2021-12-23

„Między kibolami” Bill Bufford

 

Wydawca: Cyranka

Data wydania: 20 listopada 2021

Liczba stron: 400

Przekład: Krzysztof Cieślik

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: W tłumie

Nie za bardzo rozumiem sens odgrzewania tego wydawniczego kotleta. Nie widzę potrzeby, by pośród tak wielu ważnych tłumaczeń – także reporterskich – zaproponować polskiemu czytelnikowi właśnie to. Nie dostrzegam w tej książce niczego legendarnego ani też niczego bestsellerowego, może poza ujęciem tematu, z którego mimo wszystko niewiele wynika. Problem zrecenzowania „Między kibolami” polega przede wszystkim na tym, aby tej książki nie streścić. A prosi się ona o to dlatego, że w ten sposób najlepiej można ukazać, jak bardzo jest o niczym. Bill Buford, amerykański reporter, postanawia przyjrzeć się bliżej angielskim kibicom. Ale nie tym, którzy grzecznie ustawiają się w kolejkach na trybuny, posiadają zakupione wcześniej bilety, chcą przede wszystkim chłonąć atmosferę meczu i naprawdę pasjonują się sportem. Tu oczywiście będzie chodzić o inny rodzaj kibicowania. Wymowna okładka daje już rozeznanie w treści. Zatem Buford postanawia poznać kiboli, przyjrzeć się im uważniej, potowarzyszyć w podróżach, doświadczyć prymitywności i wulgarności zachowań, a także być blisko rozrób, tworzyć specyficzną filozofię przemocy, a ostatecznie dać się pobić policjantom, aby poczuć na własnej skórze konsekwencje bycia tym, o kim chce się napisać książkę, z której naprawdę niewiele wynika.

Zdradziłem za dużo? Przykro mi. To i tak miłosierdzie wobec czytającego, który będzie miał do pokonania czterysta stron. Opowieści o tym, że nie powinno się spoglądać na agresywnych angielskich kibiców z perspektywy utrwalonych stereotypów, ale gdy spojrzeć inaczej, nie widzi się raczej niczego innego. Bill Buford gotów jest do ekstremalnych poświęceń, aby wejść w agresywny tłum wszędzie tam, gdzie „coś ma się zacząć”. Rozmyśla nad tym, czy jest lojalny i obiektywny wobec faktów, albowiem na potrzeby swojego reportażu kilka razy musi się porządnie upić. A potem przede wszystkim patrzy. Na wszelkie przejawy zezwierzęcenia i agresji, jakie rodzą się kompletnie bez powodu. Bo instynkt i impuls nie będą tematami na dobrą książkę nawet dla kogoś tak inteligentnego jak Buford. Nawet w tych fragmentach, gdzie frapująco opisuje ludzi, których życie czy sposób myślenia w żadnym aspekcie nie są interesujące, pokazuje swoje zdolności oraz świetne pióro. Opisać ludzką brzydotę, głupotę, wszelkiego rodzaju niedoskonałości i zrobić to tak, żeby momentami naprawdę dało się to czytać – to na pewno wielka sztuka. Szkoda, że autor zmarnował swój potencjał, biorąc się za temat, z którego za wiele wydobyć się nie da. Choć Buford napina się i kombinuje na bardzo wiele sposobów. Pozostaje to jednak tylko opowieścią o dzikiej i niekontrolowanej przemocy oraz złudnym poczuciu bycia częścią grupy, w której można zapomnieć o wszelkich kompleksach i życiowych upokorzeniach.

