2022-01-28

„Suka” Pilar Quintana

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 9 lutego 2022

Liczba stron: 120

Przekład: I. Michałowska-Gabrych

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Fale

Tytuł tej minimalistycznej powieści oddziałuje na wyobraźnię na dwa sposoby – w znaczeniu dosłownym i przenośnym. Myślę, że w tym drugim bardziej przyciąga do książki. Prozy intensywnej jak portretowany tu kolumbijski deszcz. Bardzo kameralnej i niesamowicie dusznej. To dzięki znakomitemu połączeniu wymiaru egzystencjalnego „Suki” z niezwykłym prezentowaniem świata natury. Pilar Quintana opowie o świecie kontrastów. Rzeczywistości podzielonej: na tę suchą i oblepioną deszczem, na ludzi o białym i ciemnym kolorze skóry, na wspomnienia i bolesną teraźniejszość, na kształt myślenia o sobie w kategorii społecznej i o tym, kim się w społeczeństwie jest, nie realizując jednej z zasadniczych funkcji – bycia matką. Wszystko rozgrywa się w świecie, w którym nic nie jest zaskoczeniem, a powtarza się bardzo wiele. To okolice nadmorskiego miasteczka, do którego świat zewnętrzny w postaci turystów zagląda na chwilę. Wkraczamy w rzeczywistość pełną błota, deszczu i wilgoci. Poznajemy ludzi skupionych na najprostszych czynnościach, bo ich życie polega tylko na przetrwaniu kolejnych dni. Pośród nich kobieta, która mówi o sobie: „zakała swojej płci”. Stygmatyzowana przez otoczenie, ale przede wszystkim przez samą siebie. Samotna i skoncentrowana na tym, czego nie ma. W prozie Quintany zasadniczą rolę odegrają właśnie brak rozumiany na kilka sposobów oraz kompulsywne próby rekompensowania tego braku.

Damaris żyje w przewidywalnym rytmie narzuconym przez naturę. Mieszka z mężem z dala od ludzkich siedlisk. To przypływ i odpływ warunkują to, czy do jej skromnego domku można dostać się z łatwością, czy z dużym trudem. Sportretowane już na samym początku dwa oblicza plaży związane z przypływem i odpływem będą właśnie symbolicznym pejzażem emocjonalnym bohaterki „Suki”. Oblewają ją fale – emocjonalne, wspomnieniowe, połączone ze zmianami nastroju. Damaris koncentruje się na tym, by jej otoczenie było czyste, wysprzątane. Obsesyjne usuwanie zanieczyszczeń z pomieszczeń, w których przebywa i mieszka, idzie w parze z czymś przeciwnym – gromadzeniem się szlamu oraz brudu zarówno mrocznych wspomnień, jak i tego, że jej konstrukcja psychiczna unosi ich ciężar pod wpływem pewnego zwierzęcia. Ale oczywiście nie jest to powieść o tym, jak samotna czarna Kolumbijka przygarnia i obdarza miłością niechcianego szczeniaka płci żeńskiej.

Obecność suczki w życiu Damaris ma jednak kolosalne znaczenie. W świecie, w którym psy służą do ochrony i obrony, nikt specjalnie nie zastanawia się nad ich losem, nikt też nie widzi w nich życiowych towarzyszy. Psy żyją swoim życiem, być może bardziej wolne niż ludzie. Tymczasem Damaris przelewa na ocaloną sukę skrywane uczucia. Te, które winna byłaby swojemu dziecku, gdyby je miała. Ale bohaterka Quintany nie dostała od losu tego, czego by oczekiwała. Czego oczekiwałaby także społeczność, w której funkcjonuje. Jaka jest wartość kobiety, skoro do pewnego momentu nie została matką i prawdopodobnie już nią nigdy nie zostanie? W działaniach postaci jest widoczne silne zaangażowanie emocjonalne, które z czasem przerodzi się w coś, nad czym Damaris nie będzie w stanie zapanować. Podjęcie się opieki nad suczką będzie początkiem bolesnej konfrontacji z samą sobą. Zmusi kobietę do przedefiniowania oczywistych do tej pory pojęć. Kolumbijska pisarka snuć będzie mroczną fantazję o istocie macierzyństwa. O tym, czy jest w nim zawsze miejsce na bezwarunkowe przywiązanie. O tym, że macierzyństwo staje się odpowiedzialnością za wolność, a nie toksycznym zniewoleniem.

A wszystko rozgrywa się w niesamowicie ukazanych dekoracjach przyrody. Wspomniany świat natury współgra tutaj z emocjami głównej bohaterki, lecz w dużym stopniu uzupełnia też to, czego możemy się na jej temat domyślać. Natura w „Suce” jest bezkompromisowa oraz groźna. Kaleczy, kąsa, osacza, dusi. Intensywne zjawiska atmosferyczne – jak choćby burza – tworzą pewien klaustrofobiczny klimat. Nie można się uwolnić od natury, która wyznaczyła tu człowiekowi pewne miejsce. Natury nieustannie zaznaczającej swoje panowanie. To ona również definiuje psa, który nie postępuje tak, jak chciałaby jego właścicielka. Konfrontacja rozpoczyna się symbolicznie od liny zaciskanej na szyi zwierzęcia. Potem nadmorska przyroda będzie coraz bardziej groźna, a relacje Damaris ze światem staną się czymś w rodzaju piekielnej burzy. Jednak i tak najciekawsze i najbardziej mroczne będzie tu enigmatyczne zakończenie.

„Suka” obrazuje świat, który dawno temu porzucili biali ludzie. Ci, którzy pozostali, z różnych powodów mają bardzo ciężko. Nadmorski kurort staje się na co dzień areną zdarzeń powtarzalnych i oczywistych. Skoncentrowanych na przetrwaniu, o które walczy również świat przyrody. Quintana posłuży się kontrastem, obrazując zarówno stany emocjonalne swojej bohaterki, jak i codzienność, w której musi ona walczyć o to, by zachować jakiś sens i cel egzystencji. Obok siebie znajdują się groźne przestrzenie – morze jest bardziej bezkompromisowe, bo pochłania i oddaje później śmierć, selwa wydaje się litościwa, można się w niej zagubić, ale można również znaleźć drogę powrotną. Między nimi – przeżywająca coraz większe rozterki emocjonalne Damaris. Kobieta, która na przestrzeni tych niewielu stron powieści przejdzie metamorfozę, jakiej skutków nie możemy przewidzieć. Ale i tak od początku do końca autorka trzyma nas tu w ogromnym napięciu. Można odnieść wrażenie, że zapowiada jakąś katastrofę, która nie chce nadejść. Jednak we wspomnieniach Damaris świadectwa końca pojawiają się nad wyraz czytelnie. Trudno jest przewidzieć, w którą stronę podąży fantazja literacka Quintany, a przecież to proza krótka i oszczędna w treści. Pozostawiająca czytelników w jakimś mrocznym niedopowiedzeniu.

To historia, w której zaborczość zderza się z niezależnością, co buduje kolejny kontrast. Można odnieść wrażenie, że cały świat przedstawiony oparty jest na jakichś stanowczych dychotomiach, nie ma tu niczego pośredniego. Może być miłość, ale obok niej nienawiść. Przywiązanie oraz odrzucenie. Szczęście i cierpienie. Pilar Quintana nie próbuje w żaden sposób zniwelować napięć wykreowanych w tej przejmującej historii. I to jest największą siłą tej prozy: celowe działania wprowadzające w jakiś chaos rozpoznania. Ale poza tym to też bardzo czytelna opowieść o tym, czym jest wewnętrzna wolność, i fantazja o niemożności oddania wolności tym, do których się obsesyjnie przywiązujemy. Wszystko w rzeczywistości, w której natura albo zatrzymuje czas, albo też go intensyfikuje. Kilkugodzinne spotkanie z „Suką” pozostawi nas jakby oblepionych szlamem czy deszczem, których nie da się zetrzeć ze skóry. Wtedy będziemy się chcieli uwolnić od bezkompromisowości tego, co zaprezentowała nam autorka. Sugestywna proza o tym, kim jesteśmy w obliczu silnych emocji – docierających do nas niczym morski przypływ.

2022-01-25

„Nazwałem go Krawat” Milena Michiko Flašar

 

Wydawca: Oficyna Lustro

Data wydania: 15 listopada 2021

Liczba stron: 128

Przekład: Barbara Bruks

Oprawa: miękka

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Spotkania

To chyba pierwsza od czasu „Łaskawszego niż samotność” Yiyun Li pochodząca z azjatyckiego kręgu kulturowego powieść o wyobcowaniu, która zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie. Chińska pisarka przedstawiała życiowych outsiderów w panoramiczny sposób, ta książka jest zupełnie inna, bardzo kameralna. Różnica jest też znaczna, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Milena Michiko Flašar sięga tu po artystyczne dekoracje Japonii, kraju swojej matki, ale wydaje mi się, iż ta skondensowana powieść prowadząca przez świat przedstawiony za pomocą krótkich, impresjonistycznych rozdziałów jest bardzo uniwersalna, gdy odczyta się ją jako rzecz o wychodzeniu sobie naprzeciw w rzeczywistości wyznaczającej każdemu konkretne role i niedającej na co dzień możliwości takich konfrontacji. „Nazwałem go Krawat” to przypominająca trochę paraboliczną opowieść o przyjaźni napisaną przez samego de Saint-Exupéry’ego, którą zna cały świat, historia spotkania skutkującego tym, że widzi się siebie inaczej, ale przede wszystkim wyraźniej. Bohaterowie książki na pewien czas jakby wypadli ze swoich ról, stali się częścią obcego im fragmentu rzeczywistości. Coś sobie dają po to, aby zrozumieć, jak mogliby funkcjonować tam, skąd pochodzą – ze świata spoza ich relacji. Flašar konfrontuje ze sobą ludzi, którzy na co dzień nigdy nie zwróciliby na siebie uwagi. Pokazując nietuzinkowe zbliżenie, sugeruje, że takowe wszędzie może mieć miejsce. Jeśli pozwolimy sobie na zwykłą ciekawość w połączeniu z empatią.

