2019-06-27

„Inna” Max Czornyj


Wydawca: Filia

Data wydania: 19 czerwca 2019

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Niepamięć i mroczna gra

Ile razy dopadał nas niepokój, kiedy stwierdzaliśmy, że z różnych powodów nie pamiętamy ostatnich godzin naszego życia? Czy kiedykolwiek uświadomiliśmy sobie, że najbliższa nam osoba niekoniecznie jest tym, za kogo się podaje? Max Czornyj w swojej najnowszej powieści konfrontuje nas z tymi trudnymi pytaniami i szczególnie przykuje uwagę tych, którzy mogą sobie na nie odpowiedzieć, bo doświadczyli jednej lub drugiej niepewności, a może obu naraz – i wiedzą, jak bardzo może to być przerażające. „Inna” to świetnie skreślony thriller. Bazujący na zawsze twórczym motywie amnezji, wokół którego stworzono wiele dobrych i złych książek. Czornyj proponuje nam coś, co nie jest zanadto skomplikowane, ale jednocześnie historię pozostawiającą w niemym zdumieniu i skonstruowaną w taki sposób, że zagadka rozwiązuje się dopiero na ostatnich stronach. Bez dalszych wyjaśnień, bez epilogu. Surowość jest cechą charakterystyczną tej powieści od samego jej początku. Czyta się to znakomicie, ale najciekawsze wydaje się pytanie o to, kto z bohaterów najbardziej zaskakuje samego siebie. Bo to również opowieść o tym, że człowiek może być dla siebie największą i najmroczniejszą zagadką. Autor nie odkrywa Ameryki, ale dla jego bohaterów mogą to być najbardziej przerażające z odkryć.

Mikołaj uświadamia sobie, że w piwnicy tkwi naga dziewczyna, a on sam nie ma pojęcia, skąd się tam wzięła. Nie ma również pojęcia, czy jest człowiekiem, który ją uprowadził, czy też kimś, kto więzi ją dla krzywdy lub jakiegoś interesu. Nie wie dużo więcej. Dziwnym trafem raz na dwie doby zapomina o wszystkim, co zgromadziła jego pamięć, i od nowa próbuje ustalić, kim jest i co robi. Znajduje się w przestrzeni mieszkania będącego dla niego klatką. Zdaje się uwięziony na równi z dziewczyną, która zakneblowana mogłaby mu po uwolnieniu ust powiedzieć coś więcej o nim samym. Czornyj portretuje dezintegrację osobowości i świetnie oddaje oblicza lęku o samego siebie. Wówczas, gdy nie można być pewnym swoich działań i myśli. Pewne wydają się jedynie emocje. Autor portretuje je bardzo intensywnie, jego bohater funkcjonuje na jakiejś niebywałej adrenalinie, lecz mimo wszystko wciąż osuwa się w specyficzny niebyt, nieistnienie. Nie chce albo nie może brać na siebie odpowiedzialności za to, co robi. Czy uwięził tę nagą dziewczynę? Czy chce jej zrobić krzywdę? Czy na pewno rozumie, w jakim celu kompulsywnie zapisuje wszystko, co w danej chwili myśli?

Z drugiej strony obserwujemy poczynania kobiety, która również jest zagubiona i niepewna, ale w przeciwieństwie do Mikołaja wszystko pamięta i być może pamięć będzie jej największym przekleństwem. Gabriela wie, że jej zaginiona córka żyje. Ma takie przeczucie. Jest matką, która przeżywa rozpacz i niepewność, ale jednocześnie w swej macierzyńskiej sile jest zdeterminowana, by poznać prawdę o własnej córce. Jest w niej gniew, również wściekłość. Jest poczucie oszukania przez najbliższą osobę, z którą z różnych powodów nigdy nie umiała być blisko. O ile Mikołaj cierpi katusze z powodu niepewności, kim jest, o tyle Gabriela wie o sobie aż za dużo. Jej cierpienie będzie związane z tym, że odkryje niebywałe fakty. Okaże się, że skomplikowane relacje z córką mogą stać się jeszcze bardziej trudne. Że jej brak uświadomi wieloznaczność bycia obok i odkryje, iż sekrety codziennego życia można było doskonale tuszować, nawet przed kimś najbliższym.

Dwa dramaty rozgrywają się zatem dwutorowo. Tuż obok siebie, bo Czornyj postanowił sportretować środowisko zamkniętego osiedla mieszkaniowego, gdzie ukryć można namiętności i zbrodnie, ale przede wszystkim odciąć się od świata, czego w różnym, lecz silnym stopniu doświadczają wspomniani już bohaterowie. Każde w nieco innym wymiarze, ale każde równie silnie walczące o zrozumienie tego, co się dzieje wokół nich. „Inna” tymczasem zwodzi czytelnika i każe uwierzyć, że łączące się ze sobą losy bohaterów naprawdę można od pewnego momentu przewidzieć. Nie ma zatem pewności, z kim Max Czornyj chce stoczyć bój o dezintegrację – z bohaterami czy czytającymi. Otwiera wiele furtek interpretacyjnych, ale i tak pozostawia w intrygującym zawieszeniu. Zmusza, by w skupieniu i szybko doczytać do końca. A potem nokautuje. „Inna” pokazuje, że zadziwiającą czytelnika intrygę można stworzyć z tego, co nam najbliższe. Przede wszystkim wykorzystać potrzebę pewności siebie i swoich emocji, którą zawsze chcielibyśmy mieć, bo umożliwia normalne funkcjonowanie. W tej powieści wszystko wydaje się normalne i na swoim miejscu, ale niewiele trzeba, żeby życiowe puzzle oraz przekonanie, kim się jest i ku czemu podąża, legło w gruzach. Raz na zawsze.

Świetne jest to, w jaki sposób autor chce ukazać mroczne strony ludzkiej osobowości. To, jak rozpaczliwie i racjonalnie trzymamy się pamiętania, bo bez pamięci jesteśmy pozbawieni tożsamości. My to ciąg wydarzeń, które splotły się w jakiś sposób, każąc nam rozumieć siebie przez pryzmat tego, co się z nami wydarzyło. Tymczasem jakakolwiek forma niepewności samych siebie frustruje, a potem przeraża. Niepewność tego, kim jest lub staje się najbliższa osoba, może przerażać w dwójnasób. Dlatego Max Czornyj pozostawia swoich bohaterów w nieznośnej niepewności tego, ku czemu podążają, bo to, kim byli i jak układali swoje relacje z ludźmi, doskonale pamiętają. Brakuje im pamięci tego, co przeoczyli, że teraz są w tak skomplikowanej sytuacji – Mikołaj szukający samego siebie i Gabriela obsesyjnie skupiona na poszukiwaniach zagubionej córki.

„Inna” ma bardzo dynamiczne tempo, które Czornyj podkręca, skracając rozdziały. Pochłania się je szybciej i z coraz większą zachłannością, choć wciąż mnożą się niewiadome i nie można być tutaj niczego pewnym. Dynamizm wzmaga również szereg wydarzeń, w których nie możemy odnaleźć porządku, a które dzieją się zdecydowanie za szybko. Być może dbałość o to napięcie emocjonalne nieco pozbawia książkę psychologicznej wiarygodności, ale wydaje mi się, że „Inna” psychologizuje w innym wymiarze – nie portretuje bohaterów w jakimś czytelnym wzorcu, skupia się bardziej na zbiegach okoliczności, w jakich uczestniczą. Na tym, że jesteśmy zawsze pochodną tego, co się stanie, kiedy ktoś inny przejmie za nas odpowiedzialność, zwolni z uważnego przyglądania się własnym krokom. „Inna” to zatem powieść o porzuceniu siebie, ale też o kompulsywnym szukaniu pewności. To poza tym mistrzowsko rozpisana na role gra, w której ujawni się wiele zaskakujących elementów, jakich nie bralibyśmy wcześniej pod uwagę. To też na pewno książka, która zawłaszczy na długi wieczór. Literatura rozrywkowa, ale jednocześnie rzecz o dość mrocznym memento. Wiemy o sobie tyle, ile zapamiętaliśmy. Znamy się takimi, jakimi ukształtowała nas przeszłość. Okazuje się, że czasem tracimy czujność i nie możemy już zajrzeć w głąb siebie ani być pewnym kogoś bliskiego. I te oblicza niepokoju są tutaj świetnie sportretowane.

