2017-04-28

„Wszystkie dzieci Louisa” Kamil Bałuk

Wydawca: Dowody na Istnienie

Data wydania: 19 kwietnia 2017

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Istota pokrewieństwa

Niesamowicie szeroki temat. Bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, by stworzyć z tego reportaż. Historia, a właściwie wiele historii wymagających dużej dozy empatii, taktu, umiejętności podążania za opowieściami i chowania gdzieś głęboko swojego punktu widzenia na sprawę. Kamil Bałuk podjął się odważnego zadania. Elektryzująca swego czasu holenderską opinię publiczną sprawa wielokrotnego dawcy nasienia, który przyczynił się do narodzin dwustu dzieci, to nie tylko sprawa wymagająca odpowiedniego warsztatu, przygotowania i przemyślenia. Aby stworzyć taki reportaż, trzeba go uczynić prawdziwie wielogłosowym. Zdaję sobie sprawę z pułapek tkwiących na drodze poszukiwań. Debiutujący (!) książkowo reportażysta staje oko w oko z ludźmi, którzy na różnym etapie swojego życia dowiadują się, że ich prawdziwym ojcem jest tylko przypadkowy dawca nasienia. Z jakim ogromem skrajnych emocji i różnorodnych opowieści musi się zmierzyć! Ale to nie wszystko, bo Kamil Bałuk decyduje się także na stworzenie narracji o dwóch mężczyznach ogarniętych różnego rodzaju obsesjami i o panoramicznym obrazie całej sprawy ukazywanym przez pryzmat zainteresowania nim holenderskich mediów.

„Wszystkie dzieci Louisa” to brawurowo poprowadzony reportaż, w którym poza stopniowaniem napięcia dostrzeżemy także tę wieloaspektową uwagę. Bałuk udowadnia, że z dramatów wielu ludzi można stworzyć coś na kształt symbolicznej opowieści o tym, czym są tożsamość i pokrewieństwo, oraz historię stawiającą jedno zasadnicze pytanie – czy ludzką bliskość mają warunkować tylko geny? Jest w tym temacie wiele kwestii, które nie doczekają się nigdy wyjaśnienia. Jest sporo pytań retorycznych, ale jest także miejsce na otwarcie dyskusji o etycznych i moralnych aspektach rodzicielstwa kontrolowanego. Różne punkty widzenia, kontrowersyjne sądy i opinie. Ból wyrażany na wiele sposobów, kilka oblicz rozczarowania, ale przede wszystkim ciekawość – Bałuk tworzy opowieść o ludzkiej niedoskonałości i pragnieniu bycia fragmentem kontekstu, częścią społeczności. O najbardziej chyba oczywistym z pragnień – bycia czyimś dzieckiem, bycia człowiekiem zaopiekowanym. Ta książka opowiada jednak o wielu opresyjnych formach odrzucenia i dzięki temu jest świetna – czuła i jednocześnie z chirurgiczną precyzją zasadnicza. Tak, to świetny reportaż, bo pozostawia w niedosycie i z bardzo licznymi pytaniami. Rzecz niebywała, gdy pomyśli się o tym, jak wiele Kamil Bałuk wydobył z ludzi całkowicie zagubionych, mających trudności z wyrażaniem tego, co przeżywają.

Autor zaczyna doskonale. Opisuje dziesiątki pokazujących dzieci zdjęć, na których nie ma ojca. Bo cała ta opowieść zaczyna się od braku, deficytu. Z czasem zorientujemy się, że nie chodzi tylko o potrzebę bliskości z rodzicem, którego tak naprawdę nie było nigdy obok. Zostajemy postawieni w obliczu faktów, które mogą być dramatyczne, ale i odrobinę groteskowe. Bałuk przekuwa nasze zdumienie w śmiech, a potem bolesną refleksję o tym, jak wiele złego można uczynić drugiemu człowiekowi, nie biorąc za niego żadnej odpowiedzialności. I tak w gruncie rzeczy czekamy na konfrontację ze sprawcą tak wielu poczęć. Stopniowane napięcie pozwala nam pomieszać w sobie wątpliwości i oczekiwania, kiedy głos zabierze ten najważniejszy z bohaterów. Człowiek, który świadomie oddawał nasienie często i był w pełni gotów na bycie wielokrotnym ojcem. Co jednak z dziećmi, które spłodził? Co z człowiekiem, który w białych rękawiczkach pomagał mu w tym płodzeniu?

Pytania mnożą się, ale jest fragment tekstu, w którym Bałuk zadaje te najważniejsze na jednym wydechu, w jednym ważnym akapicie:Czy każdy człowiek ma prawo do posiadania dziecka? Czy każde dziecko ma prawo do wiedzy o swoich biologicznych korzeniach? Czy dawca nasienia ma prawo do anonimowości?”. Pomiędzy tymi trzema kwestiami rodzą się dodatkowe wątpliwości. Zastanawiamy się wraz z Kamilem Bałukiem nad zasadnością powoływania do życia człowieka poprzez inseminację. Przyglądamy się temu, w jaki sposób Holandia usiłuje zracjonalizować proces, w którym dochodzi do aktu całkowicie przecież racjonalnego, ale z zupełnie niewiadomymi konsekwencjami. Sporo miejsca poświęcono problemowi anonimowości dawcy nasienia. Autor przygląda się tej kwestii w bardzo szerokim kontekście. Pomiędzy jednostkową decyzją w klinice a sprawą życia, jakie wieść będzie człowiek bez wiedzy o swoim ojcu, znajduje się dość znacząca przepaść – w niej wiele znaków zapytania, teoretycznie nakreślony dramat i poczucie bezradności. Najciekawiej zobrazowane są konfrontacje dzieci, które dowiedziały się o tym, że ich ojcem jest ktoś, komu egocentryzm nakazał działać kompulsywnie i przekonać świat o tym, iż wielokrotne ojcostwo może być czymś na kształt misji.

Znamienne dla tematu reportażu jest to, że – jak podaje tekst – w języku niderlandzkim nie istnieje słowo „rodzeństwo”. Kamil Bałuk przygląda się specyfice grupy, którą tworzą ludzie dowiadujący się o tym samym ojcu. O jego szaleństwie sprzed lat, ale także ograniczeniach wpływających na funkcjonowanie w społeczeństwie. Wokół tych wzajemnych odkryć – media. „Wszystkie dzieci Louisa” unikają jednak medialnego aspektu tej zaskakującej sprawy. Autor wchodzi na drogę indywidualnych rozmów. Tylko różnorodne punkty widzenia pomogą widzieć sprawę najlepiej jak jest to możliwe. Ta książka – portretując specyficzną społeczność z jej dramatami, atomizowaniem i atawistycznymi potrzebami stworzenia jakiejś bliskości – opowiada o niezwykłym połączeniu ludzkich fantazji, oczekiwań, tęsknot i formalnych zabiegów nazywających pewne sprawy po imieniu, z dala od definicji ludzkiego serca.

Świetnie jest skonstruować reportaż z ludzkich wątpliwości i oczekiwań. Kamil Bałuk zderza je ze sobą z naprawdę wielką mocą, tworząc jednocześnie sugestywną historię o tym, w jaki sposób człowiek może zrekompensować sobie braki doznawane w życiu. Na jakie szatańskie pomysły może wpaść. Ile łez może zostać potem przelanych. Ile smutku wyrażają tylko zdumienie i udawana obojętność. To książka dla wszystkich szukających własnej wartości w oparciu o bliskość z drugim człowiekiem. Bałuk boleśnie obnaża nas w chwili, w której możemy zostać absolutnie sami ze sobą. Zwłaszcza wtedy, gdy dowiemy się, że mamy prawdziwego ojca i bardzo dużo przyrodniego rodzeństwa. Fragmenty opowiadające o ludzkiej samotności w grupie są jednymi z najbardziej przejmujących. Cała książka – dynamiczna i naprawdę sugestywna – pozostawia niezatarty ślad w pamięci. Z taką uważnością powinno się pisać o sprawach, które przyciągają uwagę, ale tę niezdrową, związaną z poszukiwaniem sensacji. „Wszystkie dzieci Louisa” to reportaż udowadniający, że z sensacji może się wydobyć głęboko wzruszająca historia ludzkiego zagubienia i ludzkiej niegotowości do konfrontacji z czymś, co medycyna uważa za proces oczywisty i jak najbardziej ludzkości potrzebny.


PATRONAT MEDIALNY

2017-04-25

„Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii” Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak

Wydawca: Otwarte

Data wydania: 26 kwietnia 2017

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wyspa i ludzie

Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak mieli trochę inne plany na tę książkę. Chcieli podążać śladami tego, co na Islandii porzucone. Badać przeszłość, mitologizować jej ślady, wymyślać historie, poruszać wyobraźnię. To, co fascynuje mnie na każdej islandzkiej drodze, to porzucone niegdyś domostwa albo różne inne budynki, których nikt na wyspie nie rozbiera. Ślady dawnego życia powodują przejmujące ciarki na plecach, bo to jest Islandia, którą trzeba sobie samemu opowiedzieć. Dlatego tak mnie poruszyły „Szepty kamieni” – książka, która poszła w nieco innym kierunku niż zamierzony. Całościowo prezentuje pewien poetycki sposób na odczarowanie islandzkiej samotności obecnej w wielu wymiarach. Tej świadomości, że wszędzie można być, ale nigdzie nic nie każe być. Istnienie jest przypadkiem i żadna forma natury nie zechce się do nas zbliżyć, bo Islandia jest surowa i bezkompromisowa – to my usilnie staramy się w nią wrosnąć, tak jak kiedyś bez użycia specjalnego sprzętu Islandczycy rozdzierali twardą ziemię, by pochować w niej zwłoki najbliższych. My, ludzie, pozostawiamy po sobie ślady swojej niepokorności, zadziorności, swego przekonania o współistnieniu z naturą wyspy. A ona oddaje nam wiatr, pustkę i pozostawia po nas ruiny. Z nich Lenard i Mikołajczak wydobywają historię. Usiłują przekonać, że na Islandii jak nigdzie odczuwa się najbardziej czas teraźniejszy, ale także mroczną stronę czasu przeszłego. Islandia w tej książce prezentuje się w tonacji blue, ale jest to opowieść bardzo wiarygodna. Przekonuje do prób. Nie pozwala być zbyt odważnym, zbyt butnym i przekonanym o swojej sile. Autorzy zapraszają do podróży po śladach udowadniających, że konfrontujemy się z Islandią tylko na chwilę i choć mocno heroicznie, zupełnie niezauważalnie. To też opowieści ludzi zżytych z każdą formą specyficzności wyspy. Uczciwa książka o pokorze, studium czułości dla pustki, świadectwo uważnego i wnikliwego obserwowania oraz słuchania.