„Dlaczego Anglicy tak się zachowują?”. To pytanie pada z ust obserwatora tego, co dzieje się na ulicach Turynu, które angielscy kibice zaczynają demolować metodycznie i konsekwentnie, a Buford czyni z relacji o tym fragment batalistyczny mający być dla czytelnika absolutnym novum w zakresie literackiej sprawozdawczości. „Między kibolami” nie udziela na zacytowane pytanie głębszej odpowiedzi. Zachowują się tak, bo tak. Naprawdę nie ma w tym przesadnego ironizowania, to jest zasadniczy przekaz tej książki, w taki sposób odpowiada ona na postawione pytania. Bo będzie tu też dużo o psychologii tłumu. Buford najpierw będzie drwiąco wspominał wszystkich tych, którzy analizowali zjawisko tłumu w oddaleniu od niego, a potem postara się pokazać, że tłum jest czymś zupełnie innym, gdyż on stanie się jego częścią i jak nigdy w życiu przeżyje intensywne chwile pośród ugniatania ciał, pochłaniania i wydalania pokarmów oraz napojów alkoholowych, pośród wyczekiwania na impuls do rozróby, wśród potu pijanych i szalonych młodych mężczyzn, którzy chcą bić obcych, niszczyć i pozostawiać po sobie zgliszcza. Problem polega na tym, że nic szczególnego z reportażu Buforda nie wynika. Jest nudny wykład o tym, że bycie cywilizowanym człowiekiem jest fasadowe, i usiłowanie, by przekonać czytelnika, że zawsze jest częścią tłumu, choćby się od niego najmocniej nawet odcinał. Co miałoby iść za tym przekonaniem? Że my wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za to, iż kibice pewnych drużyn czy pochodzący z pewnych krajów w niewielkim stopniu zajmują się sportem, a w dużo większym chcą iść na całość z podobnymi sobie, bo tylko takie pójście na całość definiuje im sens i żywiołowość życia?

Nie znajdziemy tu żadnych rozmów z socjologami, psychologami albo choćby rodzinami kiboli, z ich partnerkami, rodzicami, przyjaciółmi czy współpracownikami – cały ten reportaż prezentuje się jako manifest aktywności zawodowej, zbierania materiału na polu walki, spisywania tego, co przeżywane, na bieżąco. Ma być mocno monolityczny, jednostronny, choć jego nieciekawi bohaterowie naprawdę nie są kimś, kogo można uczynić frapującym w odbiorze, nawet jeśli ma się możliwości opowiadania o nim nietuzinkowo. „Między kibolami” nie odda zatem głosu także tym, którzy walczą z agresją i przemocą, czyli służbom porządkowym. Pojawia się krótki rozdział, zapis rozmowy z policjantem – nie wiem, na ile ma być sarkastyczny. W każdym razie jeden z rozmówców Buforda stwierdza, że tak naprawdę największym problemem jest policja wtrącająca się w bitwy kibiców. Gdyby mogli się tłuc między sobą bez ograniczeń, nie działoby się tyle złego.

Należy zaznaczyć, że w opowieściach o swoich bohaterach autor stara się być zabawny. Swojskie „chopaki” stają się agresywnymi elementami dzikiego tłumu tylko pod wpływem jakichś okoliczności. Poza tym można ich rubasznie sportretować. Buford wykorzystuje także komizm słowny, a niektóre fragmenty tego reportażu chcą odczarować grozę poprzez humor. Starania o to, by wtłoczyć sens i jakiś przekaz w dość ekstrawagancką fascynację tematyczną, są tu różnorodne, bo bywa też śmiertelnie poważnie. Zwłaszcza gdy autor opowiada o tym, że jego bohaterowie przynoszą śmierć – sobie i innym. Najbardziej męczące w lekturze jest to, że Buford po prostu wciąż się powtarza. Opowiada o tym samym i w końcu temat się wypala. Można zająć uwagę ekscesami szalonych i pijanych mężczyzn na, powiedzmy, stu stronach, ale na kolejne naprawdę trzeba mieć pomysł. Tymczasem kończy się tę książkę z przekonaniem, że niby było się w centrum wydarzeń, od których wolałoby się być jak najdalej, ale nie ma żadnego zysku z tej wyprawy. Co więcej: ludzi, którym autor poświęca tak wiele stron, nie zaczyna się widzieć w innym świetle, nie dostrzegamy jakiejś ciekawej perspektywy. Być może dlatego, że temat nie jest ciekawy, lecz przerażający. Szkoda, że autor nie zrobił nic, aby odsunąć odium i uprzedzenia. Może dlatego, że nie da się ich odsunąć. Że w gruncie rzeczy chodzi o sfrustrowanych i podatnych na wpływy mężczyzn, którzy widzą swoją wartość w grupie, lubią dużo wypić, zjeść, poprzeklinać i na koniec trochę z innymi mężczyznami powalczyć. Czy to naprawdę wszystko? Obawiam się, że nie da się postawić za wielu interesujących pytań podczas lektury „Między kibolami”.

