2020-08-28

„Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn” Caroline Criado Perez


Wydawca: Karakter

Data wydania: 12 sierpnia 2020

Liczba stron: 480

Przekład: Anna Sak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Widoczne i ważne

Jak zareagowalibyście, gdyby ktoś powiedział, że połowa gatunku ludzkiego to gorsza połowa? Jakie emocje wywołałoby stwierdzenie, że ta połowa żyje w dyktacie narzuconym przez drugą? Że ta druga ma się za większość? Za grupę sprawczą, która nadaje światu rytm i wartość? Jak to jest możliwe, że pół ludzkości może być systemowo dyskryminowane? Uznawane za mniejszość (sic!) i żyjące w opresji, której ramom się nie przyglądamy, gdyż zasadniczo określiliśmy, że świat jest tak zbudowany. Niesamowicie to wszystko absurdalne, prawda? A jednak to część naszej codzienności. Od zawsze.

Caroline Criado Perez w swojej znakomitej książce punktuje i opisuje to, jak rodzaj ludzki postrzegany jest przez pryzmat męskości. Autorka powtarza za Simone de Beauvoir: ludzkość jest rodzaju męskiego. Jakże absurdalnie brzmi to w naszym języku, w którym rzeczownik rodzaju żeńskiego… wciąż na nowo określany jest przez inny rodzaj. „Niewidzialne kobiety” to imponująca rzecz. Na wiele sposobów podkreśli i nazwie to, że połowa uznawana za mniejszość to kobiety – z ich potrzebami, oczekiwaniami, pragnieniami i przede wszystkim obecnością w świecie, który doskonale umeblowali dla nich mężczyźni. Materiał źródłowy jest niebagatelny. Perez odwołuje się do setek badań i przytaczając liczby, nie brzmi monotonnie, wręcz przeciwnie – wszystkie z nich powinny elektryzować. Wyniki różnorodnych badań z całego świata pokazują, że ten świat nie jest przestrzenią do życia kobiet. Mocna teza, ale i równie mocna argumentacja. Książka, którą powinien przeczytać każdy mężczyzna. Po to, by zrozumieć, że nawet nieświadomie, ale wciąż rości sobie prawo do jakiegoś lepszego statusu określanego przez jego płeć.

„Niewidzialne kobiety” to narracja o tym, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo męskość wdarła się w codzienne życie i myślenie. Jak skutecznie, konsekwentnie i systemowo marginalizuje kobiecość. W jak przypadkowy, ale i perfidny sposób to robi. Caroline Criado Perez nie proponuje książki złożonej z utyskiwań i feministycznego tonu nakazowego. Nic z tych rzeczy. Ta opowieść, jakkolwiek przygnębiająca, jest przede wszystkim świadectwem świadomości tego, że można wiele zmienić. Słuchając kobiet, ale również analizując kobiecą pozycję społeczną. Perez nie będzie zajmowała się kategorią płci w sensie kulturowym, choć sporo jej rozważań będzie miało wyraźny z tym związek. Autorka chce pokazać, jak deprecjonowana w przestrzeni publicznej i prywatnej staje się płeć biologiczna. Ta książka opowiada o systemowych zniekształceniach obrazu kobiety wówczas, gdy ideologia zderza się z płcią. Ale mówi również o tym, że ludzkość została zaprojektowana pod męski wzór. Funkcjonuje jako złożenie dwóch płci, jednak tylko jedna sankcjonowana jest jako dominująca. To ona daje punkt wyjścia temu, jak myślimy, jak żyjemy, co planujemy i w jaki sposób na co dzień oceniamy. Sama autorka wyraźnie podkreśla to, o czym wyżej napisałem, tak definiując swoją książkę: „To opowieść o tym, co się dzieje, gdy zapominamy o naszej odpowiedzialności za połowę ludzkości”. Bo to nie tylko deprecjonowanie i pomijanie. Tytułowa niewidzialność wiąże się właśnie z brakiem odpowiedzialności za to, że nasz świat jest dysfunkcyjny. A kobiety wciąż na nowo muszą starać się o to, by traktowano je poważnie.

