wieków wstecz, by ukazać, gdzie dokładnie umiejscowiony został kontrowersyjny dar Rosjan. Śledzimy historię dawnej ulicy Wielkiej i poznajemy tych, którym Pałac stanął na ich ziemi. Lokalizacja budowy była wynikiem kompromisu, ale teraz, po latach, daje możliwość fantazjowania o tym, czy jest to środek świata, jak bardzo jest ważny, co poza socjalistyczną utopią kryje w sobie symbolika tej lokalizacji. Pałac staje się metaforą wielu przemian, ale i dowodem bardzo tragicznego losu. Euforia budowy nieodłącznie związana jest z późniejszym statusem czegoś anachronicznego, wciąż dyskusyjnego, wywołującego skrajne emocje i postawy. Bo Pałac dał się pokochać, ale i znienawidzić. Wielu chętnie wysadziłoby go w powietrze, na co zdobywają się jedynie pisarze w swych fikcjach literackich. Przemiany w Polsce idą w parze ze zmianą perspektywy patrzenia na gmach. Chomątowska sygnalizuje, w jakich okolicznościach zaczęto postrzegać Pałac inaczej. W którym momencie zaczął uwierać i kiedy podejmowano wysiłki, by go ideologicznie "odczarować".

Tadeusz Konwicki widział we wnętrzu budynku siedlisko złych mocy, z którymi warszawiacy nie mogą się rozprawić. Tymczasem to wnętrze autorka poznaje dzięki opowieściom Hanny Szczubełek, od młodości związanej z Pałacem. To niezwykła kronikarka, z charakterem. Dzięki niej wewnątrz wcale nie jest straszno. Można kupić schab w toalecie, przeżyć przygodę z duchami. Dowiedzieć się, które piętro nie istnieje i na którym nie zatrzymuje się winda. Kronikarka nie miała do czynienia z samymi przyjemnymi wydarzeniami, bo Pałac zagarnął do środka wiele tragicznych zdarzeń. Szkoda tylko, że powieści i anegdoty o tym, co w środku, kończą się na minionym wieku. Tak jakby przez ostatnie kilkanaście lat Pałac nie miał nam nic ciekawego do powiedzenia...

Cała opowieść autorki "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" buduje specyficzną topografię miejsc nieistniejących i przejmująco opowiada o czasie minionym, w którym Warszawa doznawała upokorzeń i wzlotów. Pałac Kultury i Nauki jawi się jako gmach wciąż nowych znaczeń oraz idei. Stale jest obcy i swojski jednocześnie. Dzisiaj nie do zakwestionowania, kiedyś przyjmowany z ufnością i wiarą. Miejsce na zawsze odmienione przez wielką budowę i na zawsze też zaznaczone przez przerażającą wielkość, w której skrywają się nadzieje, smutki, rozczarowania oraz bunt. Gmach wyrósł nad wyraz niespodzianie i na zawsze wrósł w świadomość społeczną. Omijany wzrokiem, ignorowany, zabudowany wyższymi wieżowcami - wciąż jest śladem przemian, które niektórych euforycznie elektryzowały, innych wpędzały w przygnębienie. Nie ma chyba w Polsce drugiej tak wieloznacznej budowli. Takiej, którą można personifikować i z którą wchodzi się w pewien rodzaj dialogu. Nieprzypadkowo Chomątowska przytacza treści listów kierowanych do Pałacu jako pewnej siły sprawczej. On sam majestatycznie góruje nad tymi wszystkimi, którzy nie mają już śmiałości, by zadrzeć głowy i zobaczyć dużo więcej.

"Pałac. Biografia intymna" pozwala nam obcować z tą budowlą jak z człowiekiem. Z duszą zaklętą przez czas i ideologię, milczącą i majestatyczną. Beata Chomątowska wskazuje, jak wiele różnych losów związało się z tym "świętym organizmem" na zawsze osadzonym pośrodku miasta. Opowiada o Pałacu wymarzonym, zbudowanym i krytykowanym. O gmachu, ale przede wszystkim o skrytych w nim nadziejach. O niezrealizowanych projektach i niezwykłej fascynacji. Duża wnikliwość, wiele perspektyw, świetna narracja i ciekawe zdjęcia. Pałac wywołuje wiele emocji, ale przede wszystkim ciekawość, która w każdej nowej epoce, przy każdej przemianie społecznej, daje wyobraźni nowe pole do popisu. Ta ciekawość zaowocowała także świetną książką, którą powinni mieć w swoich bibliotekach przede wszystkim wszyscy warszawiacy.