Nie jest to publikacja o charakterze przewodnika. Nie znajdziemy w niej ciekawostek i istotnych dla masowego turysty informacji. Autorzy chcą przyciągnąć uwagę kogoś podróżującego świadomie. Zabierają zatem do miejsc, do których z różnych powodów trudno jest się udać. Jednym z nich jest Djúpavík, maleńka wioska w rejonie, do którego nie docierają z Reykjaviku jednodniowe wycieczki w wygodnym autokarze. Djúpavík to taki symbol pęknięcia w czasie – miejsce, gdzie natura pozwoliła człowiekowi na odrobinę hardości, i jednocześnie miejscowość karząca za poczucie siły i przewagi nad naturą. Postindustrialne pamiątki w postaci budowli opowiadających o historii ludzi chcących w Djúpavíku stworzyć islandzki raj przedsiębiorczości na prowincji są jednocześnie świadectwami tego, jak wiele w świadomości Islandczyków tamtego rejonu się zmieniło. Miejscowość opustoszała, jest dostępna tylko dzięki szutrowej nitce łączącej ją ze światem, opowiada własną historię izolacji i odnosi się do potęgi natury, która wchłonęła w siebie wszystko to, co zaprzeczało lokalnej harmonii i ciszy. Lenard i Mikołajczak naprawdę zafascynowani tym miejscem pokazują jego niezwykłość i obcość jednocześnie. Dopowiadają to, co można wyczytać ze śladów pozostawionych przez ludzi mających Djúpavík za miejsce do korzystania, eksploatowania, wzięcia w swoje ręce, zawłaszczania. Dziś to punkt na mapie Islandii, o którym wie niewielu. Także niewielu samych Islandczyków zna lokalną historię morderstw na baskijskich wielorybnikach, która udowadnia, że nawet najbardziej poczciwy, pokojowo nastawiony do świata naród może zmienić się w potwora, kiedy prawo przestanie karać za zabójstwo…

Czas przeszły jest bardzo ważny dla autorów i dzięki wspomnieniom mogą nam prezentować kolejne miejsca na Islandii. To dzięki temu poczuciu wrośnięcia w dawne historie ta narracja nabiera prawdziwych, niepowtarzalnych kształtów. Uczy tego, jak rozumieć wyspę, badając to, co pozostawiła wokół albo w umysłach rozmówców. I dzięki temu „Szepty kamieni” sportretują stolicę kraju taką, jaką była przed niszczącym wiele boomem turystycznym. Dzięki temu dowiemy się także, co kształtuje świadomość ludzi zamieszkujących wyspę Heimaey w archipelagu Vestmannaeyjar pamiętających doskonale wybuch miejscowego wulkanu w 1973 roku, kiedy to życie przełamało się na pół i zaczęło pisać nową historię po doświadczeniu strachu – zupełnie innego niż ten, który wywołują odgłosy atlantyckiego sztormu wciąż na nowo usiłującego się z wiatrem wedrzeć do domostw tych śmiałków, co pokochali Vestmannaeyjar i na przekór wszystkiemu chcą tam mieszkać dalej.

To książka nie tylko o różnych aspektach islandzkiej natury. Traktuje także o naturze ludzkiej. O tym, co stanowi największą traumę Islandczyków, tak opornych wobec trudnych warunków atmosferycznych, a tak słabych w konfrontacji z własnymi żądzami. „Szepty kamieni” dyskretnie zarysowują tło islandzkiego kryzysu z 2008 roku, kiedy to autorzy nie mieszkali jeszcze na wyspie, ale jak chyba żadna inna publikacja na ten temat bardzo sugestywnie pokazuje, że ów kryzys może się niebawem powtórzyć. Zachłanność Islandczyków doprowadza do tragedii. Może tak muszą funkcjonować w swoim kraju, który doprowadza do skrajności i gdzie kumulują się emocje oraz potrzeby mające potem katastrofalny skutek. Chodzi o pieniądze i ich gromadzenie, ale Lenard i Mikołajczak pokazują przede wszystkim tę tendencję Islandczyków do wchodzenia w rejony czegoś ekstremalnego. Wiecznie harmonijna natura wokół nie nosi w sobie żadnych emocji i potrzeb. Ludzie uporczywie wrastający w tę naturę muszą od czasu do czasu stanąć twarzą w twarz ze skrajnością i ujrzeć… jak rujnują samych siebie, bo naturze nie zaszkodzą. Ogólnie jest to książka o tym, co w czynniku ludzkim na Islandii jest mroczne i niepokojące – świetnie się to wszystko komponuje z motywem przewodnim ruin. Tak jakby wyspa chciała pokazać, że tylko w nich może nas w sobie zachować. Że odizolowani od reszty świata znowu wpadniemy w tarapaty ze swoimi zgubnymi emocjami, narastającymi pragnieniami, wiecznym poczuciem niedosytu i niedostatku.

Szepty kamieni” to historia Islandii, która w gruncie rzeczy jest niezmiennym rewirem wiecznych ludzkich zmian. Ludzie są bardzo ważni dla autorów, ale myślę, że równie dobrze bez nich mogliby wyrazić niezmienność i bezkompromisowość wyspy oraz szacunek do niej – za pomocą śladów, o których trzeba opowiedzieć. To byłaby wtedy ta książką, którą planowali. Lenard i Mikołajczak mocno oddziałują na wyobraźnię, ale to opowieść o Islandii dla czytelników o specyficznej wrażliwości. Autorzy tworzą takie studium czułości dla pustki, w którym ważny będzie najdrobniejszy nawet element i idąca za nim, niespiesznie snuta opowieść. Najważniejsze jest jednak to, o czym mówi jeden z rozmówców – Islandii nie da się poznać, czytając tylko książki o niej. Młodzi polscy autorzy z dalekiej Północy udowodnili, że najpierw wyspę trzeba poznać naprawdę od środka i z szacunkiem oraz czułością, by napisać o niej bardzo dobrą książkę. A takie są właśnie „Szepty kamieni” konfrontujące kondycję człowieka i natury oraz pokazujące, w jak specyficzny sposób upływa czas na Islandii.

2017-04-21

„Głośniej niż śnieg” Stefan Hertmans

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 11 kwietnia 2017

Liczba stron: 368

Przekład: Alicja Oczko

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Ku destrukcji

W tej wstrząsającej powieści Stefana Hertmansa świat trzeszczy w posadach z zupełnie innych powodów niż w „Wojnie i terpentynie”. Opowieść o pewnym redaktorze zafascynowanym historią rodu, który potrafił łączyć szacunek i tolerancję do trzech religii monoteistycznych, jest jednocześnie historią przemocy, jakiej te religie doświadczają. Zamachy terrorystyczne wstrząsają Paryżem, Rzymem i Nowym Jorkiem. Śmiercionośne ładunki eksplodują wszędzie tam, gdzie gromadzić się mogą wyznawcy tych trzech religii. Obok dramatu inicjującego przemiany dziejowe we współczesnym świecie śledzimy kilka dramatów prywatnych. A właściwie jeden, egzystencjalny dramat istnienia Johna de Vuysta, którego nie obchodzą spektakularne akcje terrorystyczne, lecz osobisty świat ułomności i pogoni za złudzeniami. Dychotomia tego, co rozsadza świat globalnie, i tego, co prowadzi ku upadkowi głównego bohatera, utrzymuje konstrukcję „Głośniej niż śnieg” w doskonałym napięciu od samego początku do końca. Zgrabne przechodzenie z narracji pierwszoosobowej na trzecioosobową i umiejętne budowanie atmosfery strachu to zasadnicze zalety tej książki. Historii świata, który pogrąża się w chaosie, i człowieka, dla którego chaos, zbędność i bezkształtność od zawsze były tym, co określało jego los. Moc tej powieści kryje się w sferze niedopowiedzeń, w narracji podążającej karkołomnymi koleinami, w szaleńczym zakończeniu i takim odsłanianiu świata przedstawionego, że tkwi się w nim na bezdechu, z przerażeniem i fascynacją tym, co będzie dalej.