Młody bohater książki za swoisty życiowy sukces może uznać to, że zaczął wychodzić z domu. Bezpieczną dla niego przestrzenią jest park. Tymczasowy, a jednocześnie stały – choćby ze względu na lokalizację ulubionej ławki. Życie mężczyzny jest przede wszystkim poszukiwaniem form nieobecności. Niepozostawiania po sobie śladu. Rodzina wyznaczyła mu pewne cele i rozczarowała się tym, że żaden z nich nie został zrealizowany. Bohater zamknął się w sobie w bardzo specyficzny sposób. Żyje w nim czas przeszły, buzując silnie oddziałującymi na wrażliwość wspomnieniami. To hikikomori. Ale nie jest nim w obiegowym znaczeniu tego słowa. Jego wyobcowanie mocno wiąże się z niesionym przez niego niezwykłym bagażem emocjonalnych doświadczeń. Podoba mi się również sposób, w jaki pisarka obrazuje specyficzną wrażliwość tego człowieka. Na przykład kręci mu się w głowie od łopotu gołębich skrzydeł. „Nazwałem go Krawat” jest opowieścią pełną opisów takich nieoczywistych zdarzeń. Staje się jeszcze ciekawsza w momencie, w którym osamotniony młody mężczyzna zbliży się z kimś zupełnie innym od siebie. Sam nie spodziewa się, jak zaskakująco bliska relacja nawiąże się po jakimś czasie w neutralnej przestrzeni parku. To będzie dla niego niezwykłe doświadczenie, jakiego do tej pory nie przeżył.

Mężczyzna w garniturze mógłby być jego ojcem. Przyciąga uwagę nie tylko tym, że konsekwentnie pojawia się w parku mniej więcej o tej samej porze i siada na tej samej ławce. Ów człowiek obnaża się w zaskakujący dla młodego obserwatora sposób. Jest w stanie zapaść na ławce w drzemkę, rozpłakać się, oddać mocz obok pobliskiego drzewa. Wydaje się, że coś jest tu bardzo nie na miejscu. O ile młodszy z bohaterów ma wrażenie, że jest tam, gdzie być powinien, o tyle starszy mężczyzna wkracza w oswojoną przez samotnika przestrzeń będącą niepasującym do niego obszarem. Obaj bohaterowie tej powieści staną naprzeciw siebie i wyzwania, którego dotąd nie podejmowali. Będą gotowi na to, by skonfrontować się z własnymi przeżyciami przefiltrowanymi przez doświadczenia i wrażliwość tego drugiego. Ta specyficzna konfrontacja będzie również lekcją pokory i szacunku wobec życia, w którym naszą tożsamość autorka zobrazuje przede wszystkim jako subiektywną sumę doświadczeń. Tu mężczyźni podzielą się najbardziej intymnymi szczegółami swoich biografii. Będzie to miało zaskakujące konsekwencje.

W oczywistym odczytaniu jest to książka o powinnościach wobec życia i o ludziach, którzy z różnych powodów wypadli ze społecznych ról, przestali być też częścią jakiejś uporządkowanej hierarchii. Ale najciekawsze jest to, w jaki sposób Milena Michiko Flašar przedstawia moment oderwania się od funkcji, przeznaczeń, obowiązków i uporządkowania. Jest w tym jakaś forma szaleństwa. Jest niebanalnie sugerowana droga nazywania siebie naprawdę – poza kontekstami. I jest przede wszystkim intensywność. Można odnieść wrażenie, że bohaterowie tej powieści doświadczają najbardziej intymnego i jednocześnie intensywnego obcowania z losami drugiego człowieka. Ta historia nie jest tylko próbą uporządkowania życia poprzez opowieść. Samo opowiadanie ma tu drugorzędną rolę, bo chodzi bardziej o taki rodzaj doświadczenia samego siebie, w którym ktoś swoimi słowami opowiada emocje, które dzięki opowieści można odczuć inaczej. Możemy odnieść wrażenie, że mężczyźni podzielą się tutaj swoimi życiowymi niepowodzeniami i to będzie dla nich początkiem jakiegoś katharsis. Nie chodzi jednak o intensyfikację traum w relacjach z życia, ale bardziej o to, w jaki nietuzinkowy sposób dzięki naszej wrażliwości odkrywamy, jak odbiera świat druga osoba. Ujawni się współczucie na równi z ciekawością. A dzięki temu, że opowieść staje się tu wyznaniem, będziemy mogli ujrzeć, jak wiele ludzie mogą podarować samemu sobie – nieświadomie, a być może w pełni świadomi wagi tego, co chcą sobą ofiarować.

„Nazwałem go Krawat” to opowieść o dwóch rodzajach życiowych postaw. Oczywiste wycofanie zderza się z tak zwanym aktywnym zawodowo życiem człowieka, który na co dzień realizuje przewidywalne cele, żyje w oczywistym związku, między podobnymi do niego ludźmi. Chodzi o to, że jeden z bohaterów jest fragmentem rzeczywistości, w której jakakolwiek relacja ludzka staje się – jak wspomina – uwikłaniem, drugi natomiast postrzega ją przez pryzmat przede wszystkim zawodowych relacji. A spotkania w parku sugerują, że ani jeden, ani drugi z bohaterów nie jest wcale tym, za kogo się uważa i za kogo bierze go społeczeństwo. Zasugerowana w tytule ścieżka interpretacyjna wskazuje, że każdy oczywisty element świata przedstawionego stanie się tu niejasny i skomplikowany właśnie przez to, jak będzie się go określać.

To również kameralna, lecz wymowna opowieść o tym, kim się stajemy lub kim nie możemy się stać w relacjach z najbliższymi. Spotykający się i rozmawiający w parku mężczyźni są z dala od ludzi dla nich najważniejszych, ale opowieści o nich to najistotniejsze, co mogą sobie dać – możliwość zrozumienia, że nasza tożsamość zawsze rodzi się w jakiejś relacji. Dlatego obaj powracają tam, gdzie czekają na nich bliscy. To też odbywa się w nieoczywisty sposób. Ci ludzie uzyskają jednak coś, czego do tej pory nie mieli albo to utracili – chodzi o przestrzeń, w której poczują się bezpiecznie i będą jednocześnie autonomiczni.

I znowu tytuł, który bardzo intensywnie oddziałuje na wyobraźnię czytelnika. Niezwykłe miano zastępujące imię. Wszystko wydaje się kwestią nomenklatury i bardzo dużo widzimy przez pryzmat tego, jak inni to nazwali. Ta powieść chce opowiedzieć o tym, że definicja samego siebie wciąż jest niepełna, kiedy otwieramy się na emocjonalne doświadczenia innych. Milena Michiko Flašar pisze również o tym, że zawsze mamy pełne prawo być niegotowi do tego, aby żyć wedle konwenansów i ustaleń. Mamy prawo pytać o jedne i drugie, kwestionować ich związki, ale przede wszystkim wychodzić naprzeciw samotności. Sporo tu ciekawych sugestii całkiem spoza portretowanej relacji, spoza przestrzeni parku, zupełnie niejapońskich. Intrygująca narracja, która zawiera w sobie oryginalnie prezentowaną melancholię, ale też dużo dobrych zdań zdających się nas kołysać, dawać ukojenie. Podziwiam zdolność autorki do portretowania człowieka w szczegółach. Zwłaszcza do ukazywania ulotności i jednoczesnej wagi konkretnej emocji. Bardzo to wszystko spójnie stworzone.

2022-01-21

„Ewangelia dzieciństwa” Lydia Millet

 

Wydawca: Echa

Data wydania: 26 stycznia 2022

Liczba stron: 244

Przekład: Aga Zano

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Wobec końca

Lydia Millet w swojej powieści brzmi groźnie, komicznie i prowokacyjnie. Tak, to bardzo interesujące połączenie zarówno technik obrazowania rzeczywistości, jak i gry symbolami, w których ukrywa się sporo czarnego humoru. Profetyczny charakter tej powieści można odczytać w znaczeniu bardzo dosłownym, ale to nie tylko historia najbliższej przyszłości, w której zagrożenia nuklearne to będą „stare dobre czasy”, lecz również niekonwencjonalna rozprawa z tym, dlaczego kierujemy się w stronę mistyki i transcendencji, tak bardzo jednocześnie oddalając się od samych siebie. Świetne jest to, że fabuła podąża w zupełnie nieprzewidywalnym kierunku, jesteśmy tu stale zaskakiwani i zadziwiani. Wszystko zaczyna się kameralnie i pozornie idyllicznie. Maluje się nam w wyobraźni obraz jakiejś dziecięcej sielanki z naturą w tle. Millet rozsadzać będzie każdy kolejny skrupulatnie nakreślony świat, ponieważ jej bohaterowie podejmą się wędrowania niczym przez piekielne kręgi. A wraz z tą podróżą zmieni się sposób narracji i powieść wejdzie nawet w klimat prozy sensacyjnej. Poza tym będzie też radykalnie i surrealistycznie, dlatego jestem przekonany, że ta książka szybko przykuje do siebie uwagę.

„Ewangelia dzieciństwa” to opowieść o rodzinnych relacjach à rebours. Od początku przyglądamy się dwóm opozycyjnym obozom. W jednym znajdują się ludzie dorośli, rodzice młodszych bohaterów. Druga grupa zdecydowanie postawiona w kontrze do dorosłych to dzieci w różnym wieku, niektóre już przekraczające granicę dzieciństwa i dojrzałości. Tymczasem starsi wcale nie są tu dojrzali. Portretowani w negatywny sposób, jawią się jako istoty bierne, skoncentrowane na codziennych próżniaczych przyjemnościach i jako ludzie, wobec których ich dzieci stawiają jeden zasadniczy zarzut: nie nauczyli ich tego, jak odpierać zagrożenia współczesnego świata. A ten świat chyli się ku upadkowi, co sygnalizuje nieprzewidywalna już przyroda (kwitnienie jesienią, zorza polarna daleko poza szerokościami geograficznymi, na których występuje). Zrujnowany klimat odpowiada chaosem. Millet parafrazuje mitologiczny porządek, opisując świat w destrukcji, w którym można budować cokolwiek na tym, co pozostanie po zniszczeniu. A ono trwa i jego charakteru nie można ostatecznie określić.