To opowieść wyrażająca głośny i stanowczy sprzeciw wobec uznawania tego, co męskie, za uniwersalne. Najciekawiej widać to w zestawieniach mówiących o tym, w jaki sposób nasz świat od wieków stwarza udogodnienia dla mężczyzn, pomijając kobiety. A męskie naprawdę jest uniwersalne, kiedy tworzy się smartfony pod kształt męskiej dłoni, odzież roboczą na męską sylwetkę, gdy nawet algorytmy wirtualnego świata mają męski punkt widzenia, a kobietom daje się do zrozumienia, że w pewnych zawodach i ogólnie życiowych okolicznościach nie powinny się pojawiać. Perez przytacza też wyniki badań, które naprawdę mogą przerazić. Jak choćby te mówiące o niedostępności właściwie funkcjonujących toalet dla kobiet na całym świecie. Dużo miejsca autorka poświęca życiu zawodowemu kobiet, zdecydowanie zaprzeczając mitowi merytokracji. Pozycje zawodowe, a także awans z nimi związany wciąż nie zależą od kompetencji, lecz od płci. Przejmujący jest obraz tego, że kobiety nie mają gdzie się godnie załatwić, nie są w stanie dopasować do swoich ciał ubrań w pracy, wciąż na nowo mierzą się z seksizmem i kwestionowaniem ich wartości, a dodatkowo stają się jeszcze bardziej niewidzialne, gdy muszą wykonać ogromny procent nieodpłatnej pracy koniecznej do funkcjonowania porządku świata. Porządku, w którym mężczyzna bierze na siebie tylko część odpowiedzialności za niego.

Przejmujące i przerażające są również dane o tym, w jaki sposób kobiecość rugowana jest z kultury – przeanalizowane zostają filmy, środki masowego przekazu, nawet bajki dla dzieci i podręczniki. W nich to zawsze mężczyzna staje się symbolem i punktem wyjścia. Dla Perez punktem wyjścia jest dostrzeganie tych absurdów i dokumentowanie, jak potężne są, jak mocno zakorzeniły się w codziennym życiu i jak odbierają płci biologicznej podmiotowość. A za tym idą kolejne opresje, gdy płeć rozumie się kulturowo. Myślę, że doskonale dobrana argumentacja autorki zwróci uwagę na sprawy pozornie nieistotne albo na problemy, które naprawdę – wraz z kobiecą płcią – stały się pod różnymi szerokościami geograficznymi niewidoczne. Punktowanie poruszanych przez Caroline Criado Perez problemów to raczej streszczanie tej publikacji. Istotne jest zwrócenie uwagi na badawczą konsekwencję. Na to, że jest to głos gniewu, ale również głos kogoś starającego się za wszelką cenę upodmiotowić człowieka stającego się kimś nieistotnym ze względu na swoją płeć.

Bardzo ciekawe jest to, w jaki sposób nieobecność nabiera tutaj kształtu. To wyłanianie się kobiety z absurdów i dziwactw dzisiejszego świata stworzonego na męskie potrzeby jest pewnym ciekawym freskiem – obrazuje codzienność, jakiej po prostu nie dostrzegamy. A jednocześnie zaznacza, że „nietypowość” potrzeb i oczekiwań połowy ludzkości, które w różnym wymiarze się sankcjonuje, jest jednocześnie największym absurdem i największą aberracją, do jakiej przywykliśmy, nie dostrzegając tego prawie w ogóle. To ważny głos publicystyczny, w którym zawarta jest i bezradność, i jednocześnie przekonanie o tym, że wszelkie systemowe zmiany są możliwe. Ale to głównie książka obrazująca, komu i na jakich zasadach jest w świecie wygodnie. Książka o płci, która każe żyć w tej mało wygodnej wersji świata, bo ludzkość sama w sobie jest stronnicza. A kobieta doświadcza wciąż na nowo różnego rodzaju dyskryminacji, której Perez chciałaby zwyczajnie powiedzieć „dość”. I zmusić świat do słuchania kobiet. Na początek warto poczytać o tym, kim dla świata są i jak bardzo świat je ignoruje.