2019-06-25

„Dwadzieścia jeden uderzeń serca” Donal Ryan


Wydawca: Relacja

Data wydania: 19 czerwca 2019

Liczba stron: 164

Przekład: Ewa Pater-Podgórna

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec bezradności

Bardzo podobały mi się „Herezje chwalebne” Lisy McInerney. Cieszę się, że Donal Ryan napisał podobną książkę, bo każdy literacki głos wypowiadający się w imieniu tych, za których nikt nie chce opowiadać, jest ważny i potrzebny. A dodatkowo tworzy zwykle interesującą książkę. Lisa McInerney sięgała do skomplikowanych biografii ludzi pokrzywdzonych przez życie oraz samych siebie, by zaproponować nam między innymi katolicką Irlandię w krzywym zwierciadle. W „Herezjach chwalebnych” nie było raczej czytelnego powodu, dla którego bohaterowie żyją w taki, a nie inny sposób. Ryan jest bardziej konkretny. Myślę, że przez to również uważniejszy. I choć te książki łączy bardzo wiele, wyższość „Dwudziestu jeden uderzeń serca” polega przede wszystkim na tym, że irlandzki autor traktuje swoich bohaterów z chyba większą empatią niż McInerney. Tak czy owak w zestawieniu są to dwie doskonale uzupełniające się książki. Jak prezentuje się powieść Donala Ryana?

Autor stosuje konwencję polifonicznej narracji, z której wyłania się jeden konkretny wizerunek otoczenia oraz dwie trudne sytuacje – obie o charakterze kryminalnym. Bohaterowie snują swoje monologi, analizując postępowanie innych. Prawie wszyscy się znają albo o sobie słyszeli. Wszyscy w różny sposób zaznali życiowych rozczarowań i to właśnie o goryczy Ryan będzie starał się opowiedzieć najbardziej dosadnie. Ten kolaż uzupełniających się narracji to obraz społeczeństwa, dla którego źródłem opresji jest oczywiście otoczenie, ale to też ludzie, którzy potęgują swoją gorycz tym, że zatrzymują się w życiu na pewnym etapie niezdecydowani albo przepełnieni lękiem przed przełamaniem bariery stagnacji. Niektórzy wybierają marazm świadomie, inni toną w nim, bo w bylejakości bez szans zostali uwięzieni przez inne osoby. Wszystko związane jest z kryzysem i ogół problemów dotyczy pracy lub jej braku. Ale nie tylko. Są bowiem bohaterowie, którzy doskonale radzą sobie na socjalu i nie oczekują niczego więcej, nie chcą też dać więcej od siebie. U Ryana mieć pracę to mieć wielkie szczęście i – mimo wszystko – możliwości. Choćby takie, by nie przeżyć życia w miejscu urodzenia, co dla niektórych jest powodem do dumy, ale dla większości prawdopodobnie źródłem dodatkowej opresji. Ludzie z tej powieści wybierają inną irlandzką lokalizację, wyjeżdżają do sąsiedniego kraju, niektórzy są gotowi na daleką podróż do Australii. Przyglądamy się temu, co i w jaki sposób blokuje ich przed podróżami. Co i w jakiej intensywności zmusza do bycia wciąż w jednym miejscu, wciąż w tej samej roli, wciąż pośród tych samych rozczarowań i przykrości.

To, w jaki sposób rozpisana na głosy powieść irlandzkiego autora oddziałuje na czytelników, zdradza jeden z bohaterów wspominający związek tego, że ktoś swoim działaniem coś robi z emocjami innych, czasem zupełnie obcych mu osób. Odnosi się wrażenie, że frustracja i bezsilność płyną tutaj w jakichś naczyniach połączonych. Niepowodzenie jednej osoby odbija się boleśnie na kilku kolejnych. Tak jakby sfera nieszczęścia zwiększała objętość, nie widząc na swojej drodze żadnych przeszkód, bo sportretowani Irlandczycy są bierni, a czasem tylko roszczeniowi – i wówczas ich bierność paradoksalnie się nasila.

Ale są też historie bardzo niejednoznaczne, poruszające wyobraźnię. To narracje urwane wówczas, kiedy chciałoby się w nie uważnie wczytać. Nieprzypadkowo Ryan stawia na niedopowiedzenia, efekt zawieszenia w próżni myśli czy pozostawienia czytelnika w nieznośnej dla niego niepewności. Wielogłos powieści brzmi jednak bardzo przekonująco. Interesująca jest też różnorodność postaci. Poznamy kobiety niespełnione w związkach albo samotne w swym macierzyństwie. Mężczyzn, dla których utrata pracy równa się utracie tożsamości. Ale także historię rosyjskiego imigranta zarobkowego, który doświadczył śmierci brata. Dziewczynki przerażonej tym, co wydarzyło się w jej najbliższym otoczeniu. Neurotyka i hipochondryka, który wpada na szalony pomysł. Homoseksualnej kobiety borykającej się z brakiem akceptacji ze strony ojca. Donal Ryan jest niezwykle czuły w portretowaniu emocji tych bohaterów, choć same narracje wydają się bardzo kostyczne. Nie ma w nich pozornie indywidualizacji postaci, a na pewno nie ma indywidualizacji języka. Mimo wszystko to dwadzieścia jeden zdecydowanie oryginalnych głosów. Takich, które razem budują pewną strukturę świata przedstawionego, ale również takich pokazujących, że dopiero zbiór opowieści stworzy nam prawdziwą historię, która i tak zostanie w dużym stopniu zagadką.

Przejmujące jest to, w jaki sposób autor opowiada o różnych formach destrukcji rodziny. O przenoszeniu traum z pokolenia na pokolenie, ale także o tym, co jest niszczone przez konfliktowość ludzi, dla których bliskość to bardzo często walka. Więzi rodzinne rozluźniają się tu pod wpływem okoliczności. Stabilność zatrudnienia idzie w parze z pewnym porządkiem, w którym rodzi się poczucie przynależności. Rodzinne relacje sprzężone są z zarysowanymi w tle konfliktami. Ale to także dzieci rozczarowane rodzicami i rodzice pełni rozczarowań wobec dzieci. Jest w tym wszystkim także zwyczajny smutek bycia biednym. Jest również motyw zbrodni rodzinnej, wokół którego będzie zbudowany cały świat przedstawiony tej powieści.

„Dwadzieścia jeden uderzeń serca” to powieść bardzo przekonująca i skrojona w taki sposób, że prostotą języka oddaje jednocześnie nieprzekładalność na słowa wszystkich stanów emocjonalnych, które prowadzą do wyobcowania. Ryan pokazuje również, jak praca porządkuje nasze życie i jaką destrukcję do niego wprowadza, kiedy nagle jej nie ma. A także niuansuje, co i kiedy doprowadza do tego, że pracownik godzi się na wykonywanie obowiązków za kwotę poniżej średniej krajowej. To zatem książka z przesłaniem społecznym, ale także intymny dziennik wykluczenia. Widzimy, kto i na jakich warunkach jest w stanie stoczyć bój z tym wykluczeniem. Dostrzeżemy także bierność, której fundamenty są bardzo różne. To ciekawe, w jaki sposób od jednego nieszczęścia do drugiego irlandzki pisarz przeprowadza nas po drodze zrozumienia, czym może być spełnienie w życiu i co takiego miałoby się wydarzyć, aby można było mówić o tym, że życie jest jednak dobre.

Bohaterowie tej książki mają życie pełne problemów, ale również tkwią w nienazwanych przez siebie, skomplikowanych emocjach. To panoramiczny obraz bezsilności skontrastowanej z pojedynczymi, lecz heroicznymi walkami o tak zwaną normalność. Podoba mi się konsekwentnie używany język – prosty, niepozorny, chwilami usypiający czujność powtórzeniami, a jednak pełen energii, bo wrzący od nienazwanych emocji. Ludzie portretowani w tej książce tylko zbliżają się do nazwania słowem tego, co ich otacza. Zadaniem uważnego czytelnika jest odtworzenie i uporządkowanie rzeczywistości, w której zagubiło się dwadzieścia jeden osób. Inspirująca lektura.