2015-07-15

"Sztorm na Glenanach" Jean-Luc Bannalec

Wydawca: Czarne

Data wydania: 24 czerwca 2015

Liczba stron: 296

Tłumacz: Elżbieta Kalinowska

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Zbrodnia i oczarowanie

Jean-Luc Bannalec w swojej drugiej powieści o perypetiach komisarza Georgesa Dupina zabiera nam tym razem w specyficzne miejsce - na bretoński archipelag Glenanów, do miejsca tajemniczego i fascynującego, blisko lądu i w dużym odeń symbolicznym oddaleniu. Po raz drugi skrywający się pod pseudonimem autor zaserwuje zwolennikom tradycyjnej metody dedukcji w kryminale rozwiązania nie tyle proste, ile bardzo tradycyjne, staroświeckie wręcz. Jedynym przejawem nowoczesności Dupina jest dzwoniący wciąż telefon komórkowy komisarza. Poza tym - notes, dość słaba pamięć do nazwisk, uzależnienie od kawy oraz pewna niespieszność, z której Dupin nie do końca przecież jest dumny. "Sztorm na Glenanach" to kolejna odsłona Bretanii widzianej oczyma Jeana-Luca Bannaleca. Będziemy mieli do czynienia ze specyficznym środowiskiem, trudnymi ludźmi, ale przede wszystkim z mocą żywiołu oswajaną także przez Dupina, który nie przepada za bliskością morza. Otrzymamy również skomplikowaną historię kryminalną, bardzo tragiczną i nostalgiczną w swym przesłaniu, zamkniętą być może na szybko, choć sensownie. Wszystko pośród morskiej bryzy, niezwykłego uroku archipelagu o zmiennym krajobrazie i klimacie oraz pośród wyraźnych ludzi z pasją, którzy doskonale wiedzą, że żyjąc na wyspach, tkwią w zasadzie w środku oceanu i to on dyktuje im codzienny rytm, tak niezrozumiały dla badającego sprawę o morderstwo.

Morderstwa są właściwie trzy, bo tyle trupów zostanie wyłowionych z oceanu. To rzecz niezwykła na Glenanach, gdzie mimo specyficznego klimatu żyje się nadzwyczaj spokojnie. Początkowo nie wiadomo nic o ostatnich chwilach topielców i nikt nie przypuszcza, że zostali zamordowani. Doświadczeni pływacy na dnie oceanu? Okazuje się, że ktoś im "pomógł". Coś w zasadzie. Benzodiazepiny rozpuszczone w napojach alkoholowych. Ktoś chyba jednak nie do końca kontrolował sytuację i nie spodziewał się aż trzech zgonów...

Tymczasem dwaj zmarli to znani lokalnej społeczności osobnicy, z których poglądami i działaniami niewielu się zgadzało. Jeden z nich był przyjacielem prefekta, w związku z czym Dupin zazna mocnych nacisków, by jak najszybciej rozwikłać zagadkę jego śmierci. Drugi denat wzbudzał dużo więcej kontrowersji na wyspach. Chciał niecnie wykorzystać biozasoby Glenanów, skomercjalizować miejsce nienadające się do tego. Zamierzał realizować projekty, którym przeciwna była także jego siostra. To ona stanie się jedną z podejrzanych o morderstwo, gdy po śmierci brata odziedziczy cały jego majątek...