2021-12-20

„Dzika gęś” Ōgai Mori

 

Wydawca: Glowbook

Data wydania: 1 grudnia 2021

Liczba stron: 220

Przekład: Izabela Plesiewicz-Świerczyńska

Oprawa: miękka

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Samotność podległości

Kilka niszowych oficyn literackich proponuje nam od jakiegoś czasu świetne przekłady współczesnej literatury japońskiej. Są to zwykle powieści minimalistyczne w formie i treści, doskonale oddające orientalną obyczajowość, ale również odnoszące się do uniwersalnych problemów w specyficzny, japoński właśnie sposób. Do tych książek dołącza teraz „Dzika gęś” – rzecz starszej daty, ale jednocześnie powieść w znakomity sposób oddająca surowość i oszczędność przedstawiania świata, w którym zaskakują zbliżenia nieoczywistych detali. Ōgai Mori, pisarz przełomu XIX i XX stulecia, a także człowiek związany bardziej z medycyną i wojskiem, jest tu autorem, któremu Mikołaj Melanowicz poświęca wnikliwą przedmowę – dzięki niej przed lekturą będziemy mieć świadomość tego, w jak silnym związku funkcjonowały w literaturze Ōgaia Moriego te aktywności życiowe, które także w „Dzikiej gęsi” są uwypuklone. A jest to książka enigmatyczna, wykorzystująca oczywiste symbole, ale przemawiająca do nas także jako zaskakująca przypowieść o kilku rodzajach samotności. Rzecz umiejscowiona w XIX wieku, funkcjonująca jako narracyjna retrospekcja, bogato uzupełniana przypisami wprowadzającymi w czas historyczny i realia ówczesnego życia. Książka obudowana merytorycznie, ale również świetna do odczytywania nie tylko jako świadectwo życia i funkcjonowania japońskiej kobiety w czasie, w którym możliwości świata należały do mężczyzn. Ta druga płeć, zawsze marginalizowana, jest tu najważniejsza. A opowieść o japońskiej kobiecie jest historią prostych oczekiwań oraz pragnień, wobec których autor dystansuje nas tu, czyniąc z „Dzikiej gęsi” rzecz kameralną i intrygującą.

Otama nie otrzymała od życia wielu możliwości wyboru. Jej niskie pochodzenie społeczne, brak wykształcenia, dość dramatyczna biografia i konieczność opieki nad ojcem raz na zawsze ustalają, co ma ze sobą robić, komu się powierzyć, do kogo przynależeć na określonych warunkach. Dorastająca dziewczyna wkracza w tę opresyjną przestrzeń japońskiej kobiecości, w której kobiety są określane przez pełnione funkcje, a nie swoje indywidualne wybory. „Dzika gęś” opowie zatem o losie żony, kochanki, służącej. W każdej z tych ról kobiecie doskwiera niewyobrażalna samotność. Pozostawienie samej sobie ze świadomością, że oczywiste mają być tylko obowiązki. Otama, portretowana tutaj w tajemniczy sposób, chce przekroczyć wyznaczone jej przez społeczeństwo granice. A może przede wszystkim chciałaby ujrzeć świat poza tymi granicami.

Fascynacja młodym studentem idzie w parze z coraz silniej akcentowaną bezkompromisowością losu bohaterki. Jej zadaniem jest służyć, także seksualnie. Jej obowiązkiem jest zadbać o ojca, który zgadza się na upodlenie własnej córki w zamian za pewne wymierne korzyści. Relacja Otamy z ojcem naszkicowana jest bardzo fragmentarycznie. Widzimy, że to najważniejsza więź w życiu bohaterki, jej punkt odniesienia i relacja, w której zawsze gotowa będzie poświęcić własne dobro dla udręczonego przez życie człowieka. Ale widzimy również pewne rysy, charakterystyczne pęknięcia w tej relacji. Otama nie chce być oczywistą córką, tą córką przewidywalną, uporządkowaną i przede wszystkim posłuszną. Wie jednak, że każdy jej wybór będzie miał swoje konsekwencje – jeśli nie dostosuje się do tradycji, w której pozostawiono jej niewiele miejsca na wolność.