PATRONAT MEDIALNY

2019-06-22

„Beza” Kinga Kosińska


Wydawca: Biała Plama

Data wydania: 21 marca 2019

Liczba stron: 100

Oprawa: miękka

Cena det.: 34 zł

Tytuł recenzji: Piękna osobność

Cztery lata temu napisałem o „Brudnym różu” – debiutanckiej książce Kingi Kosińskiej – że to opowieść o życiu, w którym najbardziej uwiera bycie sobą. Nikt chyba lepiej i z większą empatią nie jest w stanie opisać wyobcowania oraz poczucia wykluczenia niż autorka opowiadająca o swojej skomplikowanej drodze odkrywania tożsamości osoby transpłciowej. „Brudny róż” był intymnym dziennikiem, ale także pewnym manifestem odwagi. W skromniutkiej objętościowo „Bezie” Kosińska postanawia sportretować kogoś, kto być może przeżywa to samo co ona sama. Bo bycie innym bez względu na to, na czym polega inność, zawsze w mniejszym lub większym stopniu jest stygmatem. Ale także darem, z którego wyrasta poczucie, że oryginalność jest piękna. Tak myśli o sobie trzydziestopięcioletnia Iwona, bohaterka nowej książki Kingi Kosińskiej. Iwona będąca Iwonką, bo łatwiej jest infantylizować, kiedy ma się do czynienia z niepełnosprawnością. To trochę tak, jakby bohaterka z zespołem Downa nigdy nie miała być dorosła. A przecież jest. O tej trudnej i fascynującej chwilami osobności opowiada ta pełna ciepła miniatura literacka. Iwona stwierdza: „Widzę świat, nie myśląc o nim za dużo”. Kosińska udowodni, że wystarczy widzieć, by opowiedzieć bardzo wiele. „Beza” oddaje też sposób tego skomplikowanego myślenia o rzeczywistości i zadaje pytanie o to, co jest bardziej skomplikowane – świat czy utrudnienia w opowiedzeniu o nim?

Autorka już na wstępie zaznacza czytelnie: „Mamy humanistyczny obowiązek domyślania się, co się kryje za gestem, mimiką, nawet jękiem osoby niepełnosprawnej”. Jej książka jest wyjściem naprzeciw milczeniu osób z zespołem Downa. Iwona mówi bardzo dużo. Wartościuje, ocenia, stawia czasem zaskakujące pytania, formułuje tezy do oczywistości, by je zakwestionować, opowiedzieć świat po swojemu. Kosińska wspomina, że zrobiła odpowiedni research, i w związku z tym trudno wyrażać jakieś wątpliwości pojawiające się podczas lektury. Bo czy na pewno osoba z zespołem Downa może opowiadać świat w ten sposób? Zaskakiwać plastycznymi metaforami, proponować tak oryginalne asocjacje, jednocześnie tak nieuważnie, wręcz nonszalancko portretować osoby ze swojego najbliższego otoczenia? Pewnie tak. I zapewne trzeba dać tej książce kredyt zaufania. Uwierzyć, ale także wsłuchać się w tę opowieść. Kinga Kosińska nie tylko pisze, ona stara się oddać wszystkie tony, jakie może wychwycić wrażliwa dusza, której ciało zmaga się z obecnością jednego więcej chromosomu.

„Beza” odważnie i frapująco mówi o sferze seksualności bohaterki. Iwona dojrzewa jako kobieta, chce się czuć kobietą w pełni, docenia wagę takich atrybutów jak kosmetyki czy bielizna. Jednocześnie jej kobiecość jest ograniczana i deprecjonowana przez drugą, najbliższą jej kobietę. Matka nie chce widzieć w Iwonie kogoś innego niż chorą dziewczynkę, bo zdaje sobie sprawę, że jej córka nigdy w innym wymiarze nie będzie funkcjonować prawidłowo w życiu społecznym. Pytanie tylko, co jest prawidłowe i co prawdziwe. Kosińska wyraża specyficzny bunt – zarówno ciało, jak i umysł Iwony podążają za pragnieniami, które każdy może spełnić. A Iwona ma ograniczenia. Nie te umysłowe. Być może wynikłe z tego, że po odejściu ojca, który miał dość i odpuścił, matka z córką otoczyła się „różową bańką”. Ta sfera wzajemnej akceptacji oraz bezpieczeństwa jest dla bohaterki pewnym zbawieniem, ale także stygmatem. Dużo bardziej bolesnym niż to, że może zostać wytknięta palcem na ulicy albo obśmiana.

Interesujący tytuł książki wcale nie odnosi się do słodkości, o jakiej myśli się w pierwszej kolejności. Nie. Chodzi o definicję deficytu i płci. Ale także o tym, że każdy z nas jest swego rodzaju bezą, w każdym tkwi jakiś brak i rodzące się z tego powodu frustracje. Nie każdy jednak potrafi to w tak piękny i spokojny sposób zaakceptować. Bo Iwona wie, że sporo jej pragnień nie zostanie spełnionych. Że życie poddało ją specyficznej próbie i zamknęło drogi do rozwoju. Że już pobyt w szkole wskazał w swej absurdalności model i otoczenie życia. Bo zespół Downa porządkuje świat w charakterystyczny sposób, ale również ma zostać temu światu podporządkowany. Zespół Downa to odbierane możliwości. Ale też coś, czego bohaterka wcale się nie wstydzi. Część jej tożsamości. Jej wrażliwości i spoglądania na innych ludzi, którym los dał być może więcej. A może z tego więcej nie potrafią skorzystać tak, jak Iwona korzysta z własnych ograniczeń.

„Beza” to ciekawa opowieść, która stara się rozhermetyzować zamknięty przed zdrowymi ludźmi świat. Świat, do którego dostęp ograniczamy sobie na własne życzenie. Kosińska opowiada o tym, że bycie wyobcowanym nie zawsze jest do końca frustrujące. Że taka wewnętrzna samotność daje także sporo siły. Że uczucia i emocje bardzo często są takie same bez względu na schorzenie. Ale ludzie nie chcą ich tak samo widzieć. Najciekawsze w tej książce jest to, że wiele kwestii pozostawia zawieszonych w próżni. Iwona nie ma możliwości ani też ochoty na to, by doprecyzować, o co jej chodzi w danej sytuacji. Jeśli już podejmuje się analizy własnego zachowania, robi to na swój sposób. Nie odczuwa potrzeby mówienia światu o tym, kim jest i co czuje. Wie, że ma prawo czuć i myśleć w taki sposób, w jaki to wyraża. W tym znaczeniu jest odważna, ale również przekonana o wartości bycia sobą.

„Beza” to też poruszająca opowieść o samotności, z której wydobywa się pewien lęk przed tym, że pozostaje się z samym sobą na zawsze bez możliwości zbliżenia do kogokolwiek. Poza matką – opiekunką nieco zawłaszczającą dla dobra córki. Kinga Kosińska opowiada o ograniczeniach świata, który próbuje być oddany przez wyobraźnię bez ograniczeń. Iwona z trudem poprawnie artykułuje słowa. Istnieje nie przez to, co mówi, ale przede wszystkim przez to, jak myśli. Autorka stara się pokazać, że każda niepełnosprawność jest trudna przede wszystkim wówczas, gdy nie ma się możliwości podzielenia z kimś tym, że po prostu jest ciężko. Albo inaczej, czasem ciekawiej. Iwonka chciałaby być Iwoną, bo jest gotowa nieść przez życie każdy ciężar i każdą ułomność. Iwonka pozostaje dla wielu Iwonką, bo tak jest łatwiej – nie trzeba dawać szans, weryfikować stereotypowego myślenia, nie trzeba się wysilać, by ujrzeć coś inaczej. „Beza” chce zwrócić naszą uwagę na to, czego nie dostrzegamy, bo nie potrafimy albo nie chcemy. Jest świadectwem pięknego życia emocjonalnego w ciele obarczonym chorobą. Ale jest również bezkompromisowym świadectwem tego, że osoba niepełnosprawna jakiekolwiek ograniczenia może znieść w sobie sama. Od nas chciałaby tylko czasem odrobiny uwagi. Dlatego warto przeczytać „Bezę” uważnie. Nie zajmie nam dużo czasu, ale opowie sporo ważnych rzeczy.