Bannalec z zaskoczenia wtłacza w sieć intryg swojego bohatera, który - co zaznaczyłem - nie przepada za morzem i nie lubi pływać łodziami, a to na nich zmuszony będzie przeprowadzić kilka ważnych rozmów. Dupin jest tak oczarowany podczas pierwszego kontaktu z Glenanami, że udziela mu się powolność wyspy - zamiast ochoczo zabrać się do gromadzenia faktów w sprawie, dużo spaceruje, podziwia, niespiesznie pije kawę i je wyśmienitego homara. Glenany zajmują ważne miejsce w umyśle komisarza. Poprzez kontakt z wyspami nieco zmienia się jego punkt widzenia na sprawę, która z godziny na godzinę staje się coraz bardziej skomplikowana. Dupin przysłuchuje się dźwiękom natury i łapiąc rytm wysp, rozmawia z jej mieszkańcami. Jednym z motywów potrójnego zabójstwa mogła być korzyść majątkowa, bo wokół wysp spoczywają wraki ze skarbami - to czyni z Glenanów miejsce dodatkowo tajemnicze i wyjątkowe.

Duża grupa podejrzanych oraz utrudniony kontakt z pozostałymi zaangażowanymi w śledztwo (zasięg sieci na wyspach jest kapryśny) powoduje, że Dupin raz po raz błądzi, nie mając punktu zaczepienia. Z pomocą przychodzi niezawodna asystentka, która telefonicznie przekazuje instrukcje i fakty. Dupin postanawia także sugerować się pewnym anonimowym telefonem, działając niezbyt profesjonalnie, ale jego ekscentryczność będzie ujawniana wielokrotnie. Dokładnie tak jak na kartach "Śmierci w Pont-Aven", gdzie w równie malowniczym otoczeniu Dupin rozszyfrował zagadkę zabójstwa pewnego staruszka. Mamy zatem detektywa ze swymi ułomnościami, ale bardzo sprawnego i konsekwentnego w działaniu. Nawet wtedy, gdy rozprasza go przyroda Glenanów, ta specyficzna natura, miejscowe smaki i zapachy oraz widoki, bo "Sztorm na Glenanach" ma działać na wszystkie zmysły i dzięki temu jest to książka tak specyficzna, jak specyficzne grono podejrzanych trzeba szybko przesłuchać.

Sztormy są w zasadzie dwa. Ten pierwszy doprowadza do tragedii, podczas drugiego następuje coś na kształt oczyszczenia. Umysł Dupina zaczyna działać sprawniej, ujawniają się dotychczas niezrozumiałe motywy i specyficzne okoliczności. Poszukiwanie mordercy wcale nie jest u Bannaleca groźne ani tym bardziej absorbujące. Wszystko toczy się gdzieś między lądem a morzem, w charakterystycznym zawieszeniu - znamionującym także osobowość samego Dupina, który jest nie tyle rozproszony, ile urzeczony światem wyglądającym inaczej niż ten codzienny. Autor okrasi narrację regionalnymi opowieściami, mitami i tajemniczymi biografiami podejrzanych. Wszystko wydaje się małe i drobiazgowe w konfrontacji z siłą morza oraz niezwykłym spokojem, czymś majestatycznym, czymś wielkim i dumnym, co charakteryzuje maleńki bretoński archipelag.

Trzy dni, mnóstwo tropów, ważne rozmowy i coraz to nowe ślady. Przy okazji wycieczka krajoznawcza po miejscu, które Bannalec odmalowuje w wyobraźni z czułością i wrażliwością na szczegóły. Wkraczamy w hermetyczną społeczność i do miejsca, które przecież bardziej jest częścią oceanu, niekoniecznie lądem. Dupin konfrontuje się z rzeczywistością, wobec której zachwyt każe także spojrzeć na siebie i własne działania z większą pokorą. "Sztorm na Glenanach" to taki kryminał z elementami przygodowymi, powieść przepełniona małymi, acz znaczącymi odkryciami. Wątek potrójnego mordu schodzi momentami gdzieś na dalszy plan. Motywy zabójstwa ściśle jednak powiążą je ze specyfiką wysp. Jean-Luc Bannalec zapowiada prawdopodobnie kolejne książki o Dupinie, bo on sam, choć przez nas oswojony, wciąż na nowo poznaje siebie. Na Glenanach szczególnie intensywnie.