Równie ciekawa jest drugoplanowa postać kobieca – żona mająca świadomość tego, że jej mężczyzna regularnie odwiedza inną kobietę. U Moriego żona jest w zasadzie męską własnością. Kimś, kto przestaje być atrakcyjny, ale jest niezbędnym elementem funkcjonowania rodziny. Ta japońska przełomu XIX i XX wieku opiera się na wielu kostycznych zasadach, a wśród nich jest ta, że kobieta ma być mądrą matką, jednocześnie dopasowując swój system wartości oraz wrażliwość do mężczyzny – tego, kto zakłada rodzinę i utrzymuje dom. W domu kochanka Otamy od dawna nie ma czułości. Żona portretowana jest tu w taki sposób, że widzimy uwłaczające oczyma mężczyzny przymioty. Taka kobieta chrapie, a jej wygląd nie pasuje do eleganckich męskich strojów. Żona ma być też łatwowierna i przywiązana. Ōgai Mori dyskretnie, ale dość wyraźnie zaznacza ten moment, w którym jego bohaterka gotowa jest zbuntować się, zacząć stanowić o sobie. To samo dzieje się z Otamą w roli potajemnej kochanki, która pewnego dnia postanawia postawić wszystko na jedną kartę i zbliżyć się do kogoś dla niej ważnego, kto nie będzie usankcjonowanym kreatorem jej życia.

„Dzika gęś” bardzo wyraźnie pokazuje, jak ogromne znaczenie dla kształtowania się tożsamości ma możliwość podejmowania decyzji i pozbawienia tej możliwości. W powieści japońskiego pisarza mężczyzna zawsze staje w obliczu wyborów. Sam decyduje o tym, w jaki sposób będzie zarabiał, a także co twórczego zrobi ze swoim życiem. Japoński mężczyzna może wyjechać na inny kontynent, wyjść naprzeciw światu i otrzymać szansę na rozwój. Albo zdecydować o tym, że jego życie nie będzie przewidywalne. W cieniu męskiej dominacji tkwią natomiast kobiety, których zasadniczą rolą i powinnością jest czekanie. Mori portretuje swoje bohaterki z ogromną empatią, pokazując bezruch i bezradność, w których tkwią tak silnie, że niemożliwa jest zmiana. A jednak dzieje się tu coś, co może zaburzyć i zakwestionować społeczny podział ról. „Dzika gęś” opowiada nie tylko o tym, że w samotności można wrosnąć w bierność. To w dużej mierze książka o wielkiej desperacji rodzącej się wówczas, gdy samotne życie jest opresyjne.

Problemy socjalno-bytowe rozwiązuje tu kobieca podległość. Z drugiej strony mamy świat mężczyzn niepozbawiony rywalizacji, a w nim ważna jest sfera dominowania – przede wszystkim nad podległymi kobietami, których tożsamość kształtują powinności, nie oczekiwania. W sportretowanej tu rzeczywistości ważne jest również wspominanie tego, jakie znaczenie dla bohaterów mają teatr, recytacja, odtwarzanie czyjejś roli, momenty naśladowania i udawania. Można odnieść wrażenie, że ta książka przypomina trochę dramat rozpisany na kilka ról, w którym tak naprawdę ważna jest tylko jedna postać. Ale Ōgai Mori nie chce być tu w żaden sposób oczywisty. I jego bohaterowie nie odgrywają ról. Dlatego uwagę do tej powieści przyciąga wspomniana już zagadkowość retrospekcji. Tu coś już dawno temu się wydarzyło, a opowiadane historie są przeszłością, z której wyłoniła się potrzeba opowieści. „Dzika gęś” opowiada o świecie zamkniętym, w którym wydarzyło się to, co już uwypuklone – jakiś kiełkujący bunt, moment rozpoczęcia się przemiany w tej okrutnej i narzuconej od lat spirali niemocy. To również świat opowiedziany metaforami odnoszącymi się do zwierząt. Świat, w którym dochodzi do przemocy, a jej podwójną konsekwencją staje się śmierć.

Autor opowiada nie tylko o tym, co nieoczywistego może się wydarzyć w więzach tworzących japońskie społeczeństwo końca XIX wieku. Mam wrażenie, że chce uwypuklić pozorną zwyczajność, ujrzeć w niej symboliczną wykładnię poszukiwania samych siebie. Jest to świat podzielony przez płeć, ale także przez specyficzny rodzaj doświadczania świata. Tu wszystko ma pozornie swoje miejsce, lecz widzimy, że gdzieś nieoczekiwanie wdziera się pewien chaos. A za nim niejeden dramat. Niezwykle kameralna opowieść o krzywdzie bycia kimś oczywistym i o oczywistości poszukiwania własnego szczęścia. Japońska kobieta pióra Ōgaia Moriego to fascynująca postać, która jest gotowa na zmianę. Jednocześnie ktoś, kto w dużej mierze jest niewidoczny, marginalizowany w dwójnasób, żyjący wedle reguł i norm, których nie da się złamać. To orientalna podróż w czasie do miejsca, gdzie wydarzą się rzeczy mało spektakularne, ale ciężar ukrytych emocji bohaterów jest tu świetnie odsłaniany. Jest kameralnie i dramatycznie. Znajdziemy się w realiach, które znakomicie doprecyzują istotne przepisy, ale również w przestrzeni, gdzie autor nie precyzuje, co odczuwają bohaterki. Są enigmatyczne i w tym właśnie bardzo sugestywne. Intrygująca historia wydobyta dla polskiego czytelnika z przeszłości. Warto ją poznać.