W takim świecie młodzi ludzie kwestionują autorytety swoich rodziców. Chcą za wszelką cenę odciąć się od wszystkiego, co się z nimi kojarzy. Dorośli uosabiać będą to, co gnuśne i godne potępienia. Dzieci będą ludźmi nowego porządku. A być może pierwszymi istotami ludzkimi, które znajdą w sobie nadzieję, by go poszukiwać. Tymczasem grupa młodych decyduje się na radykalny krok. Dorośli pozostają za nimi. Przed nimi droga i świat po kataklizmie albo w jego trakcie. Rozpoczyna się nowy rodzaj opowieści. Lydia Millet przesunie tu punkty ciężkości i zaproponuje postapokaliptyczną wizję, w której pewne oczywiste fantazje zmienią się w nieoczywiste symbole.

Narratorka powieści ma imię pierwszej kobiety. Zdaje się rozumieć dużo więcej niż jej rodzice zamknięci w świecie przyjemności, którym oddają się podczas lata, kiedy dzieci znajdują sobie własne, opozycyjne wobec rodziców miejsce. Jej młodszy brat Jack, jedna z najciekawszych postaci, czyta z fascynacją Biblię, usiłując odnaleźć wizerunek Boga, odszukać go w świecie własnej wrażliwości i logice wyobraźni. Można odnieść wrażenie, że chłopiec specyficznie ustosunkowany do rzeczywistości i szanujący świat natury jest tu kimś, o kogo trzeba się wciąż troszczyć, i ta troska absorbować będzie jego siostrę, usiłującą jednocześnie odnaleźć w chaotycznym świecie jakąś spokojną i bezpieczną przystań dla samotności. Jack jest tu jednak kimś, kto wyznacza zarówno nowy sposób myślenia o przyszłości świata, jak i pewien wzorzec zachowania w sytuacji zagrożenia. Mówiąc wprost, mały Jack jest tu pełnym asertywności dorastającym prorokiem. Czy dane mu będzie ujrzeć inny świat albo ten, który rodzi się w wyobraźni? Święta księga, którą czyta, ma tu oczywiście bardzo duże znaczenie. Rozpadający się świat pełen przemocy nie jest możliwy do wyobrażenia bez czytania wizji na jego temat?

Odniesienia do Biblii są tu stałe i bardzo czytelne. Niektóre pracują w wyobraźni czytelnika w taki sposób, że wywołują wspomniany już efekt komiczny. Bardzo ciekawie prezentuje się motyw wygnania. Młodzi bohaterowie książki podejmują decyzję o ucieczce pozornie autonomicznie. Nie sposób nie przyglądać się im jednak jako wybrańcom. Tym, którzy są gotowi zaryzykować wszystko, aby żyć w innym świecie i podążać za nadzieją swoistej wiary. Od czego tak naprawdę uciekają? Co ukształtowało ich buntowniczy charakter? Czego oczekują od siebie jako grupy? I czy rzeczywiście są inni niż ci, od których uciekają?

Ważne jest, aby zwracać u Millet uwagę na szczegóły. Gra w detale urastające tu do ciekawych symboli rozpoczyna się już od samego początku. Poznajemy rzeczywistość spolaryzowaną w taki sposób, że cokolwiek nowego może się tu narodzić jedynie przez konfrontację. Tymczasem świat natury konfrontuje swoją siłę ze słabością człowieka. Tej istoty, która ma moc destrukcji i równie wielką umiejętność niebrania na siebie odpowiedzialności za to, co zrobiła. Czy jest tu zarysowany podział na przegranych i tych, którzy dadzą sobie oraz światu nadzieję? Niekoniecznie. „Ewangelia dzieciństwa” to jednak na pewno opowieść o tym, że granice podziałów kształtują mentalność podzielonych oraz gotowość do konfrontacji. W tej powieści konfrontacji będzie kilka. Najciekawsza jest perspektywa spojrzenia na nie. I motyw zanikania, a potem bezpowrotnego zniknięcia.

Lydia Millet bardzo dobrze dba o dynamikę tej prozy. Odnieść można chwilami wrażenie, że jest jak w komiksie, zmiany zaskakują kalejdoskopowością, można stracić czujność i zgubić gdzieś istotne detale. To powieść dość krótka, mająca jednak ambitny plan opowiedzenia o upadku ludzkości z kilku ciekawych punktów widzenia. Narracja jest zatem jak żywioł. Tym bardziej że żywioły pustoszą również świat, w którym ludzie muszą polegać na instynkcie przetrwania. Czy w obliczu przemian grupa tak silnie zantagonizowana z bezradnymi dorosłymi będzie gotowa stawić czoła czemuś całkiem dla nich nowemu? Przewrotna kompozycja tej powieści czyni z „Ewangelii dzieciństwa” przede wszystkim bardzo sugestywną fantazję o tym, że zasłużyliśmy na wszystko, co nas czeka, tylko nie mamy w sobie odwagi ujrzenia tego, co się zbliża. Tu nie pomogą wiara, mądra księga, bóg czy determinacja w działaniu. Jakie przesłanie ostatecznie proponuje Millet? Ta powieść to ostrzeżenie, ale i mroczna fantazja o świecie, który już nadszedł, jest tuż obok nas. Naprawdę można się przerazić.

2022-01-19

„Małe zbrodnie” Magdalena Majcher

 

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 26 stycznia 2022

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Przemilczane

Magdalena Majcher wraca do tradycji zacnej serii wydawniczej „Na F/Aktach” Anny i Tomasza Sekielskich, w której czołowi polscy twórcy pisali powieści inspirowane prawdziwymi, najczęściej elektryzującymi ongiś opinię publiczną, wydarzeniami. We wspomnianej serii niektórzy z nich – jak na przykład Łukasz Orbitowski – napisali swoje najlepsze w moim odczuciu powieści. Cieszę się, że ta praktyka bliska jest Majcher i doceniam kolejny – po „Mocnej więzi” – dowód na to, iż do takiego wyzwania jak zbeletryzowanie mrocznych faktów podchodzi z autorską uważnością oraz empatią. Proponuje w „Małych zbrodniach” bardzo nieoczywistą perspektywę spojrzenia na sprawę, w której media i ludzie postronni niezwykle szybko wydali wyrok, bo matka dzieciobójczyni może się w każdym społeczeństwie spodziewać najgorszego ostracyzmu. Wspomniana wyżej powieść dała już dowód temu, że pisarka żywo zainteresowana jest motywem macierzyństwa i jest on znaczący dla jej pisania. Tu jednak przyjrzymy się matkom potworom. I bynajmniej nie będzie kimś takim główna bohaterka, kobieta oskarżona o zabijanie kolejnych noworodków.

„Mocna więź” była powieścią, w której Magdalena Majcher starała się odsłaniać jak najmniej, niuansując tym samym cierpienie swojej bohaterki. Tamta rzecz zaowocowała prawdziwie mocną więzią z pierwowzorem literackiej postaci. W przypadku nowej narracji autorka wydaje się zdradzać wszystkie szczegóły sprawy sprzed lat. Ale to tylko pozór. Tu także inaczej wygląda jej relacja z rzeczywistą kobietą, którą uczyniła najważniejszą bohaterką „Małych zbrodni”. Punkt wyjścia nieco inny, natomiast tak samo dopracowana do perfekcji metoda umiejętnego grania na emocjach czytelniczych bez żadnych szantaży albo moralnie dwuznacznych nieścisłości będąca narzędziem stworzenia naprawdę bardzo dobrej powieści.

Starszy sierżant Kamil Banasiak ceni sobie spokojną i niewymagającą pracę na prowincji. Jego policyjne obowiązki to strofowanie lokalnych pijaczków i inne drobne interwencje. Tymczasem pewnego dnia będzie musiał wziąć na swoje barki – przynajmniej przez chwilę – coś, co przerośnie jego wyobraźnię i zapewne straumatyzuje go do końca życia. Zostawiamy wiejskiego policjanta, bo przecież nie on jest tu ważny. Najważniejsza staje się kobieta, która rodziła dzieci i je zabijała. W jednym z gospodarstw zostają znalezione szkielety niemowląt. „Niepotrzebne dzieci” skryte w workach. Dowody niewyobrażalnych zbrodni, o których nikt nic nie wie i nikt nie chce niczego mówić. Zwłaszcza w domu, w którym miały miejsce. Bo Majcher wprowadza nas w przerażający świat, w którym to nie czyn, lecz raczej zaniechanie reakcji na zło staje się głównym źródłem mroku. I jest w tej mroczności niejednoznaczne.

Tyle o fabule. Naprawdę nie trzeba pisać nic więcej. Autorka poprowadzi nas krok po kroku zarówno przez świat stróżów prawa usiłujących ustalić fakty, jak i przez zakamarki świadomości tych, którzy bezpośrednio i pośrednio odpowiedzialni byli za tytułowe zbrodnie. Sprawa naturalnie przyciąga uwagę opinii publicznej, bo stosunkowo łatwo jest tutaj wskazać winną. Osądzić bez sądu. Poddać surowej ocenie bez wglądu w cokolwiek, co poprzedziło przejmujące czyny. Nie, nie będzie w „Małych zbrodniach” wybielania kogokolwiek. Co więcej, Majcher zintensyfikuje fragmenty swojej powieści w taki sposób, że dotkniemy przejawów wieloznacznego zła tak silnie, jakbyśmy sami w nim uczestniczyli. A jednocześnie będzie tu mowa przede wszystkim o tym, o czym nikt nie myśli, wydając oczywiste sądy – o złożonych okolicznościach, które wpływają na to, jak dana osoba staje się zła i co z tym złem w sobie robi.

Wspomniałem już o tym, że to opowieść o okrutnych matkach. Tak, jedna z nich wyrzeka się swojej córki, uznając, że przynosi jej ona wstyd, i nigdy nie oferując żadnej formy wsparcia emocjonalnego. Druga jest tu sportretowana na zasadzie kontrastu: absolutnie gloryfikująca swoje dziecko, uznająca jego potrzeby za najważniejsze, wspierająca w najbardziej nawet obrzydliwych działaniach i kochająca tak mocno, że równie toksycznie jak ta pierwsza. To będą bohaterki drugiego planu, ale sugestywność ich przedstawiania powoduje, że czyta się „Małe zbrodnie” z wyjątkowo wyczuloną na nie uwagą. Tymczasem między tymi biegunami matczynych działań prowadzących do wyobcowania i nadmiernej pewności siebie pojawia się coraz bardziej niejednoznacznie portretowana zabójczyni. Ta, która świadomie zdecydowała o tym, że jej dzieci nie będą żyły na tym świecie. Oskarżona w jednym momencie, w kolejnym już osądzona. Magdalena Majcher zbliża się do niej w taki sposób, aby ukazać nie tylko zbrodniarkę, lecz przede wszystkim drogę prowadzącą ją do zbrodni. Widać wiele bolesnych zbiegów okoliczności, a także potęgowaną przez lata samotność, bo ta książka opowiada przede wszystkim o kobiecej alienacji, która nabiera dramatycznego wymiaru.