John uosabia moc, kiedy pastwi się redaktorskim piórem nad przychodzącymi do niego propozycjami wydawniczymi, i słabość, gdy poddaje się koniecznym dializom, wiedząc o swych niewydolnych nerkach oraz niewydolnym emocjonalnie sercu zmuszającym bohatera do destrukcji udanego związku. John uosabia swoją szarość, wewnętrzną obcość i zagubienie w kilku doskonale nakreślonych scenach. W przymierzalni czy na pogrzebie matki. W trakcie gorącej dyskusji o tożsamości wyznawców jednej z religii i przy kobiecie, która wydała go na świat, a teraz wydaje przy synu ostatnie tchnienie. John zapadł się w sobie już dawno, a koncentracja na sferze własnych przeżyć oraz wyznawanych poglądów nie czyni mu różnicy między światem przed trzema spektakularnymi atakami terrorystycznymi i po nich. Wszystko w jego przewidywalnym życiu poligamisty i melancholika jest na właściwym miejscu. John nie ma pojęcia, z którego miejsca wedrze się do tego życia chaos. Nie zdaje sobie sprawy, czym jest prawdziwy ból i strach, do momentu, w którym masakrowany przemocą świat zewnętrzny wyciągnie ku niemu drapieżne pazury…

Hertmans balansuje na granicy świetnej powieści sensacyjnej i egzystencjalnej rozprawy o ludzkiej tożsamości w kilku wymiarach, także tym religijnym. Kiedy główny bohater odkryje zaskakujące fakty ze swej przeszłości, zrozumie także, że bakcyl nienawiści i przemocy dosięgnie go szybciej, niż mógłby się tego spodziewać. Szerzące się nieszczęścia uderzą także w jego żonę. Związek po rozpadzie scementują przerażenie i niepewność. Małżonkowie zostaną poddani próbie. Oboje będą musieli zmierzyć się z grozą, której żadne z nich się nie spodziewa. Trudno jednoznacznie określić stosunek bohaterów do rzeczywistości, bo trudno też tę rzeczywistość zrozumieć. John żyje pośród mrzonek i trywialnych problemów uniemożliwiających mu udane życie. Choćby seksualne. Hertmans doskonale oddaje stan ułomności organizmu Johna i pokazuje, w jaki sposób zaczyna go toczyć nowy, nieorganiczny wirus. Kiedy w jego otoczeniu pojawi się rudowłosy Hans o nazwisku trudnym do wymówienia, świat Johna zacznie się fragmentaryzować. Będzie wokół niego coraz więcej różnego rodzaju przemocy. Poczuje ją na własnej skórze. Ten świat, który wysadził trzy istotne miejsca związane z religiami, rozniesie w pył coś jeszcze. Coś innego będzie opadać tak, jak opisuje to tytułowa metafora. Tymczasem toniemy w domysłach, bo historia łączy w sobie wiele tropów. Chazarowie – tak tolerancyjni wobec różnych religii – ukażą Johnowi niesłychanie groźne oblicze. I wówczas wszystko zacznie się rozpadać jak świat, w którym trzeba było pożegnać matkę, odejść od żony i zatopić się w egzystencjalnym smutku.

„Głośniej niż śnieg” to historia o eskalacji przemocy łącząca w sobie kilka teorii spiskowych i w niektórych fragmentach przypominająca znane powieści Dana Browna. Stefan Hertmans nie idzie jednak w stronę taniej sensacji. Ucieka bardziej w ten niebezpieczny rewir opisu ludzkiej kondycji poprzez wskazanie jej przynależności do danej kultury, wierzenia i systemu przekonań warunkowanego życiem w takim, a nie innym kraju. John żyje w kraju dostatku, ale nie ma wokół niego niczego, co sprawiałoby, że czułby się bogaty. Jego światopogląd zbudowany został na samych subiektywnych doznaniach. W opozycji do przeszłości, gdzie dziadek był bohaterem pierwszej wojny światowej, sam John dziś toczy własną wojnę z odmawiającym funkcjonowania organizmem. To jednak nie wszystko. Hertmans opowiada o przejmującej samotności, poszukiwaniach sensu w świecie mistycznych przeżyć i o tym zupełnie niemistycznym, prozaicznym aspekcie wyobcowania. Ludzkość, ta obok Johna i ta egzemplifikowana przez jego przeżycia, doznaje coraz bardziej finezyjnych form okrucieństwa. Co jeszcze może spotkać ten świat, w którym wiara i przemoc połączyły się w tak dramatycznym danse macabre? Kondycja Johna – dwuznaczna, opisywana z poetycką czułością i agresywnymi detalami – jest portretem tej społeczności, która wrosła w bezpieczny dla siebie sposób odbierania świata. To bardzo wybiórczy sposób. Podobnie jak wybiórcze są kontrowersyjne poglądy tajemniczego Hansa. Także to, co będzie szło za fascynacją Chazarami.

Ta powieść elektryzuje, niezdrowo podnosi ciśnienie i wciąż na nowo zaskakuje. Dźwięki współczesnych przebojów muzycznych ikon łączy z filozofią, groźnymi pomrukami świata globalnie bezradnego wobec zła i poglądami na to, jak funkcjonuje się w przynależności do danej religii, do danego sposobu odbioru rzeczywistości przez pryzmat tej religii. To książka o potępieńczych podziałach w świecie, który łudzi się, że stworzył rzeczywistość ponad podziałami. To także groźna wizja tego, w jak niespodziewany sposób przemoc może złamać ignorancję i egoizm. Jedna z tych trudnych i prawdziwych narracji o współczesnym świecie pełnym antagonizmów, absurdów i różnego rodzaju agresji. Opowieść, w której rozpada się świat – ten rzeczywisty i prywatny. Oba sportretowane z niezwykłą sugestywnością, dzięki której „Głośniej niż śnieg” mocno przykuwa uwagę.

2017-04-19

„Dzikusy. Tom 1” Sabri Louatah

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 11 kwietnia 2017

Liczba stron: 302

Przekład: Beata Geppert

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Familia i państwo

Sabri Louatah skreślił dynamiczny fresk obyczajowo-kulturowy, który rzeczywiście bardzo mocno przyciąga uwagę, ale być może kolejne części „Dzikusów” ujawnią mi, dlaczego Francja rzekomo oszalała na punkcie tego autora, bo ta część – poza świetną sprawnością i słuchem językowym autora – nie zapiera tchu w piersiach. Odbiegając od hiperbolizowania obecnego zawsze w promocji, postaram się nakreślić, co w tej powieści jest interesujące, bo to nie tylko świetny wizerunek skomplikowanych relacji między członkami dwóch rodzin, ale także wizja Francji stającej przed niezwykłą przemianą. Louatah stawia nas w konfrontacji z ludźmi, którzy celebrując radość z nowego związku bliskich, tkwią w wielkim napięciu i niepewności tego, kto nazajutrz po rodzinnej zabawie zostanie kolejnym francuskim prezydentem. Czy będzie to pierwsza głowa państwa pochodzenia arabskiego? Czy jego slogan reklamowy o tym, że przyszłość dzieje się teraz, nie jest sprytnie zinterpretowany przez autora książki każącego nam przyjrzeć się ludziom, którzy składają życzenia nowożeńcom z Saint-Étienne w przeddzień wyborów prezydenckich?

Kabylsko-arabskie antagonizmy widoczne są w wielu sferach podczas wesela, na które – siłą rzeczy – ściągają ci, co na co dzień zwykle nie utrzymują ze sobą stosunków. Rodziny Slima i Kenzy udowadniają, jak wiele wewnętrznych podziałów tkwi w społeczności pochodzenia arabskiego. Dlaczego zatem oczekuje ona, że dzisiejsza Francja będzie krajem ponad podziałami? Sabri Louatah będzie się starał zmusić czytelnika do myślenia o tym, czy Francja to kraj rozmaitych idei, które nie mogą znaleźć punktu wspólnego, czy też ludzkich charakterów i mentalności, w których tkwią atawizmy szerzące konflikty i niepokoje. Tymczasem na pierwszy plan wysuwa się zgromadzenie rodzinne mające wyrazić akceptację dla związku, który może nie mieć szansy na idylliczną przyszłość. Slim, najbardziej pokorny członek rodu, mężczyzna ze wszech miar grzeczny i usłużny, podlega bez żadnego protestu tradycji rodzinnej, skrywając w sobie sferę seksualności i unikając konfrontacji z samym sobą. Weselne plotki rozchodzą się szybko i wieść o homoseksualizmie Slima elektryzuje niektórych zebranych. Tymczasem postać pana młodego wyraża najbardziej chyba sugestywną formę bierności – wobec tego, co przyniesie los, własnych oczekiwań, osobistych potrzeb czy chęci wyrażenia siebie.

Niejako na drugim biegunie jest kuzyn Slima, Karim. To wokół tego niepokornego osiemnastolatka będzie się tak naprawdę koncentrować cała narracja. Nie chodzi o to, co Karim może uosabiać z racji swojego wieku. Chodzi bardziej o bunt egzemplifikowany agresją oraz kompulsywne działania młodego człowieka poddanego wpływom ludzi z jego otoczenia. Karim zdaje się wypadkową decyzji i przekonań wszystkich, którzy mają na niego jakiś wpływ. Bohater niczego nie planuje, niczego nie projektuje – jak zaleca mu wuj. Nie czuje swojej pozycji w rodzinie i nie stara się jej wypracować. Może zazdrościć innym, sam będąc uwięzionym przez proste potrzeby i uczucia. Karim to taki bohater prowadzący tej powieści, który sam nie zdaje sobie sprawy z tego, ku czemu zmierza. Dotkliwy brak ojca odczuwa zawsze wtedy, gdy mierzy się ze zdaniem innego mężczyzny. A zdanie to zwykle ma określać status Karima – rodzinny, społeczny, kulturowy. Chłopak nie odczuwa żadnej potrzeby przynależności narodowej do kraju, w którym żyje po omacku, od awantury do awantury. Chciałby mieć dziewczynę, wolność i chciałby być niezależny. Jego dramat to nie tylko dramat zagubienia i niepewności. To też obraz tej części społeczeństwa, której może być wszystko jedno, kto wygra w wyborach prezydenckich nazajutrz.