2020-08-25

„Dla jej dobra” Ellen Marie Wiseman


Wydawca: Wydawnictwo Kobiece

Data wydania: 26 sierpnia 2020

Liczba stron: 456

Przekład: Anna Sauvignon

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Niekochane

Powieść Ellen Marie Wiseman jest tak napisana, że działa bezpośrednio na emocje. Autorka błyskawicznie przywiązuje czytelnika do swoich bohaterek i dzięki temu czyta się to naprawdę szybko i z wypiekami na twarzy. A jednak w tej prostej konwencji opowiadania o dwóch punktach widzenia i w dwóch zazębiających się narracjach, z których jedna z wiadomych względów staje się ważniejsza, Wiseman opowiada o rzeczach przerażających. „Dla jej dobra” jest opowieścią o tym, co dzieje się wówczas, gdy rozpaczliwie pragnący zaspokojenia instynkt macierzyński zderza się z poporodowym rozczarowaniem. To mocna książka o tym, że matka może nie kochać swojego dziecka. Ale równocześnie historia o tak niewyobrażalnej krzywdzie, że jakiekolwiek próby błagania o wybaczenie muszą być bezskuteczne. Dlatego jest to powieść bardzo bezkompromisowa, w której zderzają się dwie perspektywy osamotnienia – dwóch kobiet wyobcowanych życiowo i jednocześnie podobnych w swej wrażliwości, identycznych w niezaspokojonym pragnieniu bycia potrzebnymi najbliższym. Wiseman pisze o domu, w którym miały miejsce wyjątkowe podłości, ale portretuje także przestrzeń klaustrofobicznego zamknięcia. To tam mała dziewczynka dorasta z dala od świata i tam też po latach dorosła kobieta wciąż na nowo będzie zmagać  się z demonami przeszłości. Ten dom wyprawił je obie w życiową podróż. Każda z nich musiała walczyć o siebie, ale przede wszystkim mierzyć się ze wspomnieniem demonicznej matki. Nieżyjącej postaci, która na zawsze zdeterminuje ich losy i nada tej książce specyficzny, mroczny charakter.

Mała Lilly żyje w zamknięciu na poddaszu. Ta izolacja ma być dla jej dobra. To, co wydarzy się, kiedy dziewczynka po raz pierwszy opuści swój pokój, również ma wynikać z troski o niej. A jednak jest niewyobrażalną formą okrucieństwa. Lilly opuści swój dom rodzinny, który przez dziewięć lat był dla niej toksyczną klatką, by zostać uwięziona w innej przestrzeni, na innych zasadach. Dwie dekady później do tego domu wróci – po trzech latach od ucieczki – Julia. Odkryje, że rodzice, a zwłaszcza ojciec, kryli przed nią ponure tajemnice. Zda sobie sprawę z tego, że opresyjny dla niej majątek ziemski był miejscem dużo większej opresji dla kogoś, kogo uznaje za swoją zaginioną siostrę.

Wiseman, portretując Lilly, opowiada o fatum stygmatyzowania przez ludzi. Wtłaczając ją w przestrzeń cyrkową, obrazuje jednocześnie specyficzną społeczność – osoby niemogące z różnych powodów normalnie funkcjonować w społeczeństwie, dla których cyrk najpierw staje się bolesnym zesłaniem, a później jedyną bezpieczną sferą życia i dalszego rozwoju. Amerykańska pisarka świetnie wpisuje się w europejski nurt obrazowania życia w cyrku. Mając na uwadze autobiograficzne książki Aglai Veteranyi czy wstrząsającą powieść Leeny Parkkinen „Ty pierwszy, Max”, można zobaczyć wyraźnie, że Wiseman nie prezentuje aż tak ciężkiego kalibru opowieści o tym, że cyrk może być przekleństwem i wybawieniem jednocześnie. Jednak bardzo konsekwentnie opowiada o tym, w jaki sposób odrzucona przez matkę dziewczynka staje się kobietą, dla której przestrzeń, jakiej nie wybierała, staje się ostoją bezpieczeństwa. Lilly zamknięta przed światem w pierwszych latach swego życia staje się cyrkową gwiazdą, na którą tłumy patrzą z zachwytem. Jak niewiele trzeba, by zmienił się nie tylko życiowy status, ale i perspektywa patrzenia na siebie! Bo przecież matka stygmatyzująca córkę nie miała racji. Lilly nie jest tym, kim matka wmawiała jej, że jest. Dlaczego jednak stała się kimś takim w świadomości osoby, która powinna ją kochać i chronić?