„Smutna przewlekle” – tak o powieściowej Lidii wypowie się jej siostra. Jedyna bliska osoba, która będzie w stanie współczuć, a nie oceniać. Siostrzana bliskość zaciera nieco odium wszystkich relacji głównej bohaterki, które wdarły się w jej świadomość jak traumy. Nauczyły podporządkowania okrutnym zasadom i jeszcze okrutniejszym ludziom. W imię prostych, wręcz prostackich ustaleń społecznych. W końcu oskarżona wywodzi się z małej społeczności, a wieś ukształtowała sobie hierarchię wartości w taki sposób, by było łatwiej. Pojawia się jednak pytanie o to, komu i w jakich sytuacjach.

Intrygująca jest tu postać młodej prawniczki z jej dylematami moralnymi. Z tymi wszystkimi emocjami, których podczas przesłuchań czy na salach sądowych nigdy nie może ujawnić. Asystentka prokuratora wie jedno: wina zawsze jest konkretna i czytelna, nie może tonąć w półcieniach czy półprawdach. Za winą ma iść kara. I tak też się stanie. Majcher chce jednak wydobyć te wszystkie półcienie i półprawdy, aby odsłonić mechanizmy doskonale znane wielu prozaikom, bo nie ma przecież nic bardziej wdzięcznego niż motyw zmowy milczenia małej społeczności, tak namiętnie wykorzystywany w kryminałach i thrillerach. Tu za milczeniem będzie stało okrucieństwo. „Małe zbrodnie” rzucają inny, dużo bardziej skomplikowany rodzaj oskarżenia i również robią to publicznie. Winą jest nie tylko zbrodnia. Winą staje się – o czym już wspomniałem – zaniechanie mówienia o tej zbrodni. Bo z jednej strony jest to fascynująca powieść o tym, jak silne mogą być mechanizmy wyparcia. Z drugiej jednak – autorka uwypukla w nieoczywistym kształcie rujnującą i okrutną rolę zapominania. Czy naprawdę nad wszystkim można przejść do porządku dziennego choćby dlatego, że to nie dotyczy nas osobiście? Tu wszystko jest osobiste. Cała rodzina naznaczona mrocznym piętnem. Żyjąca według zasad, które stają się narzędziami tortury. Wiele jest oblicz ludzkiej potworności w nowej powieści Magdaleny Majcher. Równie wiele trudnych pytań, które pisarka ma odwagę stawiać.

„Ja tego nie zrobiłam” wybrzmiewa tu wyjątkowo mocno. Za tą deklaracją kryje się bardzo wiele niewyrażonych wprost emocji i przeżyć. Otrzymujemy opowieść o kobiecej Golgocie, ale także o tym, jak nieczuły staje się człowiek, kiedy sam nigdy nie zaznaje czułości. Warto spojrzeć na tę książkę także przez pryzmat pozostawianych niby mimochodem tropów. Dlaczego jeden niemowlęcy szkielet owinięty jest w śpioszki? Dlaczego w całej tej sytuacji ojciec dzieci nie jest o nic oskarżany? Dlaczego między prawdą a milczeniem kryje się coś tak potwornego, że trudno to nazwać, czytając tę poruszającą powieść? To także jedna z ciekawszych narracji o współczesnych rodzinnych dysfunkcjach. Wydaje mi się, że nie daje nawet cienia nadziei na to, że pewne mechanizmy ulegną zmianie. Ale również bezkompromisowo punktuje to, co naprawdę powinniśmy potępiać. Z różnych powodów zamiast potępienia wybieramy jednak obojętność w milczeniu.

2022-01-17

„Dzień prawdy” Chuck Palahniuk

 

Wydawca: Niebieska Studnia

Data wydania: 28 stycznia 2022

Liczba stron: 368

Przekład: Fryderyk Makowski

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rewolucje

Ktoś mi kiedyś powiedział, że z Chucka Palahniuka to się wyrasta. Najwidoczniej nie wyrosłem… i nie zamierzam tego zrobić. Mam wrażenie, że autor robi dla Stanów Zjednoczonych to, co Michel Houellebecq dla Europy – umiejętnie straszy za pomocą ponurych hiperbolizacji. Różnica między Palahniukiem a Houellebekiem polega jednak na tym, że ten pierwszy ma poczucie humoru. Dlatego jego nowa powieść, na którą w USA czekano kilka lat, będzie – zapewne słusznie – porównywana z kultowym „Fight Clubem”. Zrobi to zresztą sam autor. Jakkolwiek przerażający jest „Dzień prawdy”, nie opuszcza Palahniuka ta charakterystyczna dezynwoltura, kiedy pisarz wskazuje – po raz kolejny trafnie – że ludzkość, a konkretnie Amerykanie, jest jednocześnie okrutnie groźna i niebywale komiczna. Tak, nie przeszkadza mi tu ten amerykocentryzm tak charakterystyczny dla wszystkich powieściach tego twórcy. Mam wrażenie, że gdy opowiada on o Stanach Zjednoczonych, otrzymujemy prawie zawsze niebywale czułą diagnozę tego, kim jesteśmy jako społeczeństwa i kultury oraz jako jednostki tak uparcie walczące zarówno o władzę, jak i o wolność. A przecież one obie tragikomicznie się wykluczają. I o tym – jak zawsze z charakterystycznym pazurem – napisze autor, który nigdy mi się nie nudzi. Nigdy z niego nie wyrosnę, bo lubię dostać prawdą w twarz. Albo po oczach. Ta powieść będzie wzbudzać wiele emocji. Także wściekłość, gdy wyda nam się, że ugrzęźliśmy tu w jakimś chaosie. Zapewniam, że to kontrolowany chaos i naprawdę dobra książka.

Chuck Palahniuk przyłożył już wszystkiemu, co amerykańskie – od „Niewidzialnych potworów” przez „Ranta” po „Snuff”. Celowo odnoszę się do tytułów, które nie zdobyły rozgłosu jak ten jeden wiadomy. Tym razem nie zawęża perspektywy, bo pokazuje całą Amerykę w gniewie i ogniu. Jedno i drugie będzie tutaj miało kilka oblicz. Przełoży się to na mocno zawikłaną fabułę, w której mnogość bohaterów może stworzyć wrażenie rzeczywistości bardzo skomplikowanej i absurdalnej. A jednak klamrowa kompozycja udowadnia, że wszystko jest w „Dniu prawdy” na właściwym miejscu – jakkolwiek byłoby hiperbolizowane i jak wiele pure nonsensu jest tu w co najmniej kilku historiach. Najważniejsza koncentruje się wokół kolejnego amerykańskiego planu wywołania wojny, który tym razem nie wypali. A raczej będzie bombą z opóźnionym zapłonem uderzającą w odpalających.

Pewien senator jest odpowiedzialny za to, aby swoim podpisem wysłać miliony młodych mężczyzn na daleki front wojenny. Stanom Zjednoczonym od dłuższego czasu ciąży to, że tych męskich młodzików jest tak dużo. Wraz z niepokojami wywoływanymi przez ich gęstniejący testosteron, a także przekonaniem, że każdemu należy się odrobina władzy. Wspomniany senator jest pewny, że będzie wieść długie i dostatnie życie. Jest decyzyjny i niezłomny. Absolutnie bezpieczny w swojej bańce, w której nie ma miejsca na to, co za oknem. Tymczasem za tym oknem ktoś zaczyna kopać dół. Coraz głębszy, coraz szerszy. Coś zaczyna wisieć w powietrzu, ale nasz pewny siebie posiadacz władzy zorientuje się w istocie tego czegoś za późno.

Sporo mężczyzn, nie tylko ci młodzi, zaczyna czytać. Wszyscy jedną księgę. Cytowane z niej zapisy dorównujące orwellowskiej nowomowie staną się drogowskazami wojny domowej. Rzeczywistość trzeszczy w posadach, a nierówności społeczne są już nie do uniesienia przez sam organizm społeczeństwa. Zbliża się wybuch. Kwestionowane jest wszystko, co gwarantuje ład i stabilizację. Ojciec poniżanego ucznia zacznie podpalać szkoły. Akademickie autorytety staną się zwierzyną łowną. „Czas na piękne słowa się skończył” – mówi sfrustrowany student, morderca swego profesora, antropologa kulturowego. A jednak antycypacją rzezi, jaka rozegra się w Stanach Zjednoczonych błyskawicznie podzielonych na zupełnie inne części administracyjne, będą właśnie słowa księgi. Odpowiednio dobrane, spójnie połączone w sugestywne frazy, odwołujące się do wszelkich niesprawiedliwości, lecz przede wszystkim do tego, że część społeczeństwa żyje we frustracji ku uciesze beneficjentów nierównego traktowania ludzi. Rozpocznie się rewolucja, której kształtu nie pojmą ci najbardziej w nią zaangażowani. Dlaczego? Bo polega na okrutnych atawizmach. Na odniesieniach do tego, że wciąż należy nam się wolność, której nie rozumiemy i nie umiemy stworzyć, a także władza, którą iluzorycznie pojmujemy w karykaturalny i katastroficzny sposób.

Księga przewartościowuje także inne pojęcia. Kochać to okazywać miłosierdzie gorszym od siebie. Nienawiść może być jak najbardziej akceptowalnym społecznie wyrazem walki o przestrzeń prywatnej wolności. Tymczasem paradoksalne jest to, że w tej powieści ludzie zmuszeni do zdefiniowania przestrzeni własnej wolności będą musieli radykalnie podzielić się na społeczności ze względu na rasę czy preferencje seksualne (Palahniuk odpuszcza tu na przykład religię, ale będzie w bardzo mroczny sposób fantazjował o moralności). I bardzo szybko zorientują się, że poczucie wygranej w tej rewolcie jest iluzoryczne. A może cała ta rzeczywistość jest taka i wszystko będzie jedynie szaloną fikcją, która mogłaby się ziścić, lecz na szczęście się nie wydarzy?