2015-07-13

"Inna dusza" Łukasz Orbitowski

Wydawca: Od Deski Do Deski

Data wydania: 22 maja 2015

Liczba stron: 430

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Straszne lata życia

Łukasz Orbitowski  - idąc w stronę prozy realistycznej, której kierunek i tematykę nadała "Szczęśliwa ziemia" - napisał na zamówienie prawdopodobnie najlepszą swoją powieść. Czyta się "Inną duszę" z rozpaczliwym przekonaniem, że wydostać się z tego okrutnego świata przedstawionego nie będzie można już nigdy. Być może stanie się to, czego doświadczył Jędrek, główny bohater książki. Świat zamknął mu się w określonym miejscu i określonym czasie. Przeznaczenie się wypełniło. Nic już nie będzie inne, bo wszystko pozostało takie jak w momencie aresztowania za dwa brutalne morderstwa, które przed laty naznaczyły bydgoską opinię publiczną, a z zabójcy uczyniło nastoletniego potwora. Orbitowski ukazuje, jak tragicznie skończyć się mogą najpiękniejsze rzekomo lata naszego życia, na kartach tej powieści ukazane w konwencji sielanki przełamanej smutkiem, potem coraz gorszym rozczarowaniem, coraz większym fatalizmem i coraz mocniej gruntowanym przekonaniem o tym, że nie można uciec od szarej, przygnębiającej rzeczywistości i nic nie zmieni jej na lepsze. Bardzo wyrazista, zapadająca w pamięć proza. Narracja przepełniona chłodem, pewnym wyrachowaniem, a jednocześnie czułością - nawet dla Jędrka. Jakże to tak, z mordercy czynić bohatera literackiego i to w dodatku doskonale napisanej książki?! Autor nikogo w niej nie rozgrzesza. Nikomu też nie daje prawa do sądzenia innych i poniewierania nimi.

Zło jest bardzo czytelne tylko w momencie opisu zabijania. Tymczasem "Inna dusza" rozprawia się z takim niedostrzeganym na pozór złem wokół. Nie ma w nim niczego spektakularnego, a jednak jest tak bezkompromisowe. Niesprawiedliwe jak śmierć innej ofiary. Nie tej zamordowanej, cierpiącej od ciosów. To ktoś, kto w zakończeniu umiera smutną śmiercią po smutnym i boleśnie naznaczonym przez dożywającego starości kata życiu polegającym na byciu niewidzialnym. Orbitowski każe rewidować poglądy i opinie. Na sprawę morderstw, do których przyznał się przed laty cukiernik z bydgoskiego Fordonu, nakłada nieco inną perspektywę poznawczą. To nie motywy zabijania będą najważniejsze. Kto wie, czy czytelnik nie pozostanie ze swym rozpaczliwym pytaniem o motywacje mordu, na które nie znajdzie odpowiedzi. Ta powieść odsłania skomplikowane zależności rodzinne połączone z trudem budowania nowej Polski. To także obraz Polski katolickiej, kiedy równie wielki tłum wita Jana Pawła II, co wygraża zdemaskowanemu zbrodniarzowi, odsądzając go od czci i wiary, agresywnie, bez cienia chrześcijańskiego miłosierdzia...

A wszystko zaczyna się zwyczajnie, bardzo zwyczajnie. Mamy rok 1995 i trzech chłopaków, którzy starają się myśleć tylko o dniu dzisiejszym, bo planowanie przyszłości nie jest ich domeną, zostawiają to rodzicom. Darek to postać drugiego planu. Pewien cień w opowieści o męskiej przyjaźni, bo tak naprawdę potem ważna będzie tylko zależność między Jędrkiem Boruckim a jego młodszym kumplem Krzyśkiem Hoppem. Otrzymujemy także dwa rodzaje narracji. Ta mroczna, pozbawiona emocji, metodycznie opisująca rzeczywistość i poczynania Jędrka. Ta bardziej emocjonalna, choć także surowa, opowieść Krzyśka - w niej jego ciepłe określenia ojca niszczącego życie rodziny, labilnego emocjonalnie, wikłającego żonę i syna w sieć toksycznych zależności, męczącego ich sobą na niewielkim metrażu, wciąż na nowo przypominającego o tym, że ta rodzina to klęska. Autor "Widm" w taki sposób operuje dwiema perspektywami, że z czasem widzimy, iż Krzysiek staje się jedyną osobą z otoczenia Jędrka, która widzi go takim, jaki jest naprawdę. W swej grozie i bezkompromisowości rodzi się także szacunek. Prawdziwa empatia. Coś, czego Jędrek nie zazna nigdy, a już na pewno nie na sali sądowej.