Sabri Louatah nie przedstawia nam najbardziej mrocznego bohatera. Dochodzą nas tylko strzępy rozmów telefonicznych z Nazirem, który dzwoni i wysyła wiadomości tekstowe, usiłując z oddalenia wpłynąć na działania ludzi z Saint-Étienne. Ta groźba nieobecnego także jest znacząca. Czujemy jego podmiotowość silniej, niż gdybyśmy wysłuchali wszystkich przemów i dyskusji zaangażowanych w życie społeczne przedstawicieli rodzin państwa młodych. Nie ma człowieka, pozostaje niepokój. Wdziera się coraz bardziej w świadomość innych, przede wszystkim w gotowego na każdy rodzaj formowania charakteru Karima. Radość całonocnego wesela będzie iluzoryczna. Pod powierzchnią tej radości skryją się napięcia i konflikty, ale także akty przemocy. Francja nie jest krajem, w którym się debatuje. Francja oczekuje konkretnych zmian. Nadzieja na pierwszego w historii prezydenta o arabskim pochodzeniu idzie w parze z mnożeniem iluzji. Czy Fu’ad, który zrobił karierę medialną, jest jedynym przedstawicielem rodu przekonującym do tego, by dla lepszej przyszłości kraju pozbyć się przesądów i świadomie kształtować własne postawy?

Sabri Louatah wyraźnie zaznacza obecność kobiet na kartach swojej powieści. Od kostycznej babki wzbudzającej we wszystkich strach po dość naiwną Kenzę, która jest gotowa tulić swego przyszłego męża i wierzyć, że stworzą idealną rodzinę. Kobiety z obu rodów bardziej niż mężczyźni okazują emocje i łatwiej jest im pożegnać się z tymi złymi. Wyciągają często dużo bardziej słuszne wnioski z obserwacji. Są bardzo dynamiczne. Mężczyźni zbyt jednoznaczni w tym, co mówią czy robią. Jak wspomniałem – najciekawszy w swym nieuformowaniu i niejednoznaczności jest Karim. To jego oczami przez chwilę ujrzymy całe wesele w swym groteskowym wymiarze. Będziemy śledzić przygotowania do wieczoru, jego koloryt i witalizm, ale będziemy również świadkami różnego rodzaju zła wdzierającego się w przestrzeń ludzkiej radości.

Ta powieść ukazuje zderzenia pokoleń w obrębie tej samej kultury i ludzi, którzy nie są świadomi tego, jak wiele musieli wywalczyć ich przodkowie, by społeczeństwo traktowało ich z szacunkiem, bez zwyczajowych uprzedzeń i animozji. Arabscy migranci kiedyś byli bardziej stygmatyzowani, ale ich potomkowie również nie mogą się odnaleźć w rzeczywistości stwarzającej wciąż nowe podziały. Same rodzinne podziały wewnętrzne pokazują, że nie jest możliwy inny świat. Nie jest możliwa różnorodna kulturowo i religijnie Francja bez koniecznych kompromisów. Czy jest zatem możliwa przyszłość, o jakiej marzą niektórzy bohaterowie, podzielając poglądy arabskiego kandydata na prezydenta? Myślę, że to opowieść o agresji i niemocy jednocześnie. O tym, jak skomplikowane jest dzisiejsze społeczeństwo francuskie i jak wiele trafnych spostrzeżeń można o nim wysnuć, opierając fabułę na familiarnym spotkaniu ludzi tylko z bliskiego autorowi kręgu kulturowego. Sabri Louatah potrafi z tego stworzyć ciekawą powieść panoramiczną o wydźwięku społecznym. Rażą mnie jedynie przejaskrawienia, gdy książka zbliża się do finału. Potem nie wiem, w czyim imieniu i dla kogo autor „Dzikusów” się wypowiada. Tym bardziej zastanawia mnie kwestia szaleństwa Francji na punkcie tego cyklu. W pierwszej jego części stawiane są przede wszystkim znaki zapytania i sugerowane pytania retoryczne. Oby w kolejnych było coś więcej niż sprawny słuch językowy nadający wartość narracji i imponująca konstrukcja powieści panoramicznej.

2017-04-17

„Dotyk” Tomasz Hildebrandt

Wydawca: Akurat

Data wydania: 12 kwietnia 2017

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Gdzie mieszka zło?

Tomasz Hildebrandt chyba nie lubi ludzkości. Jego „Dotyk” z pewnością wielu z nas dotknie. Niektórych zbulwersuje, bo jest to powieść prowokacyjna i celowo zbudowana na napięciu tworzonym przez prezentowane skrajności. Innych zastanowi, bowiem potępieńcza wizja tego, co ludzie mogą sobie zgotować, w jakimś sensie wydaje się prawdopodobna, jest na kartach tej książki chwilami przerażająco rzeczywista. Jeszcze inni czytelnicy mogą przyznać autorowi rację i uznać, że to, co opisuje, jest naprawdę bardzo możliwe, że naprawdę się stanie. Hildebrandt działa na emocje, odrzuca wszelkie kontekstowe spojrzenia na opisywany problem. Celowo chyba nie indywidualizuje swoich bohaterów – choć opowiada ich historie ze szczegółami – tak byśmy mogli zrozumieć, dlaczego są tacy, a nie inni i dlaczego podejmują takie, a nie inne decyzje. „Dotyk” ma być rzeczą drażniącą i taką jest w rzeczy samej. Apokaliptyczne wizje budowane są przez wartką narrację, w której nie ma czasu na analizy i przemyślenia, trzeba za to szybko działać, chronić samego siebie. Ludzkość ukazana jest jako wspólnota w stanie rozpadu. Jesteśmy przepełnieni lękiem, zatomizowani, a demokracja zdaje się narzędziem cywilizowanego terroru. Otrzymujemy panoramiczną opowieść o udręczonym mieście i udręczonych ludziach. Przykuwającą uwagę wszystkich – nawet tych, którzy absolutnie nie zgodzą się z zaproponowaną wizją i koleją zdarzeń. „Dotyk” jest książką o rozpadzie społeczeństwa i o tym, w jakim stopniu spaja je przynależność do zwodniczych idei. To również powieść, która sygnalizuje – choć może to zostać zatarte w odbiorze – że wszelkie ludzkie zło nie wywodzi się z religii, przynależności kulturowej, z koloru skóry czy poglądów. Rodzi się najpierw z frustracji, a potem ze strachu. Bo to przede wszystkim powieść o ludziach, którzy się boją i zatracają zdolność kontrolowania swojego strachu.

Wciąż czekam na jakiś rzetelny reportaż o Marsylii, która obrosła mitami i stereotypowymi lękami jako miasto, w którym rośnie populacja wyznawców islamu i gdzie migranci budują getta, wrastając rzekomo w mowę uprzedzeń i niechęci. Od Tomasza Hildebrandta nie dowiedziałem się, jaka jest Marsylia naprawdę, ale doskonale zrozumiałem wiarygodność umiejscowienia przedstawionych wydarzeń. Dlaczego? Bo miasto jest tyglem kulturowym, a „Dotyk” zdaje się sugerować, że tygiel taki jest trudną do okiełznania społecznością budowaną na różnego rodzaju lękach. Na ulicach Marsylii Hildebrandt umieści sceny batalistyczne obrazujące to, w jaki sposób negatywne emocje przerodzą się w akty agresji. Marsylia w „Dotyku” będzie i poligonem wojskowym, i miejscem ogniskującym w sobie wszystkie możliwe problemy wielokulturowej Europy Zachodniej, i przestrzenią walk o to, co prywatne. Na naszych oczach rozpęta się piekło wojny, ale dużo bardziej istotne od śledzenia masowych działań stanie się przyglądanie temu, w jak kompulsywny sposób działają ludzie usiłujący ochronić przed kataklizmem swoje sumienie, zdrowie czy rodzinę.

Claude jest policjantem, który wywodzi się z marsylskich dzielnic przemocy. Opowiada się za porządkiem i stara się go egzekwować, jednak w jego myślach niejednokrotnie pojawia się zwątpienie i kiełkują instynktowne wątpliwości, które w okresie dorastania zawsze kazały mu się bronić. Claude chce przede wszystkim bronić swojej rodziny. To tam może odciąć się od frustrujących obowiązków zawodowych. To tam buduje swój uporządkowany świat, w którym liczą się zrozumienie i potrzeba przynależności do czegoś stałego, przesyconego pozytywnymi emocjami. Tymczasem Marsylia serwuje mu na co dzień koszmar, od którego trudno się oderwać. Płoną ludzie, ktoś podpala swoje ofiary. Claude musi zmagać się z presją czasu, by rozwiązać tę zagadkę, a jednocześnie wchodzi w szereg zależności z półświatkiem oferującym to, co marsylskim policjantom wciąż jest potrzebne – wiedzę o tym, dlaczego ulica wciąż groźnie pomrukuje i kto odpowiada za te pomruki.