„Dzień prawdy” to jedna z najintensywniejszych powieści Palahniuka i trzeba przyznać rację wszystkim, którzy znajdą w niej różnego rodzaju gry z tym, co było już kliszą i powtórzeniem – głównie w zakresie budowy świata przedstawionego. Myślę, że autor jest tu odtwórczy celowo. Że pewne rozwiązania fabularne specjalnie upraszcza do roli strawnego, bo odczytanego już wielokrotnie wzorca. Tymczasem jest to inteligentna rozprawa z amerykańską kulturą i zgorzkniałymi dogmatami na zawsze stawiającymi życie społeczne w charakterystycznych zderzeniach z kulturowymi wzorcami. Tropy są rozmaite, nie zawsze tak samo trafne, ale docenić należy tę autotematyczną grę ze sposobem budowania fabuły o ludzkim gniewie. W opozycji do Steinbecka i samego siebie (sic!) Palahniuk opowie o bezradności buntowania się wobec ustalonych porządków i zasad, sugerując jednocześnie, że wciąż jak ślepcy wracamy do tego, co już sami sobie określiliśmy i ustaliliśmy.

Podobają mi się tutaj wizerunki kobiet. Pojawiające się gdzieś na marginesie opowieści ociekającej szowinizmem i punktującej, jak silnie zakorzeniony jest w amerykańskiej kulturze patriarchat. Ale to kobiety stają się tutaj najbardziej inteligentnymi wojowniczkami. Gdy są bohaterkami rozwojowymi pozornie w tle ważnych mężczyzn, lecz przede wszystkim wtedy, kiedy Palahniuk ujawnia, że mocną kreską zarysowuje niekoniecznie tych bohaterów, którzy zwracają tu najwięcej czytelniczej uwagi. W tej perwersyjnej opowieści o tym, jak mężczyźni chcą zarządzać kształtem rzeczywistości, pojawia się wyraźny feministyczny głos sprzeciwu pełnego świadomości tego, wobec czego należy postawić się w kontrze. To zresztą Shasta postrzegana przez męski świat tylko przez pryzmat walorów swego ciała sugeruje jednemu z bohaterów, żeby zaczął ufać samemu sobie. W absurdalnym, groźnym i krwawym świecie Palahniuka mężczyźni, których inni mężczyźni chcą się pozbyć, nie zbudują nowego świata na zaufaniu, bo nie są w stanie wejść w prawdziwy kontakt ze swoimi emocjami i oczekiwaniami. Dlatego cała zarysowana tu rzeczywistość jest trochę jak domek z kart, który za chwilę runie. Jednak w jakiś sposób powstała i na jakichś krwawych fundamentach zaczęła głosić tytułową nową prawdę.

To bardzo dynamiczna i inteligentna powieść, która przyciąga do siebie także tym, że jest absolutnie nieprzewidywalna na każdej ze stron. Mimo tego i wbrew temu, że będzie operować powtórzeniami i kopiami apokaliptycznych wizji społecznych, które Europie bez znakomitego nerwu serwuje od czasu do czasu ponury Houellebecq. „Dzień prawdy” to zaprezentowana w trochę komiksowej powieści historia tego, że ludzkość jest bardzo przewidywalna, niezwykle groźna, ale przede wszystkim wciąż na nowo groteskowo komiczna. Uważajcie na to, co zostaje nazwane katastrofą. Nie ufajcie temu, że za nią nie ukryje się kolejna. Frapujący pisarski powrót Palahniuka po latach.

2022-01-14

„Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach” Jacek Hołub

 

Wydawca: Czarne

Data wydania: 22 września 2021

Liczba stron: 216

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Zło i tabu

Jacek Hołub wydawał mi się reportażystą dość nierównym. Jego książka dotycząca matek niepełnosprawnych dzieci bardzo mnie poruszyła, ale kolejna rzecz – opisująca życie i funkcjonowanie tak zwanych dzieci trudnych – wprowadziła w konsternację i trochę do Hołuba zniechęciła. Dlatego czułem, że muszę przeczytać jego trzeci reportaż w ramach sprawdzenia warsztatu. I odkryłem najlepszą książkę tego autora. Nie tylko dlatego, że w tak ważnym temacie usunął się absolutnie w tło, wspominając jedynie zaciskanie zębów z wściekłości przy lekturze pewnych akt i to, że zdziwił się (mnie zaś zaskoczyło jego zdziwienie), iż ofiara przemocy niekoniecznie musi jakoś „wyglądać”. „Beze mnie jesteś nikim” to książka, którą naprawdę powinien przeczytać każdy. I zapamiętać albo zapisać sobie kontakty do miejsc, które Hołub odwiedza podczas swej dziennikarskiej pracy. To również rzecz wymierzona w milczenie. Bo w Polsce drugą twarzą domowej przemocy jest właśnie ono. Opowiedziane historie to zaledwie czubek góry lodowej. Hołub punktuje, przejmuje wyrazistymi opowieściami, ale przede wszystkim wciąż zaznacza, że być może wielu ofiarom przemocy w polskich domach nie da się pomóc. Bo to opowieść o tym, jak wiele przemocowych zachowań wybacza miłość, a jak wiele z nich tuszują emocjonalne szantaże oprawców.

Podoba mi się tu świetny balans między statystykami a żywymi opowieściami. Jacek Hołub wie, w którym momencie przytoczyć liczby i zająć się tematem od strony formalnej. Wie również, że dobrym i mocnym wstępem będzie właśnie rozpoczęcie od liczb. Ponoć 30% Polaków krzywdzi najbliższych. Śmiem sądzić, że to mocno zaniżone dane. Żyjemy w kraju ogromnych frustracji, prywatnych kryzysów, rozwarstwienia społecznego, nędznych zarobków. W kraju, w którym wiele osób nie ma pracy, wiele innych zaś ma taką, która jest źródłem upokorzeń. W państwie, które od pewnego czasu daje ludziom coś, co niekoniecznie jest wykorzystywane we właściwy sposób – socjalny zastrzyk finansowy. Czy to usprawiedliwia przemoc? Nie. Czy w krajach, gdzie komfortowo się żyje, nie ma przemocy? Jest. Jednak to w Polsce bardzo łatwo stać się rozgoryczoną i wściekłą na wszystko głową rodziny. Nic nie stanowi jednak okoliczności łagodzącej dla stawania się tyranem tej rodziny. Tym niemniej to, gdzie i w jakich warunkach żyjemy, z pewnością wpływa na ten przerażający obraz, który jest tu w zasadzie tylko punktowaniem, otwieraniem ledwie niektórych bram piekielnych. „Beze mnie jesteś nikim” to książka, która na szczęście nie podejmuje się diagnozy tego, dlaczego tej przemocy jest tak wiele. Ogranicza się do rozmów ze specjalistami i wskazania pewnych mechanizmów, niektórych bardzo oczywistych. Dzięki temu jest spójna, choć trudna do uniesienia. Chciałoby się ją przeczytać całą od razu, ale jest to z wielu względów niemożliwe. Hołub nie szantażuje emocjonalnie odbiorców. Nie jest to również zbiór tekstów o utyskiwaniu, jak miało to miejsce w przypadku reportażu „Niegrzeczne”. Wkraczamy w świat, którym rządzi sztafeta wstydu i dysfunkcji. Do piekła polskich domów, o którym dopiero od niedawna mówi się, przerywając tabuizację i uciekając od stereotypów.

W tym narracja Jacka Hołuba jest najlepsza. Dlaczego? Jestem wdzięczny za znakomity rozdział mogący stać się fabułą ciekawej powieści o przemocy kobiety wobec mężczyzny. Jak również za ten mówiący o mężczyznach jako ofiarach przemocy i możliwościach uzyskania w trudnej sytuacji pomocy, do której z różnych powodów nie chcą się dać przekonać. Świetnie, że pojawia się tu również rozdział o gaslightingu – chyba najbardziej wyrafinowanej formie przemocy, której bardzo często trudno jest zapobiegać, bo ma niezwykle złożony charakter i może zrujnować tożsamość ofiary. Ludzkie okrucieństwo nie zna podziału na płeć ani nie jest też możliwe do jednoznacznego zidentyfikowania. Dlatego to najciekawsze fragmenty tego reportażu. Reszta – jakkolwiek przerażająca – jest już osadzona w czytelnych dla każdego kontekstach.

Hołub rozmawia z ofiarami, które łączy jedno: pozostawiony im przez przemoc trwały ślad na psychice. Wszystkie te opowieści przejmują i zostają w pamięci, ale jedna jest szczególna. Ta, w której rozmówczyni gotowa jest jedynie na kontakt przez komunikator internetowy, opowiadając o ciągłym strachu wywołanym przez prześladowcę… od kilkunastu lat nieżyjącego. O ile osoby doświadczające przemocy opowiadają ze szczegółami i bardzo rzeczowo o swoich bolesnych doświadczeniach, o tyle sam autor książki tak sytuuje ich historie, by połączyć je z mrocznym kontekstem, którego być może nie wszyscy opowiadający są świadomi. Przemoc, której doświadczyli, pozostawi swoje ślady na zawsze. Będzie czymś, od czego wciąż się ucieka, i jednocześnie czymś, do czego stale się wraca. Liczni przemocowcy – bo im również Hołub oddaje głos – tłumaczą się, że odtwarzali znane im wzorce. Cieszę się jednak, że ta książka to nie opowieść o tym, że za przemoc domową odpowiadają tylko patriarchat, traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa krzywdzicieli i koniecznie płeć, bo rękę zawsze podnosi ten silniejszy i mający usankcjonowane społecznie niepisane pozwolenie, by od czasu do czasu przyłożyć.