2019-06-19

„Pokój z widokiem. Lato 1939” Marcin Wilk


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 5 czerwca 2019

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Zanim przyjdzie zło…

Sielanka i apokalipsa. W pierwszym momencie można pomyśleć, że z tematu proponowanego przez Marcina Wilka trudno zrobić elektryzujący reportaż. Że przecież życie ludzkie w lecie toczy się tak samo i bez większych różnic niezależnie od tego, czy po tym lecie przyjdzie wojna, czy tylko leniwa jesień. Można też pomyśleć inaczej – że taka książka może być nadmiernie napęczniała dramatyzmem. Że takie lato będzie sportretowane jako czas specyficznego mroku, którego natężenie miałoby tylko narastać w kolejnych rozdziałach. Nic z tych rzeczy. „Pokój z widokiem” to ujmująca i bardzo rzetelna rzecz, która potrafi z empatią i wrażliwością na detale – proszę koniecznie na nie zwrócić uwagę! – stara się zbudować specyficzny kontrast między tym, co beztroskie, a tym, co buduje coraz trudniejsze do zniesienia napięcie, bo przecież każdy dostrzega, że tego lata jest jakoś inaczej, że lato 1939 roku zapamięta się na długo. Ta książka to uzupełnienie zapadających w pamięć słów Gałczyńskiego z jednego z jego najbardziej znanych wierszy: „A lato było piękne tego roku”. Tak, autor wydobędzie to piękno i sportretuje z wyjątkową uwagą. Takiego piękna Polacy długo potem nie doświadczą. My truchlejemy podczas czytania, ale i zagłębiamy się w temat z wyjątkowym zaangażowaniem.

Wilk tworzy opowieść nie tyle o ludziach, ile o miejscach. Są bohaterami na równi. Ci, którzy mogą zwerbalizować swoje wspomnienia, oraz miejscowości wypoczynkowe, które mimo upływu czasu wciąż są takie same, ale wówczas, w 1939 roku, były chyba bardziej pulsujące sielanką i przyjemnością, jakby chciały nią zarazić na kolejne lata. Lata, podczas których będą w milczeniu przyjmować destrukcyjne ciosy wroga. Opowieść Marcina Wilka to polifoniczna kronika czasu, który wyjątkowo oddziałuje na wyobraźnię. Każdy z nas zapamiętałby takie lato. Każdy z nas nosiłby w sobie długo ostatnie wspomnienia sprzed chaosu wojny. Wiekowi rozmówcy autora opowiadają ze szczegółami, emocjonalnie, czasami z pedantyczną dokładnością kogoś pamiętającego zaburzony niedługo później porządek świata. Ta książka to wyjątkowe świadectwo. Nie epatuje grozą, ale także nie uwiera pretensjonalną apoteozą letniego klimatu relaksu i odprężenia. Kontrast sielanki i apokalipsy sprzężony jest również z równowagą autorską – Wilk wie, kogo i jak pytać, ale także które fragmenty wypowiedzi umieszczać w kontekście, by brzmiało to spójnie i przekonująco.

A poza tym wszystkim świetnie się to czyta. Duża ilość materiałów źródłowych nie przytłacza jak w niektórych nasyconych nimi reportażach. Jest pewna lekkość i umiejętność dobierania cudzych słów w taki sposób, by ta opowieść – mimo swego zróżnicowania – była jednotorowa. Nie podoba mi się może punkt, do którego książka prowadzi, i to zbyt dosadne stawianie kropki nad i, ale mimo wszystko widzi się szalenie istotną dbałość o to, by z materiałów reporterskich uczynić opowieść mocno angażującą, samostanowiącą, wyjątkowo uporządkowaną i umiejętnie podzieloną fragmentami artykułów prasowych z „Kuriera Warszawskiego” czy „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, które dystansują się do rozdziałów, obiektywnie ukazując zapotrzebowania i oczekiwania na to, by w Polsce latem 1939 roku po prostu wypocząć na urlopach. To też świadectwa normalności życia, jego wszelkich przejawów świadczących o ludziach, którzy poszukują, gnają gdzieś, planują przyszłość, są gotowi też zapomnieć o tej dalszej, bo przecież lato, priorytet to odpoczynek, także od mrocznych myśli, od wszystkiego, co deprymuje. A wojna? Może przyjdzie, może nie.

Rozmówcy Wilka mieli wtedy osiem, dziesięć albo kilkanaście lat. Liczyli na radosny letni czas i każdy z nich planował go po swojemu. Zaczynali studia albo zmagali się z ostatnimi latami edukacji. Lato zaskoczyło ich wyjątkowym pięknem oraz możliwościami. Ci ze wsi nie szykowali się na odpoczynek, bo musieli pracować. Ci z miasta kierowali swe kroki ku tym rejonom Polski, w których mogli odnaleźć inny rodzaj spokoju, obcować z naturą. Lato 1939 roku to był czas, kiedy marzeniem stawały się rower, nowy pulower, zostanie w przyszłości tramwajarzem. Czas, w którym sygnały o tym, że wokół Polski źle się dzieje, były niejako wypierane atmosferą niczym nieskrępowanej swobody. Ale Marcin Wilk wyraźnie zaznacza, że do tego lata wkradał się niepokój. Zmiany w mentalności i zachowaniu tych, którzy z różnych powodów zaczynali wierzyć propagandzie. Niesamowite jest, z jaką delikatnością, a jednocześnie bezkompromisowością autor „Pokoju z widokiem” ujawnia, gdzie i w jakich okolicznościach pojawiał się antysemityzm. Rósł w siłę podobnie jak niepokój tych bardziej świadomych. Chaos i apokalipsa miały przyjść za chwilę. Tymczasem priorytetem były miejsca noclegowe w pensjonatach oraz w miejscowościach wypoczynkowych, do których z innej, nieturystycznej strony wdzierały się ludzkie lęki, uprzedzenia, nienawiść i zwyczajny strach.

To też książka o tym, jak w tym czasie funkcjonowali znani ludzie. Choćby Jan Kiepura, na którego hitlerowcy urządzili nagonkę, czy Witold Gombrowicz, jeden z tych szczęściarzy odpływających wojnie sprzed nosa za ocean. Jest i Witkacy, który skończył tak, jak skończył. Obok życiorysy i postacie, które nikomu wtedy nie rzucały się w oczy. Wszyscy równie zaniepokojeni tym, że w letnim gorącym powietrzu unosi się coś nieznośnego. Coś, co da początek innemu, okrutnemu światu. Jednak nie ma u Wilka uznaniowości – znane persony nie otrzymują w tym reportażu więcej miejsca niż zwykli ludzie dzielący się resztkami swojej pamięci. Równie interesująca będzie historia młodej studentki architektury, która nie przeczuwa, że architektura świata, jaki zna, ulegnie gwałtownej przemianie. Wiejskiego chłopca, którego nie stać na wypoczynek, ale który szerzej otwiera oczy, gdy widzi, że wokół tworzą się mroczne podziały.

Cała ta opowieść to historia ludzi oraz miejsc, którzy za wszelką cenę chcieli odczarować nadchodzące zło. Wilk wspomina przecież o odważnym, rozłożonym na lata planie naprawy państwa wicepremiera Kwiatkowskiego, który sprawia wrażenie, jakby chciał zaklinać rzeczywistość i dawać wiarę, budować ufność. Polacy ufni w letni żar chcą wypocząć i zdobyć dla siebie jak najwięcej. Ale najbardziej ujmuje w „Pokoju z widokiem” obraz dzieciństwa oraz wczesnej młodości. Czasu bez podziałów i animozji, w który wkrada się to trudne do zniesienia napięcie, gdy w pewnym momencie trzeba się za czymś opowiedzieć, a na ludzi spoglądać inaczej. Marcin Wilk za pomocą wielu głosów wyraża jednogłośny niepokój, który nie jest tutaj nazywany, ale podoba mi się jego niuansowanie. Przejmujące ślady po gotowości do początku wojny obrazuje kilka historii z końca reportażu. Mnie najbardziej w pamięć zapadła wzmianka o człowieku, który zdecydował się pozostać w kraju, gdyż czuł się odpowiedzialny za swoje książki. Bo to też opowieść o aktach heroizmu jeszcze przed czasem, w którym trzeba się było na niego zdobyć. Zapadająca w pamięć opowieść o uniwersalnych lękach, ale także o tym, że zawsze jesteśmy wdzięczni życiu za to, że potrafi nas w letni sposób rozpieścić.