Losy Julii są tu jakby opowieścią drugiego tła, ale kiedy traci się czujność i ma przekonanie, że w tej historii wszystko jest wiadome, Wiseman niespodziewanie zaskakuje. Jej narracyjna wolta w zakończeniu będzie również związana z klamrową kompozycją portretowania kobiecego cierpienia. Dlatego poza ładunkiem emocjonalnym „Dla jej dobra” to przede wszystkim powieść obrazująca oblicze ludzkiego zła, którego nie zmieniają ani upływ czasu, ani rozmaite okoliczności, w jakich można byłoby się z tym złem pożegnać. Ale ta historia to nie tylko podwójny kobiecy dramat. Mamy tutaj do czynienia z ciekawymi postaciami męskimi dalszego planu. Lilly miała wszak ojca, który zezwalał na okrucieństwo żony. Powracająca do rodzinnego majątku Julia przygląda się bliskiemu ojca Lilly pracownikowi, który skrywa przed nią tajemnice. Julia nie przypuszcza, jak bardzo są mroczne. A dzięki temu powieść Ellen Marie Wiseman bardzo zyskuje, bo opowiada o wszystkim w jasny i czytelny sposób, a jednak wikła to, w jakich stanach emocjonalnych znajdują się wszyscy jej bohaterowie. Niejednoznaczne i coraz trudniejsze staje się również zrozumienie okoliczności, które wpływają na takie, a nie inne postrzeganie świata.

Bardzo ciekawie prezentuje się tu historia o matczynej obojętności skontrastowana z wrażliwością Lilly i Julii – kobiet, które przeżyły odtrącenie, a w swoim życiu pomagają bezbronnym zwierzętom, którym okoliczności nakazują rozstania matek z córkami. Lilly będzie dzielnie bronić słonia, którego odbierają matce, a Julia sprzeciwi się podłemu procederowi odbierania źrebiąt klaczom mającym w jej stadninie służyć innym celom niż matkowanie. W ogóle sfera wrażliwości na krzywdę zwierząt staje się tutaj jednym z wyznaczników tego, kim stają się portretowane kobiety. Wiseman zdaje się sugerować, że odrzucenie i największe nawet okrucieństwo ze strony matki nie przełożą się na powielanie tego toksycznego modelu w kolejnym pokoleniu. Lilly i Julia to kobiety wyjątkowo zdeterminowane, by zapomnieć o przeszłości i żyć lepiej, inaczej. Zarówno jedna, jak i druga zderzą się jednak z bezkompromisowością świata przeszłego, który nie pozwoli zapominać. A jednak cała ta historia nie ma przerażającego wydźwięku i przynosi jakąś formę duchowego ukojenia. Wiseman bardzo dba o to, by w tej dusznej i klaustrofobicznej atmosferze czytający znaleźli wytchnienie.

Jak wspomniałem na wstępie, najważniejsze są emocje. Bohaterki działają emocjonalnie i stopień przywiązania się do nich jest wprost proporcjonalny do tego, z jak wieloma traumami muszą się mierzyć. „Dla jej dobra” jest powieścią o tym, jak odrzucenie można przekuć w życiową siłę, ale również historią tego, że nie można być silnym w pojedynkę. Bohaterki zyskują szacunek i wsparcie, dzięki czemu mogą walczyć z pamięcią o tym, kim były wyobcowane. Ale to nie jest powieść prostych rozwiązań i szczęśliwego zakończenia. Wiseman pokazuje też granicę tego, przed czym możemy uciec. Bo czasem takie ucieczki są niemożliwe. Absorbująca i bolesna książka o krzywdach, o jakich mimo wszystko się nie zapomina. Ale też fascynująca dwutorowa historia o poszukiwaniu własnej tożsamości i nadziei na to, że przyszłość może być lepsza.