„Beze mnie jesteś nikim” znakomicie obrazuje skalę przemocy, która wdziera się do każdego związku czy domu, gdzie zawodzą sposoby komunikowania swoich emocji albo ich nazywania. Wyznania poszkodowanych i tych, którzy krzywdzili, robią tu niesamowite wrażenie, ale bardzo ważny staje się również ten obszar książki, w którym Hołub stara się pokazać, jak organy ścigania – policja czy prokuratura – banalizują i umniejszają krzywdy ofiar. Mamy tu wstrząsający równie mocno co świadectwa krzywdzonych w polskich domach obraz niemocy i niekompetencji w pracy z ludźmi zgłaszającymi stosowaną wobec nich przemoc. Warto zapamiętać, w jaki sposób postępować z kimś, komu wreszcie uda się powiedzieć o tym, że jest krzywdzony. Te słowa jednej ze specjalistek, z którymi rozmawia autor, choć bardzo czytelne w książce, najwidoczniej są nieczytelne dla wyżej wymienionych grup. Bo okazuje się, że poprzez ich indolencję wyroki dla przemocowców w Polsce są skandalicznie niskie. Pojawia się też pytanie: na ile w naszym kraju mogą pomóc kary, a na ile profilaktyka? W tym zakresie to również bardzo ciekawy reportaż, w którym pojawi się kilka ważnych sugestii.

Czego mi zabrakło? Większej czujności wobec tego, co pandemia zamykająca ludzi w domach robi z przemocą. W jaki sposób ją intensyfikuje. Wspominam o tym, bo ostatni tekst zamieszczony w tej książce pochodzi z kwietnia 2021 roku. Pandemia ma już za sobą rozporządzenia prowadzące do uwięzienia krzywdzonych z krzywdzącymi. Hołub wspomina o niej tylko wtedy, kiedy zaznacza, że nie miał możliwości bezpośredniego kontaktu z rozmówcami. Być może ofiary domowej przemocy miały równie ograniczony kontakt z instytucjami, które mogłyby im pomóc. Może w czasie izolacji musiały uznać przemoc za oczywisty element rzeczywistości. I trwać w tym. Wiem, że to kwestia trudna do przebadania, ale autor reportażu stawia sobie wysokie wymagania i chce, by publikacja była jak najbardziej aktualna. Tu jednego elementu jakby zabrakło, choć całość oczywiście robi wrażenie – jest przede wszystkim wyrazem taktu i szacunku wobec ludzi doświadczających każdego rodzaju przemocy. Także tej seksualnej. Żadna z nich nie zostanie pominięta w tym mrocznym obrazie krzywd. Dlatego bez względu na to, czy pandemia została tu uwzględniona w rozważaniach, czy nie, „Beze mnie jesteś nikim” to zdecydowanie najlepszy reportaż, jaki czytałem w ostatnim czasie. Mocny, bo sugerujący, że każdy z nas powinien się uważnie rozglądać wokół siebie. Każdy powinien być wyczulony na to, że ktoś być może chce opowiedzieć o czymś trudnym. Bo zwerbalizowanie swojej krzywdy jest paradoksalnie najtrudniejsze, ale i niezbędne, by tej krzywdzie zapobiec. Czytajcie koniecznie.

2022-01-11

„Influencerka” Ellery Lloyd


Wydawca: Marginesy

Data wydania: 12 stycznia 2022

Liczba stron: 328

Przekład: Aga Zano

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Widoczne i niewidocznie mroczne

Tak, przeczytaliśmy, usłyszeliśmy i obejrzeliśmy już wszystko na temat mrocznych stron mediów społecznościowych. Doskonale wiemy, jakie mechanizmy nimi kierują, poznaliśmy już wiele filmów, książek, ale i wypowiedzi ekspertów na ten temat. Naprawdę nie można z tego tematu wykrzesać niczego nowego. Nie można? No to przeczytajcie „Influencerkę”. Na dowód tego, jak bardzo ta książka nie pozwala się odłożyć, niech będzie fakt, że czytałem ją w noc sylwestrową i zupełnie nie zauważyłem, kiedy zaczął się nowy rok. Ale do rzeczy, bo kogo interesują emocjonalne zwierzenia. Poza tymi, którzy codziennie śledzą takowe, przeglądając setki kont facebookowych i instagramowych. Jak mówi przysłowie: co dwie głowy, to nie jedna. Pod pseudonimem Ellery Lloyd ukryło się brytyjskie małżeństwo. Ma to znaczenie tym większe, kiedy zorientujemy się, jak formalnie zbudowana jest ta powieść. Jeśli miałbym porównywać z najlepszymi w tym gatunku w Wielkiej Brytanii, to śmiało mogę uznać, że „Influencerka” przebija dokonania samej Alex Marwood. Konstrukcja intrygi nie da się porównać z innymi mocnymi thrillerami. Tym bardziej że rzecz jest trochę autotematyczną grą z samym pisaniem i jak wspomniałem, ważne jest również to, kto ją napisał i w jaki sposób skrył się w tym ponurym świecie przedstawionym.

Najciekawiej budowane są napięcie i poczucie zagrożenia. Ellery Lloyd proponują nietuzinkowy czarny charakter. Zwłaszcza że o tym, kto jest tu najgorszym czarnym charakterem, będziemy się dowiadywać stopniowo, a nasze sympatie i antypatie wobec bohaterów „Influencerki” będą się zmieniać praktycznie z każdą kolejną stroną. Mamy tutaj dwie zasadnicze narracje – wydarzenia relacjonowane są na przemian z punktu widzenia kobiety i mężczyzny tkwiących w małżeństwie podporządkowanym od jakiegoś czasu działalności żony na Instagramie. Ale jest też trzecia narracja, najważniejsza i najbardziej przejmująca. Narracja rozpaczy, gniewu i mrocznej bezkompromisowości. Świat stworzony przez londyńskie małżeństwo z dwójką dzieci musi się rozpaść. Ktoś nie tylko obserwuje działalność w mediach społecznościowych opowiadającą o trudach i radościach rodzicielstwa. Ktoś nie będzie tylko się przyglądał. Zacznie metodycznie planować zemstę. Ta powieść w najdrobniejszych, najbardziej przerażających szczegółach opowie o tym, że internetowy krytykant to nie tylko nick podpisujący obraźliwe komentarze. Ktoś może widzieć i działać. Niczego nie będzie pisał. Ale stanie się  bardziej niebezpieczny niż jakiekolwiek zagrożenie, które mogłaby sobie wyobrazić Najnajmama, influencerka przyciągająca milion obserwatorek z całego świata.

Emmy weszła w świat mediów społecznościowych, kiedy załamała się jej kariera w tak zwanych mediach tradycyjnych. Postanowiła dzielić się ze światem wszystkim tym, co na co dzień przynosi macierzyństwo. Jest przekonana, że postępuje właściwie, umożliwiając wszystkim niewidzialnym na co dzień ze swoimi troskami matkom utożsamienie się z tym, co robi. Emmy podporządkowuje całe swoje życie temu, co i w jaki sposób opowiada na Instagramie. Jest gotowa na bardzo wiele, bo zdaje sobie sprawę z tego, że ta „kariera” może być krótka i jakiekolwiek potknięcie spowoduje, iż kobieta ponownie stanie się… zwykłą angielską mamą. A Emmy nie chce być zwykła. Jej bezkompromisowość będzie momentami przerażać. Ellery Lloyd znakomicie oddają w tej powieści narodziny i rozwój różnego rodzaju procesów myślowych u głównej bohaterki. Ta porażająca logika pozwalająca jej tak skutecznie istnieć w Internecie jest jednocześnie świadectwem cynizmu dzisiejszych gwiazd mediów społecznościowych. Ale jak wspomniałem, na ten temat powiedziano już wszystko. „Influencerka” opowiada zupełnie inną historię.

Ktoś z powodu Emmy przeżył największą życiową traumę. Ktoś chce zadośćuczynienia za to koszmarne przeżycie. Ktoś zupełnie na co dzień niewidzialny przygotowuje swój morderczy plan. Ale najciekawsze staje się to, że w pewnym momencie… będziemy przez chwilę kibicować właśnie temu komuś, a empatia uczyni z nas swoistych niewolników gry, która będzie miała bardzo nieoczywiste zasady. Stopniowanie napięcia idzie tutaj w parze ze wzbudzaniem ambiwalentnych uczuć wobec głównych bohaterów. Dan, mąż Emmy, pyta w pewnym momencie: „Czy jesteśmy okropnymi ludźmi?”. To pytanie będzie powracać do czytających kilka razy. Rozpocznie się znakomity spektakl angażujący wszystkie emocje i będzie to przede wszystkim thriller z naprawdę nieprzewidywalnym zakończeniem.

Wspomniany Dan jest tu sportretowany w taki sposób, abyśmy mogli ujrzeć z dystansu poczynania jego żony. Coraz mniej podoba mu się upublicznianie ich życia rodzinnego. Ale nie sprzeciw mężczyzny działa tu na emocje najbardziej. Jedna z najmocniejszych scen w powieści obrazuje zrozpaczoną czterolatkę, która w swej bezradności może się wyrazić tylko poprzez krzyk do matki. Krzyczy, by Emmy spojrzała na nią, nie w ekran telefonu. „Influencerka” będzie bardzo ciekawie wyglądać jako swoisty reportaż z życia patologicznej matki. Okaże się, że to określenie nie dotyczy już tylko matek krzywdzących, odrzucających swoje dzieci w sensie dosłownym. Ellery Lloyd proponują spojrzenie na macierzyństwo i w ogóle rodzicielstwo jako na potężny biznes przyciągający uwagę i wpływy. Emmy jest matką zadaniową, stworzyła samą siebie i na co dzień jest już kimś zupełnie innym niż przeciętna odbiorczyni, do której kieruje swój kanał na Instagramie. Emmy staje się współczesnym obrazem tego, jak mocno tkwimy w złudzeniach, jak bardzo w nie wierzymy i ile jesteśmy gotowi poświęcić, aby je utrwalać. Z drugiej strony – są tu groźne pomruki tak zwanego realnego życia. Bohaterka będzie musiała ponieść konsekwencje swoich życiowych wyborów. Ta matka zostanie ukarana, ale jaki będzie tu naprawdę wymiar winy i kary? I czy na pewno będziemy mówić o ukaraniu?