2019-06-17

„Ballada o Sylwii” Katarzyna Kubicka


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 19 czerwca 2019

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka

Cena det.: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Wizje wyobcowania

Debiut literacki Katarzyny Kubickiej to przede wszystkim odważna próba formalnego uwalniania emocji w słowach, ale także portretowania otoczenia, w którym emocje się odbijają, rezonują, stają się czymś innym i nazywają co innego. „Ballada o Sylwii” przykuwa uwagę od pierwszych stron. Widać, że jest to rzecz bardzo dojrzała, bo Kubicka doskonale wie, o czym chce napisać, a jednocześnie pisze tak, by pozostawiać marginesy wątpliwości. Na tych marginesach zapisuje to, co najważniejsze. W specyficznej polifonii językowej. To nie tylko fascynujące studium wyobcowania. To odważna próba zderzenia nieuformowanej jeszcze, poszukującej i wątpiącej kobiecej tożsamości z otoczeniem mającym gotowe formuły i granice dla jej określania. Podoba mi się zwłaszcza metafora kamienia – to swoista pewność ludzkiego życia, ale też coś, co bohaterkę przygniata, chciałaby ten ciężar komuś oddać. Problem polega na tym, że jest osobna i w tej osobności oceniana. Ta powieść pokaże także, jak kształtuje się społeczny kontekst ludzkich głosów o nas samych. Jak bardzo może być opresyjny i jak niezwykle trudno wyjść mu naprzeciw.

To, co przykuwa uwagę, to przede wszystkim język, którym autorka chce opowiedzieć o neurozach, kompleksach i rozczarowaniach swojej bohaterki. Sylwia pochodzi z małego miasteczka, gdzie na co dzień „dogląda życia”, obserwując uporządkowane jego przejawy. To miejsce, w którym model rodziny jest jak najbardziej oczywisty, a sporą część świadomości społecznej kształtuje kościół, do którego Sylwia również zajrzy w poszukiwaniu akceptacji. Normalność miejsca, z którego wywodzi się bohaterka, to określone ramy i role społeczne, także czytelne konteksty, w jakich nie mieści się Sylwia zarówno ze swym ciałem, jak i umysłem. Istotna jest niejednoznacznie przedstawiona sfera seksualności kobiety, ale także podkreślone to, w jaki sposób stygmatyzuje wygląd, a jak deprecjonuje sposób myślenia o otoczeniu. Autorka w hipnotyzujący sposób oddaje skomplikowaną strukturę wyobcowania kobiety – balansuje na granicy tego, co realne i konieczne do bolesnego opisu, i tego, co roi sobie zainfekowany niemocą i bezradnością umysł Sylwii. Katarzyna Kubicka niuansuje w języku wszystkie lęki, ale także akty osobistego heroizmu bohaterki. Na przykład zrobienie tego, czego oczekuje matka, wyjście do pracy, podjęcie się obowiązków. Mamy tu do czynienia nie tylko z wymagającą frazą o drapieżnym rytmie, ale także z ponurą diagnozą tego, jak funkcjonuje w małej społeczności osoba z deficytami. Osoba wycofana w głąb siebie, czująca dyskomfort zarówno w obcowaniu ze sobą, jak i z każdym, kto wyznacza jej role i zadania, do których nie jest gotowa, których nie chce, nie potrzebuje.

Autorka symbolicznie obnaża Sylwię. Stawia ją w opozycji, przede wszystkim dlatego, że kobieta mentalnie jest gotowa przekroczyć trudne granice, jednak nie może tego zrobić, bo cały czas jest kimś innym, obcym też dla siebie. Kubicka wprowadza niepokojący nastrój odrealnienia, by jednocześnie bardzo silnie utrzymywać bohaterkę na powierzchni życia, z którym kobieta sobie nie radzi. Sylwia nie może się wydobyć z opresyjnego domu i miasteczka, ale także z własnej niemocy i bezwolności, w które popadła, będąc ustawicznie ofiarą szykanowania. Jednak to wszystko nie jest takie proste. Kubicka sięga daleko wstecz – przybliża całe spektrum deficytów czułości i zainteresowania, z którymi jej bohaterka musiała się przez lata mierzyć. Dzisiaj jej zaburzona perspektywa oglądu rzeczywistości idzie w parze z mrocznymi fantazjami, a także naiwnymi marzeniami o tym, że można się wydobyć z piekła własnej niemocy. Są również nakreślone skomplikowane relacje rodzinne. Sylwia nie może wydobyć się z dusznego domu uporządkowanego przez matkę, a jednocześnie nie ma sił i możliwości, by oddychać innym powietrzem, poza oswojoną przestrzenią domową. Dramat bohaterki to możliwości, których nie jest w stanie przyjąć, i niemożliwości blokujące ją przed zrobieniem ze swoim życiem czegoś konstruktywnego.

„Ballada o Sylwii” wyjątkowo trafnie portretuje to, w jaki sposób język opowieści zbliża się do rozchwianego wnętrza bohaterki. Ta powieść bardzo przykuwa uwagę składnią – nieuporządkowaną, chaotycznie bezradną wobec przeżyć. Sylwię poznajemy z kilku perspektyw, ale tkwimy przede wszystkim w onirycznej nieco wizji nieustającego zagrożenia. Wszystko i wszyscy wokół bohaterki mogą być źródłem krzywdy. Nie chodzi tylko o inność wynikającą z niezdolności do podjęcia pracy, znalezienia przyjaciół, życiowego partnera. Chodzi o tę bezkompromisową beznadziejność położenia Sylwii. Opowiadającej historię szykanowanych kobiet, które zamykają się w świecie własnych wyobrażeń, gdzie próbują jakoś usankcjonować złowrogość świata. Dochodzą do tego jeszcze sprawy kryminalne, więc system opresji urasta w wyobraźni bohaterki do niebotycznych rozmiarów. To książka o autodestrukcji, której towarzyszymy w napięciu i oniemieniu. Katarzyna Kubicka doskonale portretuje wyobrażenia umysłu niesprawnego na tyle, by podporządkować się regułom stadnego życia w małej społeczności. To nie tylko anatomia szaleństwa i postępującej dezintegracji osobowości. To przede wszystkim językowa podróż w otchłań piekła bohaterki. Autorka czytelnie sugeruje, kto i w jakich sytuacjach pogłębiał wycofanie Sylwii i jej poczucie bycia kimś bezwartościowym, złym. Interesujące jest portretowanie stanów emocjonalnych; jesteśmy w tyglu kompulsywnego przeżywania świata, ale wciąż nie możemy zrozumieć istoty tego niedopasowania. Istotne jest mylenie czytelniczych tropów, aby czytający wciąż na nowo zadawali sobie pytanie o to, czego rzeczywiście bohaterka ma się bać.

Szykanowanie przez najbliższych i otoczenie to za mało. Katarzyna Kubicka pisze gęstą, przerażającą chwilami powieść o autodestrukcji i rozmaitych odcieniach strachu przed życiem. Świeży jest styl i stałe zacieranie granic między tym, co rzeczywiście przeżyte, a tym, co wyobrażone. Mroczna wizyjność tej powieści każe zastanawiać się także nad tym, co może być dla bohaterki synonimem spokoju i końca udręki. Kubicka zwodzi czytelnika, nie pozwala mu opuścić Sylwii i świata jej rojeń. Konfrontuje także jednostkę wrażliwą i o zaburzonym poczuciu własnej wartości z bezkompromisowym światem wokół, który każdą inność usiłuje zwalczyć. To zatem wyjątkowo wyrazisty oraz sugestywny debiut. Pulsujący rytm zdań doskonale oddaje to, w jaki sposób na co dzień myślimy, oceniamy, uznajemy coś za zasadne, odrzucamy nieprzystawalność. „Ballada o Sylwii” to także odważna książka o tym, że kobieca tożsamość nie ma określonych przynależności. Bohaterka wydobywa się z nich, ale też je kontestuje. Wartościuje, co jest w niej słuszne, a czego chciałaby się pozbyć. Tyle że proza Kubickiej nie określa wprost modelu funkcjonowania w małej społeczności, ona ten model dekonstruuje – nikt nie jest tym, kim się wydaje, nikt nie jest na miejscu i w porządku. A główna bohaterka bardzo sugestywnie wyraża wstyd. Wstydzimy się siebie, przerzucając wstyd na innych.