2021-12-17

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusz Pakuła

 

Wydawca: Nisza

Data wydania: 3 października 2021

Liczba stron: 222

Oprawa: miękka

Cena det.: 43 zł

Tytuł recenzji: Furia i bezradność

Książka Mateusza Pakuły tnie jak sztylet. Jest furią, jest dziką wściekłością, wchodzi pod skórę i pozostawia tam mocny ślad. Jej siła tkwi przede wszystkim w bezkompromisowym i pełnym intensywnych emocji tonie opowieści tak prywatnej, że bardziej zbliżyć się do opowiadającego historię już nie sposób. Świetnie, że ktoś coś takiego napisał. Opowiedział historię, jakich codziennie dzieją się tysiące. Za tych, którzy nie potrafią spisać swojego żalu, upokorzenia, wstydu, ale przede wszystkim wspomnianej wściekłości. Za tych, którzy w pandemicznej rzeczywistości nie mogą towarzyszyć bliskim chorym w szpitalu. Za dramat ludzi pozostawionych bez właściwej opieki albo zawierzonych polskiej służbie zdrowia – z ryzykiem, że staną się jej ofiarami. Tak, to lektura obowiązkowa dla każdego. Dla wszystkich, którzy uważają, że życie trzeba podtrzymać za wszelką cenę, że wiara w Boga jest faktycznie coś warta w cierpieniu umierania, i dla wszystkich, którzy nie zetknęli się z absurdami oraz okrucieństwami tego, w jaki sposób w Polsce się leczy. A raczej: jak to leczenie naprawdę wygląda.

To niezwykle ciekawy przykład tego, że książka jest bardzo ważna, nie będąc w gruncie rzeczy wielką literaturą. Bo literacka wartość „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” nie jest – przyznajmy to szczerze – jakoś szczególnie wielka. Nie rozumiem też zabiegu wtłoczenia w tę intymną opowieść o gniewie i smutku jednej ze sztuk autora. Historia, którą ma nam do opowiedzenia, broni się sama w sobie, a dodatek w postaci sztuki o paranojach i paranoicznych koincydencjach wygląda tutaj dość sztucznie. Nie potrzeba chyba fragmentu osobnej prozy, która zapewne ma wprowadzać elementy humorystyczne do przejmującego i przerażającego wydźwięku „dziennika umierania”. Te elementy są już w języku najważniejszej opowieści. Między innymi tam, gdzie Pakuła cytuje nieśmiertelny w swej wymowie film „Dzień świra”. Ale komizmu, zwłaszcza słownego, jest tutaj wystarczająco dużo, by pośmiać się przez łzy. Niezrozumiały dla mnie zabieg rozsadzenia kluczowej narracji spełnia tu tylko w moim odczuciu jakąś dziwną funkcję retardacyjną.

A rzecz jest przecież o najważniejszej męsko-męskiej relacji, o której autorzy nie opowiadają może tak chętnie jak autorki, bo czasem wstydzą się tego, co Pakuła tutaj uwypukla. Jest sporo scen wyjątkowo wzruszających. Takich, w których ani umierający ojciec, ani bezradny wobec tego umierania syn niczego się nie wstydzą. Moment, w którym ich dłonie złączone w pełnym czułości uścisku barwi kał chorego. Chwila, w której ojciec na łóżku wtula się w syna. Mniej intymna, ale równie czuła scena golenia człowieka, który chce za wszelką cenę zachować godność i dobrze wyglądać. A umieranie zawsze wygląda źle. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” to pełna naturalizmu opowieść o tym, co możemy czuć, kiedy najbliższa nam osoba jest na przykład tylko problemem z wydalaniem. Jest bólem i krzykiem rozpaczy, kiedy ból jest nie do zniesienia. Jest cieniem człowieka, który wie jedno – chciałby tylko godnie umrzeć. A z kilku powodów nie może. W Polsce właśnie.