Dzieje się coraz gorzej. Intensyfikacja przemocy na ulicach przeraża Isabelle, żonę Claude’a. Matka dwójki dzieci chce je za wszelką cenę ochronić przed przemocą i złem, których na ulicach miasta jest coraz więcej. Isabelle jest labilna emocjonalnie, nosi w sobie demony zmarłej matki, odcięła się od ojca i chce zbudować nowy, solidny fundament rodzinny. Bieg wydarzeń udowodni jej, że małżeństwo z Claude’em nie jest tym, czym się jej wydawało. Wszystkie mroczne myśli Isabelle zaczną stawać się rzeczywistością. Iluzoryczny ład zacznie się rozpadać. Kobieta będzie musiała zweryfikować to, co czuje do męża, i jeszcze raz przyjrzeć się statusowi ich relacji. Wciąż pozostanie bierna wobec eskalacji przemocy, wciąż będzie patrzeć na jej przejawy w milczeniu…

Céline nie boi się za to niczego. Jest znaną marsylską blogerką, która nie obawia się poruszania wszelkich niewygodnych tematów, nie dba o polityczną poprawność i nie chce podporządkować się jakiemukolwiek modelowi opowiadania o świecie. Sama opowiada ten świat. Każdy jej artykuł przynosi zalew nienawistnych komentarzy. Prawicowi hejterzy mają używanie. Tymczasem ze zdaniem Céline liczy się całe miasto. Nikt nie zna jej prywatnych sekretów. Prowokująca na ulicach w czadorze, gdy władze zakazują eksponowania przynależności religijnej i nakryć głowy, wzbudza dodatkowe emocje, ale stara się maskować to, co tkwi w niej samej. Poczucie ogromnego osamotnienia. Dojmujące tak samo jak w przypadku Emilie, byłej kochanki Claude’a. Żyjącej w kilku rolach singielki, której dotknie na ulicy przerażający mężczyzna z Biblią. Będą oczywiście konsekwencje tego dotyku. Emilie nie wydobędzie się z matni lęków oraz uprzedzeń, stając się pierwszą ofiarą innego niż agresja i nienawiść koszmaru…

Hildebrandt w tytule sygnalizuje, iż symbol ludzkiej bliskości staje się nagle stygmatem. Czymś, czego każdy zaczyna się bać. To strach porządkuje codzienność Marsylii. Wydobywająca się z niego nienawiść to jedynie pokłosie czegoś dużo bardziej mrocznego, co tkwi w cywilizacji chwiejącej się w posadach. Autor książki nie tworzy półcieni, lecz wyraziste, choć skrajnie przerysowane sylwetki tych, którzy w różnym stopniu współtworzą gromadzące się w Marsylii zło. Stróż prawa stanie się mordercą. Imam meczetu chełpić się będzie swoim bandytyzmem. Policjanci skrywać będą w sobie rasizm. Dziennikarze w strachu będą się stawać coraz bardziej zachowawczy. A ulice utoną w przemocy i chaosie. Ogień płonących ofiar to dopiero preludium do piekła, z którego niewielu będzie mogło się wydostać. Czy to czeka europejską cywilizację XXI wieku? Upadnie, bo rozmyją się pojęcia demokracji i wspólnoty, a uprzedzenia na zawsze wyznaczą kierunki chaotycznych działań? Hildebrandt przerysowuje sytuacje i zachowania bohaterów, ale wszystko to zgrabnie ujmuje w konwencji powieści sensacyjnej z socjologicznym sznytem. Nie chce się wierzyć w to, co proponuje nam autor „Dotyku”, ale każdy zdaje sobie sprawę z tego, że ludzkie atawizmy mogą prowadzić do potworności rozsadzających wręcz tę powieść.

Czy najważniejszym doświadczeniem egzystencjalnym jest lęk? Czy to prawda, że jesteśmy wspólnotami fasadowymi i bardzo łatwo odrzeć nas z godności jakiekolwiek społeczności? Jak bardzo determinuje nas przynależność kulturowa i religijna? Gdzie mieszka w nas złość, gdzie frustracja, a gdzie zwyczajny strach? Tomasz Hildebrandt prowokuje na kilka sposobów. Opowiada o tym, jak szybko możemy stać się dla siebie barbarzyńcami. Ta pełna przemocy i dramatycznych zwrotów akcji fikcja literacka stara się być ostrzeżeniem. Pokazuje, w jaki sposób manipuluje nami strach. Kreśli sugestywną wizję tego, do czego możemy doprowadzić świat różnorodności, w którym nie będzie szacunku. „Dotyk” nie daje nadziei, nie jest efektem żadnego rodzaju poprawności, dramatyzuje i dynamizuje wydarzenia wyolbrzymiane w umysłach wielu z nas. Ta książka pokazuje, co możemy sobie wymyślić. Sugeruje jednak też, co moglibyśmy sobie zrobić. Co w pewnym stopniu już robimy. Mimo przejaskrawień i chwilami płytkiej sensacji „Dotyk” jest jednak książką pokazującą mechanizmy popadania w skrajności i punktującą sytuacje, w których człowiek staje się dla człowieka wrogiem, sankcjonując tę wrogość w umyśle w najgorszy z możliwych sposobów.


PATRONAT MEDIALNY

2017-04-14

„W skorupce orzecha” Ian McEwan

Wydawca: Albatros A. Kuryłowicz

Data wydania: 11 kwietnia 2017

Liczba stron: 240

Przekład: Andrzej Szulc

Oprawa: twarda

Cena det.: 33,90 zł

Tytuł recenzji: Od wewnątrz

Wszystkim artystom ekranizującym powieści Iana McEwana ta najnowsza może przynieść wyzwanie. Jej narratorem jest bowiem płód. Notki na okładce za wszelką cenę usiłują zrobić z tego tajemnicę, ale prawda jest taka, że czytelnik rozszyfruje zagadkę, jeszcze zanim przeczyta pierwsze zdanie. McEwan stara się być nowatorski i przyznam szczerze, że potem broni swojego nienarodzonego bohatera. Znamy badania dotyczące świadomości ludzkiego płodu, jednak autor podejmuje się dość karkołomnej próby skonstruowania własnego porządku… przedświata. Dziecko w łonie matki słyszy, przetwarza, analizuje, wyciąga wnioski. Ciasna przestrzeń tego łona skontrastowana jest ze swobodą myśli narratora. McEwan przyciąga tym uwagę. Nic to, że cała fabuła musi zmierzać ku oczywistemu zakończeniu. Ważne, jakie znaczenie nada mu pisarz. „W skorupce orzecha” to trochę kryminał, trochę też powieść autotematyczna. Dziecko na dwa tygodnie przed narodzinami usiłuje stworzyć na naszych oczach całkiem nowy model opowiadania o świecie. Szuka nowej perspektywy opisu, chce wyrazić coś inaczej, nowatorsko. Przygotowuje się do przyjścia na świat, który już w życiu płodowym postrzega jako staczający się po równi pochyłej. Dodatkowo staje się świadkiem intrygi i niemym bohaterem iście szekspirowskiej tragedii. McEwan filozofuje, ironizuje, ale przede wszystkim dostarcza nam po raz kolejny soczystej, przykuwającej uwagę narracji. Znane z „Betonowego ogrodu” czy „Marzyciela” perspektywy dziecka zamienia na spojrzenie nadzwyczaj świadomego płodu. Wszystko, co myśli narrator, jest czymś hermetycznie zamkniętym przed światem. Ta książka opowiada zatem o gotowości – lub jej braku – na wyzwania, które definiujemy dopiero w świadomym życiu.

Trudy romansuje z bratem swojego męża. Kochankowie nie oszczędzają naszego narratora – intensywny seks tuż przed porodem z jego perspektywy staje się „beczką śmierci”. Ale to nie jest jedyny przejaw tego, że matka traktuje swego potomka lekceważąco. Zalewa go alkoholem i różnymi niezdrowymi substancjami. Zdaje się nie myśleć o jego istnieniu. Świat wokół Trudy jest taki jak zawsze. Nie ma w nim miejsca na przedmioty zwiastujące nadejście potomka. Jest tak, jakby nasz inteligentny obserwator (a właściwie słuchacz) miał się nie pojawić na świecie. A jednak wie, że niebawem ten świat ujrzy. Na razie słyszy – o tym, co jego matka ma zamiar zrobić. O czymś potwornym, na co on się nie zgadza, ale pozostaje mu jedynie bierność. Czy aby na pewno nie może wpłynąć na bieg wydarzeń? Pozornie ograniczająca go przestrzeń nie zamyka perspektyw – nasz nienarodzony narrator potrafi wykazać się niezwykłą fantazją, antycypować wydarzenia, wyolbrzymiając je, nadając im specyficzne znaczenie. Dziecko cierpi już w łonie matki, ale nie są to cierpienia fizyczne. Zdaje się, że nie warto przyglądać się temu światu, w którym nikt nie planuje miejsca dla niego, nikt się nim tak naprawdę nie interesuje. Tymczasem zainteresowanie otoczeniem doprowadza do tego, że z perspektywy nienarodzonego jeszcze człowieka poznajemy największe tajemnice tych, którzy żyją i mają plan na to, jak w nikczemny sposób żyć dalej.