Boruccy to porządna, poukładana rodzina. Ojciec Jędrka fach geodety przenosi do życia prywatnego, planując życie swojej żony i syna w domu zasad, rytuałów, kontroli i porządku. Od tego wszystkiego ucieka Jędrek, ale nie tam, dokąd uciekają jego rówieśnicy. Przejażdżki rowerowe, strzelanie z procy, zbliżenia cielesne z osiedlową cichodajką czy siłownia albo gry na konsoli - to wszystko jest gdzieś obok Jędrka, on nie jest w stanie się w to zaangażować. Cała bydgoska rzeczywistość tkwi w oddaleniu, nie mając możliwości poznania, co siedzi w głowie Jędrka. Co nim powoduje, że wykorzystuje nóż do wbijania w ludzkie ciało, że chce być za wszelką cenę w wojsku, że patrzy na świat innym wzrokiem, że to jakby inna dusza jest. Sam Jędrek też męczy się ze sobą. "To jest nie do wytrzymania. Znaczy, tak mi się wydaje, że z takim duchem w środku strasznie ciężko żyć, zwłaszcza jak on chce czegoś, na co ty nie masz ochoty". Łukasz Orbitowski nie ułatwia nam zadania zrozumienia swojego głównego bohatera. Dużo więcej możemy ujrzeć i zrozumieć, jeśli spojrzymy na niego oczyma Krzyśka Hoppego. Jemu życie nie zatrzymało się tak jak Jędrkowi. A może jednak? Kto cierpi w tej narracji najbardziej i kto stałby się kolejnym celem Jędrkowego noża, gdyby chłopak po pierwszej, precyzyjnie dokonanej zbrodni, podczas drugiej nie popełnił tak wielu błędów, umożliwiając błyskawiczne dotarcie do siebie organom sprawiedliwości?

Autor "Szczęśliwej ziemi" zmusza nas do uważnej obserwacji zachowań, których nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Jędrek to taki dobry, uczynny chłopak. Zlew naprawi, samochód umyje. Nawet pokój pomaluje. Nic to, że pokój należał do ofiary, a kat zbliża się do jej rodziny, wchodząc z nią w toksyczne zależności. Nic tu nie jest jasne i logiczne, nie ma jakiejś możliwości zaczepienia swego zdrowego rozsądku i zrozumienia nieco więcej. "Inna dusza" to opowieść o potwornym wyobcowaniu, o okolicznościach niełagodzących i o niemożności zrozumienia, skąd biorą się różne formy ludzkiego cierpienia i które są bardziej opresyjne. W tej książce dopada nas autorska precyzja słów przesyconych grozą na tyle, by w mroczny sposób hipnotyzowały. To fikcja oparta na faktach, w związku z tym można przewidzieć, co się wydarzy. Czy najważniejsze są jednak zdarzenia? Ta rzecz to anatomia cichej tragedii, niejednej i nieskończenie bardziej skomplikowanej niż można wywnioskować po faktach czy słowach. Orbitowski umieszcza nas między chłopakami bezwolnymi w swym tragizmie oraz w czasie, który naznaczały niepewność i trud. Straszne jest nie tylko to, co w Jędrku. Straszni jesteśmy my sami, stojący obok kogoś takiego. Straszny był czas i okoliczności, ale to nie one decydują o tym, co się stanie. Niejedna inna dusza wędruje po świecie, w którym nie może zaznać zrozumienia. Łukasz Orbitowski pochylił się nad tymi, którzy - z racji wieku - byli mu bliżsi i pokazał ten przerażający moment, kiedy życie może się zatrzymać, choć nadal żyjemy... Mroczna, wyrazista proza pozostawiająca ślad na zawsze.