Warto od początku zwrócić uwagę na to, kim jest mężczyzna w tym związku, jaki zawód wykonuje i jak bardzo odmienne od tego, co robi, jest komunikowanie światu przez jego żonę, że jest matką, którą warto obserwować i inspirować się jej działaniami. „Influencerka” to bardzo ciekawa wiwisekcja związku, który na pewnym etapie wykoślawił się i stał swoistym układem. To też książka z interesującymi wątkami pobocznymi. Na przykład tym pokazującym relacji Emmy z jej matką. Mówiącym o nieumiejętności odnalezienia się w macierzyństwie, która w drugim pokoleniu kreuje jakąś wizję zastępczą. Powieść dynamizują krótkie rozdziały i pierwszoosobowe narracje. Jednak najcenniejsze jest w niej to, że opowiadając o pozornie oczywistych sprawach i dylematach, wciąga nas w naprawdę okrutną przestrzeń tego rodzaju niedopowiedzeń, które zrozumiemy dopiero wówczas, gdy dotrzemy do ostatniego zdania. Dlatego autorom należą się gratulacje, bo jest to powieść znakomita w swoim gatunku, a jednocześnie ujawniająca sporo mrocznych sekretów tych, którzy chcą swoje życie pokazywać innym, sugerując, że odbiorcy widzą samą prawdę. Świetny thriller o dwóch rodzajach przejmującej desperacji oraz o tym, co się stanie, kiedy się one ze sobą zderzą.

2022-01-07

„Testament” Nina Wähä

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 12 stycznia 2022

Liczba stron: 512

Przekład: Justyna Czechowska

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Zło w rodzinie

Intryguje mnie pogranicze szwedzko-fińskie. Przestrzeń bez zasadniczo wyznaczonej granicy geopolitycznej, przy tym jednak miejsce, gdzie zderzają się języki z zupełnie różnych grup i odbiegające od siebie ludzkie temperamenty, jeśli mierzyć poziom introwertyzmu Szwedów i Finów. Dostajemy ostatnio do rąk przekłady dzieł twórców, którzy umieszczają akcje swoich powieści właśnie między Szwecją a Finlandią. To znaczy dość dokładnie lokują je na mapie, ale opowiadają o tym rodzaju granicy, za którą kryją się kolejne podziały, a może bohaterowie sami z trudnością określają miejsce i istotę granic w swoim życiu. Zatem pogranicze oraz historie wręcz o doświadczeniach granicznych. Warta wspomnienia jest tu Johanna Holmström i  „Wyspa dusz”, historycznie sięgająca najdalej znakomita powieść obyczajowa o zniewolonych przez schematy kobietach. Następnie Kjell Westö i kolejna istotna narracja – także z serii, w której ukazuje się „Testament”  – „Niebo w kolorze siarki” – panoramiczna opowieść o doświadczeniach dwóch pokoleń. W końcu zaś moim zdaniem najlepsza pośród nich Nina Wähä, tym razem szwedzka autorka opowiadająca o Finlandii. Jej wielowątkowa i bardzo ambitna powieść będzie poruszała problemy sygnalizowane przez Holmström i Westö, ale przede wszystkim udowadniała, że ze Szwecji mogą po przekładach Majgull Axelsson nadal do nas docierać tak znakomite i wielowymiarowe powieści obyczajowe, w których widzimy autorską lojalność wobec wszystkich, najbardziej nawet demonicznych bohaterów.

„Testament” to też formalnie doskonale napisana powieść – z figurą tajemniczego narratora, który trochę nonszalancko umieszcza swoje antycypacje w rejestrze opisywanych zdarzeń. Kogoś, kto będzie tu równie ważny jak cała fikcja literacka. Wähä jednak nie eksperymentuje. Można by rzec, że nawet mocno trzyma się klasycznego schematu szwedzkiej powieści choćby spod znaku wspomnianej Axelsson. Wybierając bardzo ambitny temat, jest w stanie tę ambicję utrzymać narracyjnie. Tę historię o roli naszej pamięci, o braniu odpowiedzialności za siebie i innych oraz o tym, że rodzice mogą nie kochać swoich dzieci, tak jak dzieci mają prawo nie kochać rodziców, czyta się ze świadomością, że napisana została przez dojrzałą autorkę, która dobrze wie, jak ujawniać swoją opowieść i jak rozłożyć w niej dramatyczne akcenty. Wzbudza ciekawość, współczucie, czułość i trwogę. Rzecz o rodzinie, w której każdy będzie nosił jakieś piętno, choć wszyscy są dziećmi tych samych rodziców – czasem nieświadomi tego, z jakiej traumy się urodzili i co tak naprawdę w relacjach rodzicielskich wpłynęło na nich najbardziej.

Wszystko zaczęło się w Karelii podczas drugiej wojny światowej. To wówczas los skrzyżował drogi Siri i Penttiego. Każde z nich na tyle zagubione, by kompulsywnie uwierzyć w to, że bliskość z tym drugim będzie lekiem na całe zło świata, także tego naznaczonego wojną, zmuszającego do zmiany miejsca zamieszkania, porzucania swoich ziem. Tak oto piętnastolatka wychodzi za mąż. Ma być taką żoną, jak rozumieją to zwyczaj i stereotyp. Siri rusza w podróż z Penttim, tracąc jednocześnie kontakt ze swoją rodziną. Musi więc założyć nową. Całkowicie swoją, za którą będzie odpowiedzialna. W której być może narodzi się miłość. Gdzieś w idyllicznie opisywanej przez wybranka dolinie, gdzie będzie można się do siebie przywiązać i wzajemnie się szanować. Niewiele z tego wychodzi. Poza liczną rodziną. Bo jest to opowieść o dwanaściorgu ludzi, którzy w różnym stopniu wezmą na siebie ciężar okrutnego związku swoich rodziców, całej tej przerażającej relacji bez miłości i przywiązania. Ale jest to też historia dwójki dzieci, od której miało zacząć się szczęście, a rozpoczęło piekło. Śmierć rozpoczyna opowieść o rodzinie Toimich i śmierć ją zakończy. Czy aby na pewno?

Najważniejsza wydaje się Annie – córka, która dwukrotnie w tej powieści wraca w rodzinne strony. Za każdym razem bierze na siebie rolę odpowiedzialnej za porozumienie z resztą rodzeństwa. Jest tą, która ma jednoczyć, ale w takim samym stopniu jest obca. Uciekła do Sztokholmu, skąd przywozi ze sobą masę wspomnień – w dużej mierze to właśnie one każą jej dwukrotnie przemierzać wielką przestrzeń. Przede wszystkim po to, by przypomnieć Annie, że zawsze ruszamy w świat z tym samym, najważniejszym dla nas bagażem rodzinnych doświadczeń.

Nina Wähä sportretuje ludzi różnych temperamentów, których łączą bardzo silne relacje z rodzicami. Nienawiść również buduje mocną więź – niektórzy z nich chcieliby udowodnić, że są w stanie uciec, co w sensie geograficznym na pewno im się udaje, jednak mentalnie zawsze pozostają w mrocznej Dolinie Tornio. Dwanaścioro ludzi w różnym wieku, którzy są świadomi, co ich łączy, ale równie dobrze wiedzą, jak wiele zaczyna dzielić. Dojrzali mężczyźni ugruntowani w swoich życiowych wyborach. Kobiety pewne swych ścieżek, choć wciąż na nowo stąpają po śladach rodziców. Młodsze rodzeństwo Toimich – im autorka poświęca nieco mniej uwagi – które dopiero się kształtuje, ale już widać, że na zawsze weźmie ze sobą w życiową podróż ponury cień swojej rodziny. W tych relacjach szwedzka pisarka opowiada o całym uniwersalnym wymiarze człowieczeństwa. Posługując się odmiennymi biografiami, maluje jednocześnie spójny obraz tego, kim jesteśmy jako mikrospołeczeństwo. Tu tworzą je ojciec i matka oraz dzieci. Dzieci będące świadkami przełomu. A właściwie uczestnikami tego przełomu. Krzywdzona przez męża Siri znajduje w sobie siłę i pewność siebie, aby zmienić własne życie. Jej dzieci w mniejszym czy większym stopniu są częścią tej zmiany. Ale najbardziej ciekawą postacią jest tu jednak Annie. Córka jakby zastępcza, gdy ojciec ofiarował miłość tej, która odeszła. Postać, wokół której koncentrują się losy wszystkich innych bohaterów. Choć przecież mnogość tych biografii jest tak spektakularna, że od razu widzimy, iż tę rodzinę trzeba portretować kalejdoskopowo, bardzo trudno dać jej wspólny mianownik. Czy będą to zło i moc zniszczenia, które w mniejszym lub większym stopniu dzieci dziedziczą po ojcu? Nina Wähä dokłada wszelkich starań, by obraz tej licznej rodziny fińskich rolników zawierał bardzo dużo niejednoznaczności, a zarazem był spójny – bo wszyscy jednak mają te cechy wspólne, które chcieliby wyprzeć. Oddalić je od siebie tak, jak z czasem oddala się Siri od Penttiego.

„Nie da się pomóc innym, tylko sobie”. Tak, to Annie wypowiada te znamienne słowa. Ich wagę dostrzeżemy, gdy zaczniemy przyglądać się „Testamentowi” jako opowieści o tym, że czujemy się zobligowani do dbania o dobro drugiej osoby tylko dlatego, iż łączą nas z nią więzy krwi. One są tu bardzo silne i wielokrotnie akcentowane, ale to również, a może przede wszystkim opowieść o samostanowieniu wbrew więziom. Z tak odczytywanej książki można wysnuć myśl o tym, że niewielu z nas stać na miłosierdzie. Mając niewielkie możliwości, skupiamy się na sobie. Bezradni, że ktoś bliski nie rozumie, nie jest w stanie przyjąć dobra. Wähä celowo zdemonizuje tu jedną z postaci, aby dać więcej możliwości interpretacyjnych czytelnikom chcącym odebrać „Testament” jako rzecz o tym, jak bardzo naznacza nas zło – i to dziedziczne, i nabyte. Jednak jak wcześniej zauważyłem, jest to przede wszystkim powieść o roli oraz przekleństwie pamiętania. A może o tym, że żadna więź rodzinna nie będzie silniejsza od bolesnego wspomnienia.