McEwan przedstawia egzystencjalną wykładnię rozpadu małżeństwa i wychodzi mu to dużo lepiej niż choćby Lauren Groff w „Fatum i furii”. Tak naprawdę nie dowiemy się, co spowodowało, że Trudy wpadła w objęcia szwagra, a mąż jest jedynie mglistym i mrocznym wspomnieniem. Ważna jest skala przedstawianych emocji – tych odczuwanych przez ludzi ze świata zewnętrznego i tych narratora, który przecież odczuwa bezwarunkową miłość do rodzicielki, choć zaczyna zdawać sobie sprawę, że mógłby ją znienawidzić. Otrzymujemy postacie z krwi i kości, które gotowe są do wszystkiego, gdy kierują nimi silne emocje. Nie ma możliwości ich skanalizowania, nie można pozbyć się tego, co zaprząta umysł i odwodzi od racjonalnego postępowania. Nerwy są napięte, doskonale widoczne, świetnie odczytywane przez tego, któremu wystarczy słuchać, nie musi widzieć. Ta powieść teatralizuje dramaty, a robi to na tyle sprytnie, że przecież nie możemy ich widzieć, ufając jedynie głosowi płodu. Dzieją się rzeczy nikczemne, ale także najzupełniej zwyczajne. Mamy niechęć, skrywane tajemnice, jesteśmy świadkami planowania zbrodni doskonałej. Komuś zależy na tym, by zrujnować czyjeś życie. Ktoś na gruzach tego życia chce zatriumfować, zacząć coś nowego. Gdzie w tym wszystkim miejsce na dziecko, które za chwilę pojawi się na świecie? McEwan stara się pokazać ten rodzaj egzystencjalnej samotności, której doświadczyć można jeszcze przed ujrzeniem konturów świata. Ma kontury dużo bardziej ponure.

Apokaliptyczne wnioski o tym, co tworzy współczesną rzeczywistość, przełamane są inteligentną ironią i literackimi odniesieniami choćby do Keatsa czy Joyce’a. Przede wszystkim jednak ważne są osoby dramatu zaangażowane w intrygę, która zmieni ich życie. Autor fantazjuje na temat tego, w którym momencie i gdzie tworzy się ludzka świadomość zdolna do przewidywania i wyciągania logicznych wniosków. Tego brakuje parze kochanków, ale ma tę umiejętność narrator – wnioski nasuwają dźwięki, niczego nie można zobaczyć we właściwym sobie kształcie. W skorupce orzecha” to inteligentna opowieść o fragmentaryczności świata, która dociera do nas bardzo chaotycznie. Żyjący ludzie są w stanie zaplanować zbrodnię, ale nie mogą przewidzieć jej konsekwencji. Tkwiący w łonie matki potomek przewiduje dużo więcej, ale jego perspektywę ogranicza to, że niczego nie widzi. Trochę to zatem historia o złudzeniach, jakie serwują nam zmysły, a trochę opowieść o tym, że nie jesteśmy w stanie zapanować nad tym, co nas otacza.

Ta narracja jest jednak świetną psychodramą rozpisaną na kilka ról, w której nawet ci nieobecni są niezwykle istotni. Ian McEwan portretuje ogromne ładunki skrajnie różnych emocji. Pokazuje ludzi uwikłanych w odczuwanie i kontrastuje z nimi domorosłego filozofa zamkniętego w bezpiecznym – zdaje się – worku owodniowym. Jakie perspektywy stają przed uwikłaną w kryminalną grę matką i jej nienarodzonym jeszcze, świadomym grzechów dzieckiem? Myślę, że dramaturgia powieści utrzymuje się przez cały czas przede wszystkim dlatego, że zdajemy sobie sprawę z faktu, iż rozumiemy i widzimy (!) dużo więcej niż bohaterowie. My także jednak zostajemy bezradni wobec finałowego rozwiązania. McEwan doskonale przyciąga uwagę i skupia ją do samego końca. Dlatego mimo faktu, że niekoniecznie jest to jego najlepsza książka, czyta się „W skorupce orzecha” bardzo dobrze.

2017-04-10

„A jej oczy były niebieskie” Lisa Hågensen

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 1 marca 2017

Liczba stron: 416

Przekład: M. Kłos, M. Chruściel

Oprawa: miękka

Cena det.: 29,99 zł

Tytuł recenzji: Odium czarownicy

Ostatnio postanowiłem sprawdzić, jak się mają skandynawskie kryminały. Generalnie mają się dobrze, a masowa produkcja nie ustaje. Chciałem się jednak przyjrzeć temu, jak w praktyce działa szwedzkie dotowanie debiutujących pisarzy w każdym wieku i czy wychodzi im to na dobre. W przypadku Lisy Hågensen niekoniecznie. Autorka postanowiła napisać książkę po tym, gdy w życiu osiągnęła już wszystko, z czego mogłaby być zadowolona, i jak wielu Szwedów stwierdziła, że teraz czas na pisanie. Napisała i wydała. Powieść nieprzekonującą, nijaką i udowadniającą, że nie wszyscy skandynawscy debiutanci mają jednak coś do powiedzenia. „A jej oczy były niebieskie” to dość absurdalny zlepek motywów, scen i portretów bohaterów, które wszyscy już dobrze znają i nikt nie oczekuje, że będzie w tym coś odkrywczego. A jednak ktoś to musi czytać! Dużo bezpieczniej było określić tę powieść mianem thrillera, a nie kryminału, bo dzięki temu nie trzeba wydobywać z niej i stygmatyzować tej mnogości nielogicznych zdarzeń oraz piętnować chaosu, który zdaje się dominować przede wszystkim w zakończeniu, gdzie Hågensen na siłę stara się wyjść z twarzą z tego, co do tej pory nawymyślała. Karkołomne próby wyjścia z twarzą w finale wiążą się przede wszystkim z tym, że cała opowieść przed napisaniem została jednak niedostatecznie przemyślana. Szkoda, bo nie można nawet stwierdzić, że ta książka ma potencjał.
A opowiada o tym, jak odium i nienawiść skrzywdzonej w XVII wieku kobiety, która cudem uniknęła stosu, będzie się przenosić na kolejne pokolenia tych, co zdecydowali się zamieszkać w okolicy, gdzie szykanowana Kirsti rodzi pewnego dnia martwego potomka. Narażona na rozmaite formy przemocy kobieta usiłuje wrócić do rodzinnej wioski, jednak stygmat czarownicy nie zapewnia jej ciepłego przyjęcia, a strach i uprzedzenia biorą górę w reakcjach wszystkich, którzy stają jej na drodze. Lisa Hågensen połączy losy nieszczęśliwej kobiety, w których nie ma naprawdę żadnej indywidualizacji w porównaniu z licznymi narracjami o cierpiętnicach oskarżanych o kontakty z diabłem w rzekomo już oświeconej Europie, z historią Raili Rydell, czterdziestoletniej singielki z kompleksami i dość szarym życiem, od którego ucieka do swojego domku letniskowego. Nie zdaje sobie sprawy, że pobyt w tak wielbionym przez nią Lövaren będzie początkiem prawdziwego piekła. Także piekła czytelniczego, kiedy odkryje się, że pod fasadą tajemnic kryje się szkolne stopniowanie napięcia za pomocą tak ogranych chwytów jak halucynacje czy bóle głowy oraz sztampowe budowanie atmosfery niepewności, osaczenia i narastającego lęku. Wszystko zmierza w dość czytelnym kierunku, a główna bohaterka zdaje się mistrzynią absurdu, gdy np. zażywa zwiększoną dawkę leku przeciwbólowego, by poczuć więcej i odkryć zło pobliskiego lasu.

Tak, to głównie o istocie zła ma być ta powieść i wiedzie nas przez koleje losu oszukanej oraz wykorzystanej Kirsti, by w XXI wieku umiejscowić siłę jej mrocznego oddziaływania w pewnym uroczym szwedzkim zakątku, gdzie żyją urocze na pozór rodziny w uroczych szwedzkich domkach. Jezioro nie będzie już tak urocze, a na pewno nie będzie taki tutejszy las. Stamtąd będzie wydobywać się bliżej niesprecyzowane zło, które dosięgnie Raili, gdy bohaterka zacznie zgłębiać to, co powiedział jej przed śmiercią przyjaciel zamieszkujący w jednym z domków przy jeziorze. Właściwie trudno jest wydobyć z tej narracji jakiekolwiek głębsze sankcjonowanie motywu zła, które przechodzi z pokolenia na pokolenia i nie daje możliwości ucieczki od siebie. To, co Lisa Hågensen nam proponuje, to dość tanie chwyty mające na celu przykuć uwagę do narracji. Początkowo w bardzo ciekawy sposób buduje wizerunek enigmatycznej społeczności znad jeziora i stara się przekonać czytelnika, że pośród tych uporządkowanych ludzi w domkach na odludziu czai się niejedna tajemnica. Metafizyka stanie się jednak komiksowym zlepkiem wszystkiego, co efektowne, ale niekoniecznie sensowne. „A jej oczy były niebieskie” najpierw rozbudza ciekawość i usiłuje skłonić czytającego do definiowania, co tworzy małą społeczność, jednocześnie budując między jej członkami nieporozumienia. Potem wydobywa kilka spektakularnych elementów, które jednak potęgują chaos przesłania książki. Lisa Hågensen proponuje literaturę co najwyżej rozrywkową. Bez wartościowego w tego typu opowieści psychologizowania i bez umieszczania coraz to nowych zdarzeń w szerszym kontekście. To tak jakby wrzucić do literackiego kotła pojęcie zła, pomieszać w nim kilkanaście mało spójnych wydarzeń, dodać jeszcze element wyobcowania w poszukiwaniu prawdy i zakwestionować jej oczywistość tak, że wszystko staje się absurdalne i mało satysfakcjonujące. Taki chyba pomysł na debiut miała Lisa Hågensen, której nie pomogła ani siedemnastowieczna czarownica, ani specyfika zamkniętego kręgu ludzi, których łączy miłość do zacisznego życia nad jeziorem, a dzielą przede wszystkim lokalne tajemnice.