Mateusz Pakuła zabiera publicznie głos w sprawie eutanazji. Głos pełen drżenia, ale jednocześnie donośny, bo w każdym akapicie tej przejmującej książki furia wznosi się ponad wszystko. Jakim prawem… nie dajemy innym prawa do najbardziej intymnej, najbardziej prywatnej decyzji? Kim jesteśmy jako społeczeństwo, kiedy pozorujemy humanitaryzm, pastwiąc się nad nieuleczalnie chorym człowiekiem, który pragnie jedynie uśmierzenia potwornego bólu? Ta książka opowiada o przerażającej konfrontacji i dwóch rodzajach bezsilności. Jednocześnie jest opowieścią o egzystencjalnej samotności – tu zarówno ojciec umiera sam, jak i syn pozostawiony jest sam sobie ze wszystkimi dręczącymi go emocjami, o których ma może komu opowiedzieć, ale nikt nigdy się z nimi za niego nie zmierzy.

To jest historia o tym, że wyczekujemy tego, co najgorsze, nigdy nie mając świadomości, jak bardzo przerażająco może wyglądać to wyczekiwanie. Ile jest w nim potwornej niemocy. Pakuła opowiada o tym, co przeżywają setki rodzin każdego dnia w Polsce. W kraju, w którym pandemiczne obostrzenia spowodowały, że państwowa służba zdrowia przestaje służyć zdrowiu. A Kościół katolicki jest czymś, w co autor uderzy wyjątkowo mocno, bo w jego mniemaniu to centrum polskiej hipokryzji i coś, do czego wrogość nasila się z czasem, kiedy narrator doświadcza coraz to bardziej obezwładniającej formy bezsilności.

Widzimy, że Pakuła nie zastanawia się szczególnie nad formą swojego opowiadania. Jest ona żywiołowa, sięga różnych rejestrów – w tym znaczeniu ta książka jest swoistym eksperymentem literackim, który sam w sobie wypada średnio. Na pewno jednak zwraca uwagę to, w jaki sposób debiutant za pomocą frazy wciąż na nowo pokazuje, że gniew i bezradność przychodzą do niego falami. Jedno zderza się z drugim, a cały proces przyglądania się czemuś, na co nie ma się wpływu, nie tylko intensyfikuje relacje, ale również zaburza pewność tego, co i wobec kogo się czuje. Bo gdy cierpiący ojciec traci kontakt z rzeczywistością, pełen wściekłości syn nie potrafi znaleźć ujścia dla tego wszystkiego, co go dusi i zniewala. Ojciec bezskutecznie walczy z bólem, syn z samym sobą – z tym, żeby zachować godność, a jednocześnie ją podeptać, poszatkować, zniszczyć, bo jest się przecież cierpieniem bez formy, cierpienie nie zakłada garnituru, nie wyraża się uporządkowaną składnią i przemyślaną symboliką.

Jest więc zatem gniew w najczystszej literackiej postaci. A może po prostu książka o tym, jak bezradna jest literatura wobec piekła umierania bliskiej osoby, choć przecież formalnie temat podejmują co i raz kolejni autorzy i odnieść można wrażenie, że wokół tego mrocznego motywu koncentruje się naprawdę sporo dobrych książek. Mateusz Pakuła jest osobny i niepowtarzalny. Dlatego to, co opowiada, jest tak sugestywne. Wszystko jest przecież doświadczeniem innych, a jednocześnie opowiadane jest tu doświadczenie wyjątkowe, z wielu powodów niepodrabialne. Nie można przecież pożegnać umierającego rodzica drugi raz. Nie można stanąć w opozycji do tego, co się wówczas czuje i myśli, uznając być może, że coś jest niestosowne, nie na miejscu. U Pakuły nie ma niczego niestosownego – są lejące się strumieniami łzy, są płyny ustrojowe, rozpadające się ciało chorego i bezmiar smutku jego najbliższych. Bo nic tu nie można zrobić, a wszystko trzeba zaakceptować. Przejmująca opowieść, która atakuje bezpardonowo, ale mówi tę bolesną prawdę o życiu i umieraniu w Polsce – tę prawdę, którą część z nas usiłuje kamuflować gotowymi schematami myślowymi i słownymi. Choćby kalkami proponowanymi przez Kościół katolicki. Nie można odmówić tej przejmującej książce tego, że mówi o pewnych sprawach wyjątkowo wprost. Jest też specyficznie zapisanym dziennikiem żałoby. Opowieścią o tym, że po tym doświadczeniu granicznym jest się kimś innym. Nie tylko dlatego, że nie ma obok najważniejszego w życiu mężczyzny. Najważniejsza staje się tu bliskość jako antidotum na okrucieństwo odchodzenia. Jedna z tych zapadających na zawsze w pamięć krótkich narracji. Nie da się przeczytać i zapomnieć.