PATRONAT MEDIALNY

2019-06-09

„Z miłości? To współczuję. Opowieści z Omanu” Agata Romaniuk


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 15 maja 2019

Liczba stron: 245

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Kobiety mówią

Oman nie funkcjonuje jakoś szczególnie w polskiej świadomości, albowiem nie polaryzuje opinii społecznej i nie kojarzy się z tym, co dziś rzekomo w islamie i krajach arabskich najgorsze. Spokojny, dostatni kraj, którego mieszkańcy od dekad wielbią sułtana – człowieka równie tajemniczego, co przedsiębiorczego. Oman jest trochę taką zagadką jak Kabus ibn Sa’id. Konkretny, wyjątkowo jak na kraj arabski otwarty (duże znaczenie ma tu ibadytyzm, o którego wyznawaniu autorka wspomina tylko marginalnie, a chyba szkoda). Jednocześnie zbiór opowieści Agaty Romaniuk – debiutantki! –  pozwala uczyć się od niej innym, nawet tym doświadczonym reportażystom, tego, w jaki sposób miejsce, o którym mamy klarowne i w miarę jednolite zdanie, można ukazać jako przestrzeń kipiącą od absurdów, emocji, kontrastów i oksymoronicznych zdarzeń. Słowem: uczynić z łatwych i porządkujących wyobraźnię tropów wyjątkowo barwne i trudne do ułożenia w głowie puzzle.

Romaniuk opowie o tym wszystkim poprzez kobiety, pryzmat ich doświadczeń i emocji, trochę za nie, a niekiedy wspólnie z nimi. Bardzo podoba mi się tu uważna perspektywa słuchaczki. Niezwykła umiejętność wyciągania obiektywnych wniosków podczas opisu sytuacji ze skrajnie różnymi postaciami czy wydarzeniami. Nie wiem, jak autorce udało się do końca zachować stanowczy dystans i przede wszystkim niewzruszony spokój, bo opowiada o państwie w gruncie rzeczy bardzo skomplikowanym, a może bardziej o relacjach ludzkich komplikujących się poprzez pewne uwarunkowania. To jednak przede wszystkim rozpisane na wiele głosów błyskotliwe studium omańskiej obyczajowości. I piękna opowieść o tym, co kobiety różni i jest w stanie poróżnić, a co łączy bez względu na wiek, wykształcenie, wyznawaną religię i kontakty z płcią przeciwną.

Właściwie to chciałoby się, aby ktoś u nas napisał z taką wieloznacznością, czułością oraz odwagą o polskich kobietach. Bo te omańskie doczekały się naprawdę wspaniałego, panoramicznego i uczciwego wizerunku tego, co w nich różne, i tego, co je zawsze oraz wszędzie łączy. Agata Romaniuk z jednej strony nakreśli obraz kraju arabskiego, w którym kobietom żyje się wyjątkowo dobrze. Tu mogą robić kariery zawodowe, celebrować swą wolność i ku niej podążać, wydobyć się z męskiego mroku i być odważnymi, podążającymi za marzeniami osobami. W Omanie wielbiony przez wszystkich sułtan daje kobietom możliwości, których z różnych względów mogą nie mieć kobiety na całym globie, w różnych typach państw i w różnych społecznościach. Oman to jednak także miejsce, gdzie kobieta pilotuje samolot albo kontroluje ruch lotniczy, ale być może tuż obok nastoletnia dziewczynka sprzedawana jest wiekowemu mężowi, który chce w gruncie rzeczy tylko wykorzystać ją seksualnie. Oman daje bardzo wiele, ale równie wiele może odebrać. Omańska kobieta może być niezwykle szczęśliwa, ale również bardzo sfrustrowana. Podążać ku samorozwojowi i zatrzymać się mentalnie w niedzisiejszych czasach, zniewolona, poniżana i pozbawiona głosu sprzeciwu, gdy na przykład chodzi o kwestię przemocy małżeńskiej.

Tak to wszystko jest opowiedziane. Z dokładnością, czułością, ale także odważnym kontrastowaniem. Pokazywaniem, że potrzeby, oczekiwania, tęsknoty i smutki omańskich kobiet to przede wszystkim obraz wewnętrznej niespójności państwa chcącego uchodzić za nowoczesne i liberalne. Na ile liberalny jest omański mężczyzna? To również kwestia dyskusyjna, albowiem bohaterki Romaniuk zarówno są prezentowane w silnej opozycji do swego mężczyzny, z którym są gotowe walczyć, gdy krzywdzi, jak i stają się częścią jego życia, funkcjonowania i mentalności. Bo taką mają potrzebę albo są to tego zmuszone. A miłość i namiętność między samymi kobietami? Jest to również możliwe, gdy wyznaczą sobie azymut szczęścia bez mężczyzny. Niebywałe i niezwykłe w kraju arabskim. Islamskim. A jednak i o tym Agata Romaniuk opowie w doskonale obiektywnym stylu. W tej książce nie pojawi się ani jedno zdanie oceny. Nie ma euforii, gdy czytamy o emancypacji i kobiecej niezależności. Nie ma sugestii potępienia nawet wówczas, gdy wydaje się nam, że portretowani mężczyźni to pedofile albo pełni obrzydliwej hipokryzji damscy bokserzy.

I co z taką książką zrobić? Jak się do niej ustosunkować? Agata Romaniuk buduje historie, w których dominują pytania, choć te pytania nigdy nie padają wprost. To niebywałe, że osoba publikująca swój pierwszy reportaż potrafi zachować nie tyle dystans, ile przede wszystkim przepiękną harmonię mówienia o kraju oraz ludziach, którzy z różnych powodów nie odnajdują harmonii w sobie. Bo ta narzucana przez partnera nie jest niczym gwarantującym pełne zadowolenie z życia. I jeszcze ta miłość, inteligentnie umieszczona w tytule książki. Oman to państwo, w którym małżeństwo staje się bilansem zysków i strat. Gdzie kalkuluje się małżeńskie szczęście, ale też kobiety potrafią je definiować po swojemu, uciekając od niejednoznaczności emocji. Wiedzą, że dobrobyt Omanu to suma sprytu i przedsiębiorczości. A one chcą często być spełnione właśnie dlatego, że są sprytne i potrafią być przedsiębiorcze. Teza jednej z rozmówczyń głosi: „Miłość to krucha podstawa związku”. I tak jest z każdym truizmem, powtarzanym stereotypem albo osądem rzeczywistości, który ma nas uspokajać i porządkować świat. Romaniuk podważy wszystko, co oczywiste, a kwestie wieloznaczne umieści w swoich opowieściach w taki sposób, by uwierały i zmuszały do myślenia po lekturze.

„Z miłości? To współczuję” jest świeżym, oryginalnym i naprawdę świetnym reporterskim głosem, w którym szacunek do innej kultury współgra z umiejętnością wydobywania z opisu czegoś, co jednocześnie może być czułe i złościć. Podoba mi się też to, że kobiece historie budują gdzieś w wyraźnym tle obraz państwa, w którym tradycja i nowoczesność mogą iść w parze, ale bardzo często nie mają na to ochoty. I tworzą się sytuacje patowe. Niektóre groźne. Oblicze omańskiej kobiety to nie tylko uśmiech, zadowolenie oraz spełnienie. Są gorzkie łzy, jest doświadczenie przemocy, ale przede wszystkim samokwestionowanie tego, kim się jest. Mimo wszystko omańska kobieta chce brzmieć dumnie i tę dumę Agata Romaniuk pokazuje ze szczególnym nasileniem. Może przede wszystkim dlatego, że kocha kraj, o którym pisze. Zna i rozumie różnorodne kobiety. Wie, jak definiować kobiecość poprzez zaprzeczenia i kwestionowanie. Wie również, że po lekturze jej opowieści czytelnik nie zapragnie tylko spróbować daktyli i sprawdzić, czy do Omanu nie są organizowane jakieś tanie wycieczki. Zajrzymy w głąb kobiecej duszy, ale także ciała. Pod abaję, gdzie kryje się golden pussy. Ale Romaniuk pokazuje, czym jest szczęśliwe lub skrzywdzone kobiece serce. Bardzo mi się podoba w tej książce niuansowanie oraz operowanie kontrastami. Wyjątkowo dobra rzecz, aż za dobra jak na debiut. Pozostaje pogratulować i wierzyć, że każdy rejon świata oraz duszy ludzkiej można sportretować z taką różnorodnością oraz uwagą. Chapeau bas!