Zaczyna się spektakularnie od pożaru domu, która to scena zostanie słowo po słowie powtórzona później jako chyba punkt kulminacyjny fabuły. Raili odkrywa coś, czego sama nie jest do końca świadoma, ale jej niepokój udziela się całemu Lövaren, które latami kryło w sobie wiele mrocznych tajemnic. Hågensen stara się uczynić bohaterkę postacią dynamiczną, pokazać rozwój jej świadomości i udowodnić bezkompromisowość w docieraniu do niewygodnych faktów. Tymczasem Raili doświadcza zbyt wiele, zbyt szybko i sporo z tego, co staje się jej udziałem, nie ma żadnego związku z odkrywaną przez nią tajemnicą. Autorka w bardzo naciągany sposób łączy ze sobą dość sugestywne retrospekcje z XVII wieku z rwaną i nieuporządkowaną fabułą dotyczącą poczynań Raili Rydell. Osamotnionej w swych działaniach kobiety, która może liczyć jedynie na przyjaciółkę i zbiegi okoliczności, dzięki którym nadal żyje. To, kto dybie na jej życie i jak ta świadomość wpłynie na relacje z sąsiadami znad jeziora – to już historia licznych absurdów, wyskakujących bez przemyślenia pomysłów, zwrotów akcji bez ich uzasadnienia, ale przede wszystkim narracyjnej miałkości. Dlatego po lekturze „A jej oczy były niebieskie” zdecydowałem, że nie będę się już przyglądał, co w skandynawskiej kryminalistyce literackiej piszczy. Zbyt wiele niedociągnięć tej powieści oraz brak jakiegoś czytelnego, głębszego przekazu każą domyślać się, że czasem niektórzy piszą, by udowodnić innym, iż mogą. Niekoniecznie to, że potrafią.

2017-04-07

„Migranci, migracje. O czym warto wiedzieć, by wyrobić sobie własne zdanie” red. Hélène Thiollet

Wydawca: Karakter

Data wydania: 2 marca 2017

Liczba stron: 240

Przekład: Małgorzata Szczurek

Oprawa: miękka

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Bez uprzedzeń

Bardzo sobie cenię wysiłki Wydawnictwa Karakter zmierzające ku temu, by zastępować lęki, fobie, ograniczenia stereotypów i zwyczajne kłamstwa na temat uchodźców i islamu. Dwa lata temu ukazała się książka Tahara Ben Jellouna „Co to jest islam?”. Prosta formuła tej publikacji otworzyła oczy tym, którzy tę religię kojarzyli jedynie z przemocą i radykalizmem. Rok później wydano niezwykle ważną rzecz – „Muzułmanie w Europie” Nilüfer Göle, która nie odsłania może tak wiele z tego, co niewiadome, ale w mistrzowski sposób portretuje skomplikowane relacje przybyłych do Europy muzułmanów z tymi Europejczykami, którzy noszą w sobie wiele uprzedzeń i niszczą te relacje w wielu sferach. W tym roku Karakter ponownie – jak w przypadku Ben Jellouna – proponuje swoisty poradnik. Książkę do czytania wielokrotnego, do cytowania i do wzbudzania dyskusji. Migranci, migracje” sferę opinii i uprzedzeń przeciwstawiają czytelnym faktom i rzetelnym ich analizom. To publikacja wychodząca naprzeciw generalizowaniu, zgrabnie zredagowana. W pięćdziesięciu tekstach autorstwa socjologów, politologów, geografów i antropologów pojawiają się argumenty, nad którymi niewygodnie jest się zastanawiać, bo wymagają znajomości kontekstu oraz historii. Ta książka ma skłonić do tego, by zorientować się w problemie migracji bardzo szeroko. Ujrzeć ów problem w innej perspektywie. Nie tej opartej na emocjach, obiegowych opiniach i powielaniu niesprawiedliwych sądów.

Hélène Thiollet zebrała teksty, których autorzy starają się przede wszystkim udowodnić, że straszenie nasileniem migracji w Europie to tylko pewien konstrukt myślowy wygodny dla konkretnych stron i szerzących go autorów. Migracje odbywały się zawsze, nie są żadną anomalią, nie nasilają się w takiej skali, o jakiej się mówi, strasząc i uprzedzając. Ciekawe są rozważania o tym, jak wielu współczesnych Europejczyków migruje wewnątrz strefy Schengen i jak przy europejskich migracjach wewnętrznych wyglądają liczby dotyczące uchodźców – wciąż mylonych z migrantami. Autorzy podkreślają, że nasilenie migracji w wyniku konfliktów zbrojnych zawsze intensyfikuje ruchy tych, którzy po prostu uciekają przed zagładą, a ciężar ich przyjęcia w znakomitej większości spada na kraje sąsiadujące z terenem konfliktu zbrojnego, bo uciekinierzy zakładają, że jednak wrócą, nie są długodystansowymi wędrowcami z zacięciem rozpoczynania życia w nowym kraju. Ci, którzy zbudowali je na nowo, w ogromnej większości zasymilowali się i funkcjonują tak, że nie wpisują się w kontekst populistycznych i radykalistycznych rozważań o całym złu, jakie rzekomo przynosi Europie migracja.

Ta książka ma za zadanie udowodnienie tego, jak łatwo ludzie zapominają o całej światowej historii migrowania. Mówi się o inwazji migracyjnej, nie sięgając wstecz, kiedy wędrówki ludzkie miały znacznie szerszy i bardziej intensywny charakter. Migracja to nie jest także problem XXI wieku, bo to naturalna i oczywista strona ludzkości. Wielu nie godzi się z tym, że ma ona charakter strukturalny. Wielu widzi ją wybiórczo. Zadaje więc pytania, które stają się tytułami szkiców. Tekstów odpowiadających za pomocą faktów, konkretnych wyliczeń, sensownych analiz. Nawet jeśli w niektórych argumentacja nie zawsze jest przekonująca, mają skłonić do dyskusji. Bo „Migranci, migracje” to publikacja, wokół której powinno się dyskutować bardzo intensywnie. Autorzy tez wychodzących naprzeciw krzywdzącym stereotypom sami zaznaczają, że nie zawsze mogą obronić własne stanowisko i że opisywane problemy są niezwykle skomplikowane. Chcą jedynie udowodnić, że wszelkie próby uproszczeń są dużo bardziej groźne niż szukanie odpowiedzi na pytania, które czasem mogą być pytaniami retorycznymi. Hélène Thiollet zredagowała rzecz o charakterze poradnika, ale przede wszystkim coś, co powinno skłaniać do zajrzenia gdzieś głębiej w problematykę odrzucaną jako niewygodna.

Szkoda, że nie do końca wyszło autorom to, co zaznacza się we wstępie – pokazanie międzynarodowego kontekstu problemu migracji ludzkich. I chociaż w rozważaniach znajdują się liczne nawiązania historyczne oraz ważne z punktu widzenia tych rozważań śledzenie dróg emigracji Europejczyków do USA, autorzy koncentrują się bardzo mocno na perspektywie francuskiej. Świetny jest suplement, kilka tekstów o tym, jak problem migracji wiąże się z Polską i jak w naszym kraju funkcjonuje postrzeganie migranta oraz lokowanie go w życiu społecznym. Francuskie rozważania pokazują złożoność wielu problemów. Ostatnie ataki terrorystyczne zdają się zaprzeczać założonej przez Francuzów tezie, że proces integracji migranta odbywa się i zamyka w obrębie jednego pokolenia. Nie chce się wierzyć argumentom obalającym lęk przed wyparciem rdzennej ludności Europy przez przybyszy z innych rejonów, kiedy np. Niemcy czy Włochy walczą z ujemnym przyrostem naturalnym, uzależniając się od napływu migrantów. To nie jest przecież tak, że lektura tej książki ma od razu szerzej otworzyć oczy, a wskazywana argumentacja w pełni dotrzeć po kilku minutach czytania jednego krótkiego tekstu. Nie. Autorzy usiłują jedynie przełamać niechęć do dyskusji o migracji europejskiej XXI wieku i zastąpić faktami wszystkie krzywdzące opinie. Dlatego rozpatrują migrację w bardzo wielu kontekstach. Rozważania dotyczą między innymi gospodarki, ekonomii, sfery życia publicznego, a także dylematów etycznych, dyskursu w świecie polityki. Najwięcej jest jednak socjologizowania, wartościowego i zaprezentowanego w bardzo przystępnej formie. Migrant zyskuje podmiotowość. Uchodźca należną mu uwagę. Groteskowo wygląda świat, który dzisiaj dokonuje ogromnych selekcji i uniemożliwia uciekającym przed prześladowaniami rozpoczęcie normalnego życia, podczas gdy kiedyś przyznawał wszelkie prawa każdemu, kto przybywał z ważnego ideologicznie kraju, który całościowo opatrywano komentarzem „pokrzywdzony”. Dziś Europa stosuje wyszukane i skomplikowane mechanizmy, które zmuszają do absurdalnego czasem udowadniania swego prześladowania. A takie selekcje to już znamiona zupełnie innego problemu…

Hélène Thiollet i inni autorzy tej książki usiłują nie tyle przestrzec przed uleganiem wygodnym dla nas samych opiniom, ile przede wszystkim pokazać pewien relatywizm moralny i hipokryzję największych przeciwników migracji – ludzi nieświadomych tego, czym naprawdę jest ten proces, i niemogących zrozumieć, jak bardzo jest dzisiaj skomplikowany. „Migranci, migracje” to opowieść o tym, co naprawdę determinuje ludzkie wędrówki, oraz o tym, co blokuje nas w zrozumieniu przybysza. Wartościowa publikacja także o problemie polityki imigracyjnej. Nie znajdzie się chyba pytania związanego z migracją, na które nie zostanie udzielona odpowiedź.