2021-12-15

„Norwegia oczami łowców zórz” Katarzyna Ogińska-Siedlak, Robert Musioł

 

Wydawca: Pascal

Data wydania: 29 września 2021

Liczba stron: 384

Oprawa: zintegrowana

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Opowieść o pasjach

Są takie tematy, które mogą służyć do opowiadania dwóch różnych historii. I kiedy te historie się uzupełniają, widać, że sam temat jest w gruncie rzeczy nieskończoną kopalnią wątków i rozważań. Czytałem tę książkę, mając w pamięci znakomity reportaż Ilony Wiśniewskiej „Hen”. Jej obraz Finnmarku inaczej oddziaływał na moją wyobraźnię. Opowieści Katarzyny Ogińskiej i Roberta Musioła są uzupełnieniem tamtej publikacji, czego symbolem jest choćby to, że autorzy pokazali na fotografii wbity w grunt autobus w innej scenerii niż Wiśniewska na okładce. Najbardziej podoba mi się to, że ta dwójka absolutnie zafascynowana północną Norwegią, która wciąż jest dla nich obszarem nowych odkryć i kolejnych ekscytacji, jest w swoich historiach bardzo konkretna, uporządkowana i logiczna. Wiśniewska wykazała się inną wrażliwością i co innego ją intrygowało – choć przyznam, że wątek Saamów, których norweskie opresje autorzy uznają za historię, a autorka „Hen” za coś wciąż obecnego w mentalności i kulturze, to temat prawdopodobnie do rozmowy, a nawet kilku rozmów. Tym bardziej się cieszę, że poznam autorów już niebawem i wspólnie zapolujemy na zorzę. A raczej stanę się częścią przedsięwzięcia, które opisywane jest tu dokładnie zarówno ze strony logistycznej, jak i jako coś umożliwiającego zaskakujące relacje z niezwykłymi ludźmi przybywającymi na norweską północ, by przyglądać się cudom na niebie.

Ważne jest tematyczne ukierunkowanie tej książki. Pośród wielu mniej lub bardziej udanych publikacji o Norwegii ta koncentruje się tylko na wspomnianym Finnmarku. Odnieść można wrażenie, że to specyficzne królestwo natury, barwnych opowieści o niej, ale przede wszystkim przestrzeń intensywnego funkcjonowania. Wiśniewska trochę miejsca poświęciła północnonorweskiej ciszy. Ogińska i Musioł również o niej wspominają, ale ich relacje to przede wszystkim świadectwa zarówno zaangażowania w to, jak fachowo pokazać turystom najpiękniejsze zakątki Finnmarku, jak i osobistego uczestniczenia w otaczającym ich pięknie, które szanują i doceniają. Umieją o nim także barwnie opowiadać.

„Norwegia oczami łowców zórz” to narracja ludzi, którzy nie lubią turystycznej komercji, a ta coraz intensywniej wdziera się za koło podbiegunowe i powoduje, że rzadko kiedyś odwiedzane obszary Norwegii stają się punktem docelowym ludzi, którzy jeszcze dekady temu nie mieliby nawet możliwości tak swobodnego dostania się w miejsca opisywane w tej książce z wyjątkową czułością. Ogińska i Musioł nie są zwolennikami łatwych rozwiązań i sami wciąż poszukują najlepszej drogi, by pokazać przyjezdnym swoje zimne królestwo w taki sposób, aby każda chwila była niezapomniana. To także poszukiwacze siebie samych w tej nowej miłości, którą stał się dla nich Finnmark – zmienił relacje i sposób postrzegania siebie, pozwolił lepiej się zrozumieć i stworzyć świetny duet zajmujący się zawodowo pokazywaniem zorzy polarnej, a raczej polowaniem na momenty, w których prezentuje się ona najpiękniej. Dlatego odczytywałem tę książkę jako dumne świadectwo tego, że dwójka ludzi odnalazła swoje miejsce na ziemi, a odnajdując je, nauczyła się o sobie więcej niż gdziekolwiek indziej. Nie sposób nie zarazić się ich fascynacją.