2019-06-04

„Sorge” Aleksandra Zielińska


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 24 kwietnia 2019

Liczba stron: 336

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Miasteczko żałoby

Czytałem tylko debiutancki utwór powieściowy Aleksandry Zielińskiej, który pomimo całego potencjału wydał mi się trochę koturnowy, i bardzo chciałem odnaleźć się w innej książce tej autorki. Nie do końca mi się to udało. „Sorge” przypomina mi o rewelacyjnym debiucie Konrada Oprzędka „Łaskoci”, w której także mała społeczność musi radzić sobie z niezawinioną i bezsensowną śmiercią jej młodych członków. O ile o powieści „Łaskoci” powiedziano niewiele, o tyle „Sorge” ma się promocyjnie bardzo dobrze, choć to proza stwarzająca trudny do nazwania dystans – jest bardziej rzeczą artystyczną niż opowieścią o czymś. Zastanawiam się nad tym, dlaczego poetyckość Oprzędka potrafiła do mnie dotrzeć, a poetyzowanie Zielińskiej już jednak nie. Problem w tym, że zbyt wiele zdań stoi tu w rejestrze niepotrzebnego patosu. Wiele mogłoby właściwie nie istnieć, a wówczas wyszłoby to może tej powieści na dobre. Autorka jest drobiazgową kronikarką codzienności naznaczonej śmiercią i niebytem. Zbyt drobiazgową. Są liczne, niestety, momenty, kiedy czyta się „Sorge” i odpływa myślami gdzie indziej. Bo choć sam punkt wyjścia – miasteczko i mieszkające w nim kobiety mierzące się z traumą niesprawiedliwego odejścia dzieci – jest kapitalny i świetnie odsłaniany, to jednak narracja analizująca krajobrazy mentalne bohaterek staje się już trochę męcząca. Zielińska mimo obecności traumy proponuje w dużej mierze powieściową flautę. Skupiona na artyzmie swojej powieści trochę zapomina, że ma do opowiedzenia elektryzującą i bardzo mocną historię, której moc tutaj wygasa już na wstępie.

Przestrzeń tytułowego Sorge jest bezkompromisowa i bardzo hermetyczna. To klatka urojeń, mrocznych fantazji, tęsknot oraz bólu utraconego macierzyństwa. To także zbiorowisko nieszczęść i ukrytych dramatów, przypomina trochę współczesną puszkę Pandory. W Sorge już tylko się płacze, bo to miejsce wyjątkowo okrutnie naznaczone śmiercią i poczuciem dotkliwego braku. A jednak nie ma tutaj łez. Jest kilka okrutnych fraz portretujących miasteczko, jest także wiele niejednoznacznych odniesień do tego, w jaki sposób jego społeczność usiłuje wydobyć się z mrocznej pamięci. W tej scenerii Zielińska zaproponuje nam wiwisekcję dusz bohaterek, które na trzy różne sposoby cierpią, ale w żadnym to cierpienie nie jest wyrażone wprost. I to mi się bardzo podoba, natomiast gdy stoi za tym natłok trochę napuszonych metafor, można stać w dystansie wobec przeżyć, a to właśnie książka o przeżyciach. Specyficzna kronika mentalnych traum, z których bohaterki nie mogą się wydobyć.

„Sorge” to opowieść o miejscowej nauczycielce, która musi wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co stało się na drodze z jej podopiecznymi. A stała się śmierć. Coś, co przychodzi nagle i bez żadnej definicji, a potem zmusza do tego, by definiować pustkę po sobie. Nazywać cierpienie rodzące się w momencie, w którym ktoś wydobył się żywy, a reszta straciła życie. Interesująco rozwinięta paralela z podaniem ludowym o szczurołapie z Hameln buduje nam tu opowieść o niezawinionej krzywdzie, ale także o utracie możliwości i wzięciu na siebie odium małej społeczności. Bezimienna nauczycielka staje w otwartej konfrontacji z cierpiącymi matkami, ale także w konfrontacji dużo trudniejszej – mierzy się sama ze sobą, swoimi prywatnymi traumami. Zielińska podkreśla stan emocjonalny bohaterki tym, że wciąż wędruje ona po miasteczku, odwiedza miejsca dla niej ważne, a może też przypadkowe. Jest w ruchu, bo nie przynależy do Sorge. A z drugiej strony przez tragiczny wypadek będzie już jego częścią na zawsze.

Aleksandra Zielińska opowiada historię płcią i definiuje ją poprzez płeć. Świetnie, bo z wielu różnych powodów to portretowanie kobiet w literaturze jest dużo ciekawsze niż prezentowanie męskich doświadczeń. Tyle tylko, że jej bohaterki nie dają dostępu do siebie albo same nie są w stanie zrozumieć, czym stają się ich uczucia po traumie, w jakim kierunku mają je nieść, co mają zmienić, a co na zawsze naznaczyć tragizmem. Mężczyzna w „Sorge” ma zdrobnione imię. Już na etapie nazywania jest kimś zinfantylizowanym, stojącym obok, cierpiącym być może inaczej. Mężczyzna chce uporządkować w swoich emocjach utratę i przejść nad nią do porządku dziennego. Albo skryć ją w sobie tak głęboko, by nie zaznaczała już bolesnego śladu. Kobieta w „Sorge” chce drążyć ten ślad, ruszać nim, przyglądać mu się, pielęgnować bliskość traumy. Paleta emocjonalnych barw dotyczy zatem tylko kobiet. Każda mierzy się z pewnym końcem, naznaczeniem słowem symbolem. Trzask jest tytułem rozdziału bez treści, ale to z niego wydobywa się cała struktura świata przedstawionego. I nieszczęśliwych kobiet, z których najbardziej fascynuje ta najstarsza, Adela.

Zielińska buduje bardzo sugestywny obraz starości i wyobcowania. Myślę, że to najmocniejsza strona tej książki. Adela jest fizjologią nazywaną przez specyficzne metafory. Jest bardzo konkretna, ale też nieobecna. To „kobieta pomnik” zmuszona do mierzenia się z tym, że zapomina samą siebie. Ale nie zapomina tragedii Sorge. Przejmujący, bezkompromisowy obraz kobiecego starzenia się jest w tej powieści skontrastowany z tym, że ktoś odchodzi zbyt wcześnie, zbyt nagle. Nie zdoła doświadczyć różnorodności życia, ale autorka stara się to życie sportretować. Ono toczy się gdzieś z dala od Adeli, ale seniorka jest też baczną obserwatorką. Pamięta dużo więcej niż tylko opresyjną teraźniejszość, bo przeszłość miasteczka wciąż jest pewnym opresyjnym „teraz”. Ale żeby oddać złożoność tej sytuacji, potrzebne jest kilka głosów. Na nie rozbija się powieść. W nich też tkwi jej największy mankament.

Szkoda, że nie ma w „Sorge” zindywidualizowania narracji i że te wszystkie kobiece głosy brzmią tak samo, są po prostu ponure i mimo wszystko zniechęcają do lektury. Każdy z nich opowiada o innym świecie przeżyć i doznań, a jednak fraza wydaje się zaskakująco ujednolicona, senna i złośliwie odrzucająca od siebie. A może to kwestia tego, że Aleksandra Zielińska wchodzi w detale z nadzwyczajną empatią, ale także z przesadą artystycznej kreacji. Ta opowieść mogłaby być… prostsza i jednocześnie w tej prostocie bardziej dosadna. Lingwistyczne gry z frazami nazywającymi stany emocjonalne niewiele uratują, jeśli autorka bierze na warsztat tematy właściwie wyeksploatowane przez współczesną literaturę, nie proponując nam żadnego wyrazistego spojrzenia w głąb nakreślonej rozpaczy. Przyznam, że uwagę do książki przyciąga fenomenalna okładka, choć sama metafora flaminga jest już dość oczywista i autorka dodatkowo wyjaśnia ją w jednej z rozmów. „Sorge” ma potencjał, ale nie ma w tej narracji dynamizmu. To zaskakujące, jak często polscy autorzy wybierają nie do końca przyswajalną dla czytelnika grę z formą zamiast skupienia na soczystej fabule.