2017-04-04

„Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandra Szyłło

Wydawca: Czarne

Data wydania: 29 marca 2017

Liczba stron: 160

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: O szkole... bez szkoły

Rzadko zdarza się rzecz, przy której łączę dwa życiowe zamiłowania - do opowiadania o książkach i nauczania w szkole. Pojawiła się właśnie „Godzina wychowawcza”, doskonała narracja do przeczytania i przeanalizowania z pasją. Efekt tego zestawienia przynosi mi jednak rozgoryczenie, bo bardzo się rozczarowałem, a Aleksandra Szyłło jako kolejna udowodniła mi, że w Polsce mówi się o szkole, tak naprawdę do niej nie zaglądając. Odnoszę wrażenie, że „Godzina wychowawcza” to pokłosie szkolnych traum autorki, które można śmiało przepracować w dorosłym życiu, bo każdy, naprawdę każdy z nas zaznał jakiejś formy szykan albo zetknął się z tym, że system szkolnictwa nie wychodzi naprzeciw jego oczekiwaniom bądź się z nimi mniej lub bardziej rozmija. Można się z tego wszystkiego wydobyć, ale Szyłło chyba nie chce. Dlatego wpada na pomysł takiej publikacji. Już we wstępie, który wzbudził moją niezgodę i być może uprzedzenie do dalszej lektury, sygnalizuje kilka stereotypowych i krzywdzących tez. Autorka zakłada, że polska szkoła nie jest demokratyczna, że brak w niej samorządności, nie traktuje uczniów podmiotowo i zrezygnowała z procesu ich wychowania. Potem konfrontuje swoje tezy z rozmówcami, którzy nie są ani dyrektorami zwykłych, przeciętnych szkół (do nich Szyłło ma zapewne uprzedzenie), ani nauczycielami (ta książka jest kolejnym dowodem na to, że w tym kraju rozmawia się o nauczycielach bez udziału ich samych w dyskusji), ani też z rodzicami, o których woli prowadzić akademicką rozmowę z Elżbietą Piotrowską-Gromniak. Akurat ostatnia rozmówczyni, a także Maria Mach ratują nieco tę książkę, bo to dwie rzeczywiście ważne i osadzone w realiach polskiej szkoły rozmowy. Co otrzymujemy wcześniej? Dobranie rozmówców wedle pewnego ideologicznego klucza. Takich, którzy są dla siebie swoistym kołem wzajemnej adoracji – i to zbyt mocno się odczuwa. Ludzi odważnych, bezkompromisowych i bardzo mądrych, ale jednocześnie doskonale dopasowujących się do tez ze wstępu. Takich, którzy nie wchodzą do prawdziwej szkoły. Opowiadających o trudnych dzieciach, ale tak się składa, że większość polskich uczniów może być trudna, lecz w zupełnie inny od portretowanego sposób.

Problemy polskiej szkoły można mnożyć, jednak na niewiele zdaje się powtarzanie tego, co powiedzieli inni. Rozmówcy Szyłło dostrzegają, że rodzice uczniów, przyzwyczajeni do pewnych kostycznych struktur szkolnych, nie potrafią wyjść poza nie i dostrzec możliwości nowych form edukowania dzieci. Tymczasem sami tkwią w szponach stereotypów kreślących drogi ataku na polską oświatę i z ich rozważań nie wyłania się jakiś nowy punkt widzenia na to, dlaczego z polską szkołą nie jest najlepiej. Mam wrażenie, że przeprowadzone rozmowy mają na celu punktowanie ważnych wydarzeń w życiorysach rozmówców, którzy ukształtowali właściwie samych siebie i mają niebywałą siłę oddziaływania na młodzież. Bo Krystyna Starczewska, Jacek Jakubowski, Łukasz Ługowski, Jacek Strzemieczny czy Romuald Sadowski to naprawdę charyzmatyczne postacie. Gotowe opowiadać o tym, z jakim trudem przyszło im zachować Herbertowską postawę wyprostowaną w czasach, w których o reformie oświaty nie myślał nikt. Tymczasem tylko Maria Mach i Elżbieta Piotrowska-Gromniak zdają się pochylać nad tym, czego tak naprawdę potrzebują teraz dziecko, rodzic i nauczyciel w przeciętnej polskiej publicznej szkole. Teraz, czyli w czasie, w którym zmiany wprowadzane są rok po roku, kiedy tkanka szkolna nie ma szans się zasklepić i stworzyć zwartej struktury. Teraz, kiedy wszyscy w szkole są bombardowani coraz to nowymi pomysłami, sugestiami, a w efekcie żądaniami co to tego, jak ta szkoła ma funkcjonować. To nie jest problem nowej reformy edukacji, na której fali opozycyjnie może wyjść taka książka jak ta właśnie teraz, a nie kiedy indziej. To bardzo złożony proces wiecznego podkopywania ładu, jaki każda, naprawdę każda szkoła próbuje wypracować i obronić. Jak szkoła ma się nie chwiać w posadach, skoro dosłownie co roku ktoś każe jej się zmieniać i modyfikować wedle wzorca przyłożonego z zewnątrz? Tymczasem rozmówcy Szyłło i sama autorka książki żyją w jakimś niebezpiecznym przeświadczeniu, że współczesna szkoła nie chce iść z duchem przemian, że stara się unikać oceniania kształtującego, tworzenia wartościowych programów wychowawczych, nie obserwuje i nie kierunkuje właściwie zainteresowań, nie pomaga w nauce… uczenia się. Kiedy Łukasz Ługowski mówi o tym, że uczniowie wszędzie stosują używki, a szkoła przymyka na to oczy, mam wrażenie, że generalizując, nie dostrzega, z jakimi wewnętrznymi problemami szkoła naprawdę się styka. I zda się, że razem z rozmówczynią nie wiedzą, w ilu komentowanych przez nich sytuacjach bardzo dobrze sobie radzi. Przecież dziennikarz przyjedzie do szkoły tylko wówczas, gdy dzieje się w niej źle. Nie widzi codziennych starań o to, by było to miejsce, gdzie młody człowiek rozwija się i uczy życia. To nie jest medialne. Medialnie wygodniej jest zbudować panteon opozycjonistów, których biogramy wykorzystuje się do tez dyktowanych przez subiektywne uczucia. Dlatego „Godzina wychowawcza” nie jest dla mnie – jako nauczyciela – książką wiarygodną, ale nie jest też wiarygodną z racji tego, że narzuca pewien uproszczony obraz rzeczywistości, jednocześnie bardzo fragmentaryczny i wybiórczy.

Rozmówcy Szyłło to mądrzy i inteligentni ludzie, którzy osiągnęli bardzo wiele, pracując z młodzieżą na różnych etapach jej życia i z różnymi doświadczeniami. Psychologowie, dyrektorzy ośrodków wsparcia, piewcy słusznych idei, ale i ludzie przekuwający idealizm w pragmatyzm. To bardzo wartościowe rozmowy o empatii i umiejętnościach pozwalających na to, by pomagać młodym ludziom odnaleźć życiowy azymut. Wspaniałe dokonania Strzemiecznego czy nietuzinkowa empatia Sadowskiego wobec wychowanków – to wzorce postaw jak najbardziej pożądanych i rozmowy z tymi osobami to opowieści o ludziach traktujących człowieka (nie tylko tego pod swoją opieką) jak najbardziej indywidualnie, podmiotowo. Dopiero jednak dwie wspomniane już dwukrotnie rozmówczynie nakreślają rzeczywiste problemy, z jakimi boryka się polska szkoła. Te, które werbalizowane są z większą czułością i wrażliwością na szkolną codzienność. Maria Mach nie tylko oskarży szkołę o punktowanie błędów, ujednolicanie i tendencję do bycia przechowalnią dzieci – ona te kwestie osadzi w szerszym kontekście, spoglądając w głąb struktury dzisiejszej szkoły. Tylko Piotrowska-Gromniak opowie o sytuacji, w której ktoś pomógł zagubionemu nauczycielowi. Tylko ona podkreśli, że szkoła to nie tylko struktura pozadomowa dla dziecka, lecz pochodna stałej współpracy między pedagogami a rodzicami. I chciałoby się, żeby w książce o problemach dzisiejszej polskiej szkoły… była jednak o niej mowa tak jak w dwóch ostatnich rozmowach.

„Godzina wychowawcza” nie diagnozuje żadnych problemów, zwyczajnie je punktuje i usiłuje sprawić wrażenie, że są diagnozowane. Punktowanie opiera się jednak na tym, co zasłyszane, modne, krzykliwe i skutecznie przyciągające uwagę. Ma być chyba trochę kontrowersyjnie, ale jest zupełnie nijak. Kiedy Jacek Jakubowski zastanawia się nad tym, dlaczego wciąż tkwimy w jakimś sztywnym dyktacie modelu szkoły i nie uwzględniamy w nim przemian ustrojowych, warto wtedy – dla przeciwwagi i uczciwości względem faktów – zapytać nauczycieli, uczniów i ich rodziców, czy rzeczywiście przez ostatnich kilkanaście lat mieli na co dzień do czynienia tylko z wytartymi formułami, schematami, brakiem empatii i zrozumienia tempa przemian. Warto, by wszyscy chwilę zastanowili się nad udzieleniem odpowiedzi. Warto także zadać pytanie Aleksandrze Szyłło o to, czy zechciałaby naprawdę wejść do polskiej szkoły, aby napisać o tym, co ją dręczy i co stanowi o problemach, dla których – jak sądzą niektórzy – nie ma rozwiązania.