Warto zatem zwrócić uwagę, iż będzie to także przejmująca opowieść o pamięci ojca, tego złego. Pentti zdaje się odporny na upływ czasu. Wciąż fizycznie przypomina siebie sprzed lat. Wciąż zachowuje się tak, jak się zachowywał – jest surowy, obcesowy i nieobecny. Ale okaże się, że być może to on zapamięta najwięcej. Jego samotność i jego zgorzknienie będą pochodną procesu zapamiętywania. A jego bezkompromisowość oraz bezczelność w osądach będą próbowali zrozumieć tylko ci, którzy byli mu najbliżsi. Co ciekawe, to jedyna postać, wobec której narrator staje się bezradny. Po tym, jak zbliżamy się do każdego z bohaterów – do niektórych naprawdę intymnie – oczekujemy także opowieści o tym, kim był i stał się Pentti. Nie doczekamy się jej, ale i tak wszystko stanie się jasne. A może zacznie komplikować się dopiero wtedy, kiedy Pentti uzyska tu głos.

Od poczciwości po okrucieństwo. Od umiejętności współczucia po przekonanie o tym, że samemu nie jest się w stanie niczego czuć. Opowiadając losy czternaściorga żywych i dwojga martwych bohaterów, Nina Wähä konstruuje poruszający obraz rodziny silnej mocą przywiązania, ale także energią uprzedzeń i rodzącego się w niej zła. A jednocześnie w tej dość mrocznej opowieści kryje się coś bardzo optymistycznego. „Testament” to na pewno powieść pogranicza i powieść o granicach. Wzbudzi ciekawość wielbicieli dojrzałych fabuł obyczajowych.

2022-01-04

„Sztuka noszenia masek” Hubert Fryc

 

Wydawca: JanKa

Data wydania: 25 listopada 2021

Liczba stron: 212

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 32 zł

Tytuł recenzji: Męski punkt widzenia

Mam wrażenie, że męski bohater we współczesnej literaturze polskiej stał się już wtórny, wypalony, przewidywalny, a być może nawet martwy. Znakomita powieść Daniela Odiji „Pusty przelot”, która ukazała się niedawno, ratuje przed przekonaniem, że już nic nowego w mężczyźnie polscy twórcy nie mogą odnaleźć, ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Bo powieść Huberta Fryca – jakkolwiek poruszająca w swoim przesłaniu – absolutnie powiela kalki i stereotypy dotyczące portretowania bohatera płci męskiej. Jest on zatem osobny, całkowicie wyobcowany, skoncentrowany na swoim cierpieniu i hamletyzujący – tu w doskonale ujawniającej banał figurze wpatrywania się w siebie w lustrze. Otrzymujemy historię inicjacyjną, która na początku zaczyna coś obiecywać, ale potem wchodzi już w znane klisze i jest odtwórcza względem całego tego ogromu męskiego cierpienia, który został dotychczas opisany przez innych mężczyzn. Co więcej, „Sztuka noszenia masek” jest opowieścią o pisarzu i sygnalizuje nam kolejny truizm, że tworzenie literatury ma funkcję oczyszczającą, ale pełna ekspiacja w przypadku nagromadzonych traum oczywiście jest niemożliwa.

Dwie rzeczy przeszkadzały mi tu najbardziej. Po pierwsze: to, że autorowi bardzo trudno znaleźć właściwe proporcje między naturalizmem a metaforyzacją. Odnieść można wrażenie, że dwie siły rozrywają go tu na pół. Jedna to moc narracji dosadności, druga usiłuje w prozaicznych momentach znaleźć wykładnię tego, kim się stajemy i jak trudno jest nam się uporać z doświadczeniami, które nigdy nie staną się w naszej świadomości czasem przeszłym. Po drugie: Hubert Fryc hiperbolizuje tu opisy wszystkiego – od życiowej nostalgii po klasyczne objawy syndromu dorosłego dziecka alkoholika, rozwój tego alkoholizmu (nazbyt blisko siebie pojedyncza butelka z trunkiem i zamieszkanie w melinie), wreszcie opis kariery pisarskiej. Mnóstwo spraw jest zobrazowanych intensywnie i równie wiele traci przez to na wiarygodności.

Choćby opowieść o karierze pisarskiej. Bohater tej powieści już od młodzieńczych lat jest przekonany o tym, że pisze bardzo dobrze, choć w jego świadomości lekturę licealną się przerabia, a nie omawia. Jako młodziutki student popełnia bestseller. Doświadczone traumy umieszczone w fikcji literackiej sprzedają się na pniu. Od razu znajduje się duży wydawca, który chce unieść ten temat. Mam wrażenie, że na kartach powieści Huberta Fryca spełniają się wszystkie mokre sny niedocenionych polskich prozaików, ale ponieważ znam ten rynek jak własną kieszeń, zwyczajnie wiem, że takie historie się nie zdarzają. O ile jestem w stanie przymknąć oko na sugestywność tego wątku, o tyle wciąż bawiło mnie podczas lektury to chłopięce, a potem męskie przekonanie autora o swojej twórczej omnipotencji. To bohater, który chwilami poraża swoim egocentryzmem. Opowieści spijają mu z ust nawet współpasażerowie przedziału kolejowego. Najpierw uznaje, że to, co ma do powiedzenia, jest najważniejsze i zainteresuje absolutnie wszystkich (łącznie z partnerkami, bo kobieta idealna to taka, która go słucha, a nie do niego mówi), a potem okazuje się u Fryca, że rzeczywiście te smutne historie są tym, czego polski czytelnik łaknie jak kania dżdżu i co sprzedaje się w nakładach co najmniej skandynawskich. I naprawdę były momenty, kiedy zastanawiałem się, czy autor to wszystko opowiada serio, czy drwi lub ironizuje. Jeśli to drugie, nie dał mi szansy, by w to uwierzyć. A pierwsze czyni poważną przecież powieść o bolesnych doświadczeniach dość mocno komiczną.

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Frycowi, bo ta książka naprawdę ma potencjał. Znakomicie prezentuje się jako zapis burzliwych relacji między ojcem a synem. Między mężczyznami przekazującymi sobie w sztafecie pokoleń lodowate serce oraz brak empatii. Ojciec krzywdzi na tyle, że należy go opuścić. Widzimy to już na wstępie. Decyzja zapadła – nawet jeśli do końca swoich dni straumatyzuje tych, którzy odchodzą. Tylko że potem znowu pojawiają się kalki. Kiedy narrator chce metaforycznie i rzeczywiście zabić swojego ojca, a przede wszystkim zabić ojca w sobie, przychodzą na myśl znakomite „Manekiny” Karola Maliszewskiego, w których ten motyw został wykorzystany dużo głębiej, niż robi to Fryc. Myślę, że najlepsza w całej powieści byłaby scena, w której bohater po latach konfrontuje się z ojcem. Gdy faktycznie chce go zabić, choć oczywiście z wielu powodów tego nie zrobi. Byłoby tam bardzo intensywnie i mogłyby to być strony otwierające w wyobraźni czytelnika coś naprawdę niezwykłego, jednak autor tu akurat odpuszcza – koncentruje się na metaforyzacji w momencie, w którym pierwsze skrzypce powinny zagrać naturalizm i wręcz sprawozdawczy styl zimnej narracji.

Nie chcę bynajmniej sugerować tego, jak w moim odczuciu mogłaby wyglądać ta powieść i jak ja bym ją napisał. Nic bardziej mylnego. Punktuję momenty sporych oczekiwań czytelniczych oraz równie sporych rozczarowań. W tym wszystkim najciekawiej wypada postać pozornie z drugiego planu, czyli cierpiąca matka. Kobieta, która w przeciwieństwie do silnego syna nie przekuła mocy zerwania toksycznego związku w coś, co pozwoliłoby jej stworzyć życie od nowa. Płacząca (za często) kobieta uosabia trochę wizerunek Matki Polki, tej biorącej na siebie wszystko i świadomej, że taka jest jej rola, życiowa konieczność i bezwzględnie trzeba się temu podporządkować. Matka w tej powieści jest najciekawszą postacią, kiedy przeczyta się narrację Fryca do końca. W półcieniach portretowania smutnej kobiety, która się życiowo zepsuła jak nakręcana do fikcyjnego życia lalka, kryje się świadectwo tego, że mamy do czynienia z naprawdę ciekawym autorem. Szkoda, że zechciał nam opowiedzieć mało ciekawą historię.

„Sztuka noszenia masek” to rzecz o tym, jak bardzo bolesna jest przynależność do samego siebie. O drodze, na której największym wrogiem jest tożsamość zrujnowana przez przeszłość. Hubert Fryc pokazuje nam bohatera rozwojowego, ale jednocześnie cały czas zaznacza, że jakieś genetyczne skażenie tej rodziny wciąż będzie mu kazało upadać. Upadków jest kilka, a portretowania mrocznego stanu emocjonalnego chyba nieco za dużo. Mam na myśli to, że Fryc odsłania nam w całości swego bohatera dużo wcześniej, niż powinniśmy go ujrzeć w pełni. Być może błąd polega tu też na tym, że do powieści wdziera się za dużo intensywnie fatalnych uczuć i emocji. A z takim ich nagromadzeniem trudno sobie poradzić i wbrew temu, o czym opowiada pisarska historia narratora, mało kto jest w stanie tak długo pozostać z czyimikolwiek tak ponurymi przeżyciami. Świetnie pokazana jest tutaj anatomia dziecięcego strachu i idącego za tym wyobcowania. Później temat wydaje się mocno wypalać. A jest nad czym myśleć do samego końca. Zwłaszcza że powieść operuje też ciekawą metaforyką niedokończonej budowy domu, który z jakichś powodów nie powstał. Domu budowanego przez dorastającego bohatera Fryca, jednak z różnych względów niemożliwego do dokończenia, ustabilizowania i zachowania jako coś pewnego, pewny punkt odniesienia.

Sporo jest tu banalnych refleksji o śmierci czy unicestwianiu samego siebie za życia, choć asocjacje autora są dość ciekawe, ta fraza cały czas pracuje, jest się blisko intensywnego procesu twórczego. Mam jednak wrażenie, że zbyt wiele rozbija się o literackie klisze. Nawet próba odmitologizowania wspomnianego ojcostwa, która mogłaby świetnie wybrzmiewać jako kontrapunkt choćby do powieści Huberta Klimki-Dobrzanieckiego „Grecy umierają w domu”. Powieść tego Huberta, Huberta Fryca rozczarowuje na kilku płaszczyznach, ale też w kilku miejscach dowodzi, że to posiadacz nietuzinkowego pióra, jego zdania często zdają się wręcz wrzeć. Mimo wszystko chętnie sięgnę po jego kolejną książkę. Oby tylko nie ocierała się o literackie truizmy.