2019-06-01

„Porachunki” Yrsa Sigurðardóttir


Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 15 maja 2019

Liczba stron: 400

Przekład: Paweł Cichawa

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Niezapomniane krzywdy

Yrsa Sigurðardóttir kontynuuje nową serię powieściową zapoczątkowaną przez „Odziedziczone zło”. Huldar Jónas, bohater jakby drugiego tła w pierwszej książce, pokaże tutaj, na co go stać, ale przede wszystkim zmierzy się z wyjątkowo okrutną historią poszukujących ratunku dzieci, które nie znalazły pomocy u ludzi dorosłych. „Porachunki” to rzecz odważna i interesująca. Sigurðardóttir już wielokrotnie udowadniała, że lubi szarżować i że jej przejaskrawienia mają czytelny cel. Pokazać Islandii jej absurdy i bolączki w wyjątkowo wyraźnym świetle. Tak jak w tej powieści, w której zmagamy się wraz z bohaterami z traumą najbardziej dotkliwą i być może najintymniejszą. Kontynuując temat dzieci skonfrontowanych z obliczami zła, islandzka pisarka podejmuje się przedstawienia anatomii pedofilii. Po raz kolejny zwróci uwagę na absurdy systemu prawnego w swoim kraju, ale zapyta także o bardzo istotną rzecz. „Porachunki” to powieść fantazja na temat tego, czy zemsta nie zrównuje w złu mścicieli z ich prześladowcami. Wybór zasadniczego motywu nie był zbyt oryginalny i w samym portretowaniu działań ludzi owładniętych chęcią zemsty nie ma niczego nowego. Nowatorskie jest spojrzenie z różnych perspektyw na mszczenie się. „Porachunki” to trochę taki wyimek z terapii grupowej, gdy słuchają i komentują nas inni. Czy to dobra książka? Jak wspomniałem, trochę przeszarżowana i nie do końca bronią się tu wszystkie hiperbole. Na pewno porusza bardziej od innych, bo choć dziecięcy bohaterowie nie zabierają tu głosu, obserwujemy jednak, jak trauma dziecka przenosi się na dorosłe życie i jak to życie potrafi zrujnować.

Huldar Jónas po finale śledztwa w „Odziedziczonym złu” zostaje zdegradowany. Szary bohater bardziej drugiego planu ze wspomnianej książki urośnie jednak w oczach czytelnika, wydobywając się z trudnej sytuacji, w jaką autorka wtłacza go już na wstępie. Freyja, z którą dzielnie tropił zabójcę w poprzedniej części cyklu, także oberwała i nie jest już dyrektorką Izby Dziecka, lecz szeregowym psychologiem dziecięcym. Ta dwójka ma się ku sobie, choć ich zaloty można byłoby określić mianem końskich. To wprowadza element humoru do mrocznych „Porachunków”, ale pozwala też rozwinąć się tej relacji w nowych okolicznościach. Krzywdy bowiem dotyczą dzieci, ale te dzieci są głównie pamięcią. Yrsa Sigurðardóttir opowie o ludziach, którzy nie mogą przestać pamiętać, i o tym, jak bardzo zdeterminowani są, by wymierzyć sprawiedliwość po swojemu. W kraju, w którym najgroźniejsi dewianci spędzają w więzieniu kilka lub kilkanaście lat, bo Islandia nadal wierzy w to, że człowiek może wydobyć się z najmroczniejszych zakamarków swojej osobowości, a sprawiedliwa kara nigdy nie jest nią w oczach tych, którzy zostali skrzywdzeni.

Niepewna siebie dziewczynka wchodzi do domu swojej nowo poznanej koleżanki i znika. Ta druga wie, co się wydarzyło, i zdaje sobie sprawę z tego, że to ciężar, który mocno przygniecie ją do ziemi. Pewien chłopiec spisuje listę ludzi, którzy mają zginąć po kilkunastu latach. Ten mroczny zapis zaczyna mieć odzwierciedlenie w rzeczywistości. Huldar Jónas i Freyja ruszą śladami dzieci, które kiedyś bezskutecznie wołały o pomoc. Śladami ludzi świadomych tego, że nikt i nigdy nie zapewnił im poczucia bezpieczeństwa. Śladami mordercy, który chce wyrównać rachunki krzywd sprzed lat, ale wie jednocześnie, że ich wyrównanie wymaga metodycznego planowania. I wydobywania z siebie kolejnych pokładów nienawiści, którą trzeba pielęgnować…

Sigurðardóttir udowodniła w „Odziedziczonym złu”, że mimo wielu powieści kryminalnych na koncie wciąż ma pomysły na to, jak zaskoczyć czytelnika zarówno narzędziami, jak i okolicznościami zbrodni. Nie inaczej jest i tym razem. Świetnie zbudowana dynamika powieści zaskakuje jeszcze bardziej w epilogu będącym zwykle smętnym dodatkiem do thrillerów, w których dowiadujemy się już wszystkiego, a należy je jakoś zgrabnie zakończyć. Ta książka rozpocznie drążenie naszej wyobraźni właśnie epilogiem. Wcześniej – wiele mniej lub bardziej spektakularnych morderstw oraz wspomniane przejaskrawienia. Te dotyczące sposobu pozbawiania życia, ale przede wszystkim motywacji do zbrodni. „Porachunki” są przez to odrobinę niewiarygodne. Autorka zawsze starała się realistycznie osadzić swoje kryminalne intrygi w islandzkiej rzeczywistości, dyskretnie i zarazem dosadnie sugerując, co mogłoby mieć miejsce w tym wyjątkowo spokojnym i czasem sennym kraju. Tutaj nagromadzenie zła i okrucieństwa rozsadza nieco ramy tej powieści. Nie uważam, że to dobry zabieg, bo książka broni się doskonale wielopłaszczyznowymi niedopowiedzeniami w sferze obyczajowej. Mamy dysfunkcyjną rodzinę, nieudolny system opieki społecznej, odrzucone dzieci będące potem na marginesie dorosłego życia i kilka tajemnic, które zgrabnie łączą się ze sobą, zapraszając do wyjątkowo przerażającego świata. W nim wiele bezkompromisowości i ta krzywda, na którą nigdy nie znaleziono antidotum. Okrucieństwo, które obejmuje wielu ludzi. Skrzywdzeni niemogący odnaleźć się w późniejszym życiu i wyjątkowo bolesna świadomość, że ktoś odszedł na skutek smutnych zbiegów okoliczności.

„Porachunki” to jedna z lepszych powieści kryminalnych Yrsy Sigurðardóttir. Autorka jest bardzo kreatywna, stara się nie powielać już stworzonych wzorców, jest niesztampowa i wie, że czytelnika można zaskoczyć na wiele sposobów. Dostrzec można czujność islandzkiej pisarki wiedzącej, że samo nazwisko nie gwarantuje zawsze literackiej jakości, o którą trzeba dbać za każdym razem na nowo. Tutaj dostrzega się tę uważność w budowaniu jakiejś nowej intrygi i całości świata przedstawionego. Widać dbałość o tę intrygę, ale również wiarygodność śledzących tajemnice, którzy stają się bardzo przekonujący, mają potencjał skupiania uwagi przy kolejnych książkach cyklu. Policjant, którego niezwykłość ujawnia się dopiero teraz, i zmagająca się ze swoimi demonami pracownica służby socjalnej. Uważna i analityczna, ale osadzona w instytucji, która – jak kilka innych – będzie tutaj postawiona w stan oskarżenia. Mnogość wydarzeń oraz wątków idzie w parze z pewną jednorodnością przekazu. Chociaż zło ma tu wiele oblicz i ujawnia się w różnych kontekstach, to jednak widzimy czytelnie, że bez względu na sytuację pozostaje złem i ma zawsze tę samą definicję. Dlatego oprawca i mściciel w pewnym stopniu zrównują się w definicji człowieka złego. Ale nie wszystko ma tak czytelne formuły, najbardziej zaś enigmatyczna jest sfera niewyrażonych dziecięcych przeżyć, naznaczonych traumą i bólem, poczuciem oszukania przez świat. „Porachunki” to powieść o tym, kim możemy się stać, jeśli pogrążymy się w bólu rozpamiętywania przeszłości i nie weźmiemy na siebie moralnej odpowiedzialności za to, by nie dopuszczać zła do swojej duszy oraz sumienia. Przykuwająca uwagę od pierwszej do ostatniej strony powieść o samotności, wyobcowaniu i zbrukaniu dziecięcej niewinności.