Samemu zjawisku poświęcony jest cały rozdział książki. Znajdziemy tam praktyczne informacje o tym, w jaki sposób najlepiej zbliżyć się do zorzy i najwięcej skorzystać z kontaktu z nią, ale autorzy opowiadają także o wielu istotnych sprawach lub szczegółach, na które nie zwraca się uwagi, mając w myślach tylko wizerunek siebie w otoczeniu tańczących zielonych podniebnych fal. To rzeczywiście kompendium o zorzy polarnej, jednak najciekawsze wydają się przeplatające rzeczową narrację wspomnienia o różnego rodzaju kontaktach z turystami, którzy wraz z Ogińską i Musiołem ruszali na nocne wyprawy spełniające marzenia. Te anegdotyczne opowieści zwracają uwagę na to, że w swojej pracy autorzy tej książki mają do czynienia z ciekawymi zjawiskami zarówno na niebie, jak i wokół siebie, często przy ognisku. Aurora borealis przyciąga z całego świata ludzi przywożących ze sobą niezwykłe historie. Ekscentryków, fascynatów, zdeterminowanych wielbicieli zimnego pejzażu, ale także tych, którzy uznają, że witalizm życia to podróże będące wyzwaniami.

„Norwegia oczami łowców zórz” to również barwny portret tego, w jaki sposób funkcjonuje północ kraju uznawanego za bardzo drogi, za nieprzyzwoicie bogaty lub też za przesycony wręcz szczęściem swoich obywateli. O tym wszystkim jest po trochu, ale to głównie książka, w której podróżnik po szeroko pojętej Północy – taki jak na przykład ja – trafia na coś, co zaskakuje, śmieszy, zdumiewa i zastanawia. Co oznaczały kiedyś barwy czerwona i biała, którymi malowane były norweskie domy? Co robią Norwegowie z alkoholem przynoszonym na domówki? Ilu z nich to myśliwi z licencją? Czy noc polarna w tamtym rejonie rzeczywiście jest wielomiesięczną ciemnością? Ciekawostki połączone są ze spójną narracją na dany temat, nie ma w tej książce miejsca na przypadkowość i chaos. Jeśli jej struktura miałaby mi coś powiedzieć o mentalności jej twórców, to śmiem przypuszczać, że w styczniu trafię w ręce ludzi doskonale wiedzących, dokąd mnie zabrać i w jaki sposób pokazać ten fragment Norwegii, który z racji swojego położenia porusza fantazję i budzi wiele oczekiwań.

Ogińska i Musioł opowiadają o tym, że punktem odniesienia do tego, jak żyją i postrzegają otoczenie, są specyficzne warunki funkcjonowania człowieka w kontakcie z naturą. O tym, że Norwegowie żyją w zgodzie i harmonii ze swoim środowiskiem, opowiadają absolutnie wszystkie książki o Norwegii. Tutaj widzimy jeszcze dodatkową uważność i czujność. Autorzy dużo się uczą, także różnych trudnych kompromisów. Wszystko po to, by zrozumieć specyfikę opisywanego regionu, a nie opisywać go przez pryzmat doświadczeń większości turystów. Oni są na północy Norwegii u siebie i to widać w każdym rozdziale tej książki. Pięknie zresztą wydanej, bo fotografie autorów są tu integralną częścią publikacji i dodatkowo działają na wyobraźnię. Podziwia się specyficzną dyscyplinę autorów wraz z ich empatią, jak również naturę uznającą tylko swoje prawa. Człowiek wciąż jest gościem na dalekiej Północy i im szybciej zrozumie to, kim może tam być, tym łatwiej stanie się częścią tego niezwykłego piękna. To, w jak silnym związku z portretowaną przestrzenią są autorzy, udowadnia jedno z ich wspomnień, kiedy piszą o tym, jak ważna była dla nich sesja ślubna pośród nieśmiałych przebłysków zimowego słońca. „Norwegia oczami łowców zórz” to opowieść o symbiozie z naturą, o ludziach szczęśliwych i spełnionych. O fachowcach, którzy kochają swoją pracę i czynią z niej częściowo filozofię życia. Bardzo oddziałująca na wyobraźnię książka. Jest w niej wszystko to, co konieczne: konkretna wiedza, przydatne informacje i przemycana gdzieś między zdaniami pasja życia autorów. Cieszę się, że już niebawem mój egzemplarz ubarwią ich autografy.