2020-08-21

„Mistral” Justyna Mietlicka


Wydawca: Zysk i S-ka

Data wydania: 11 sierpnia 2020

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Związek w rozpadzie

Wciąż czekam na rzetelny reportaż o Marsylii. Pozbawiony politycznej poprawności, ale również jakichkolwiek uprzedzeń. Mam wrażenie, że to miasto jest społecznym i egzystencjalnym freskiem. Chciałbym, żeby ktoś podjął się tematu zobrazowania tego miejsca w literaturze faktu. Tymczasem szukam obrazów Marsylii w beletrystyce i za to, że znalazłem go w „Mistralu”, jestem Justynie Mietlickiej bardzo wdzięczny. Tym bardziej że to realistyczne i sugestywne sportretowanie francuskiego miasta odbiegające od – celowo przystosowanej do powieści sensacyjnej – hiperboli, którą można przeczytać w „Dotyku” Tomasza Hildebrandta. Tam jest to brawurowa fantazja, u Mietlickiej czuły i zniuansowany obraz miejsca, które stanie się tłem dla dramatycznego tygodnia dwójki ludzi będących w agonalnej fazie swojego związku.

Niestety, kiedy autorka podejmuje temat relacji w rozpadzie, nie mogę już wykrzesać z siebie entuzjazmu wobec tej debiutanckiej powieści. Sam temat jest bardzo trudny, choć niewątpliwie atrakcyjny literacko, bo wybierają go takie literackie ikony jak Lauren Groff, której „Fatum i furia” wcale nie jest dobrym przykładem tego, jak opowiadać o związku ulegającym destrukcji. Mietlicka bardzo się stara pokazać, jak bardzo podzieleni i osobni są jej bohaterowie. Dalecy od fizycznych zbliżeń, oddaleni są również od jakiejkolwiek formy czułości i empatii wobec siebie. Poznają obce miasto na swoich zasadach. Wędrując po ulicach Marsylii, obcujemy z jego pragmatyzmem i jej idealizmem. Są napięcia i chwilami atmosfera staje się odpowiednio duszna, przytłaczająca. Ale to nie wystarczy, by sugestywnie zobrazować wspomniany wyżej problem i sprostać temu literackiemu wyzwaniu. Czekając na powiew śródziemnomorskiego wiatru z tytułu i przebywając w otoczeniu ciepłego akwenu, wciąż tak naprawdę mamy do czynienia z narracyjną flautą. Nie pomagają ani liczne retrospekcje, które czasami wydają się niepotrzebne, nie wyjaśniając motywacji działań bohaterów ani zasadniczo nie wzbogacając ich wizerunków psychologicznych, ani wprowadzenie tego tajemniczego trzeciego, osoby obserwującej związek z oddalenia i wpływającej na kształt marsylskich relacji.

Rita jest artystką. Aktualnie zajmuje ją remont, po którym będzie mogła otworzyć swoją galerię sztuki. Rita portretowana przez Mietlicką bardzo mocno – niestety – utwierdza nas w stereotypach dotyczących artystów, a już szczególnie dydaktyczne i zupełnie niepotrzebne (choć w pewien sposób się to broni) jest podkreślanie przekonania bohaterki, że artyści mogą wszystko i wszystko się im przebacza. Rita widzi świat jako specyficzne dzieło sztuki. Ale umie również wyłuskiwać wszystkie plamiące go elementy. Potrafi być zasadnicza, zaborcza i zdeterminowana. Dołącza do męża, który jedzie w interesach do Marsylii. Do człowieka, który decyduje, że czas już zakończyć związek z Ritą. Deklaracja Huberta otwierająca powieść nadaje jej od razu pewien bezkompromisowy charakter. Chciałoby się widzieć tę bezkompromisowość nadal, ale bohaterowie rzadko pokazują pazury. Szkoda, bo oboje sportretowani są w taki sposób, że żadnego z nich nie można darzyć sympatią. Tym bardziej czeka się na perfidne gry z ich strony. Zagrania poniżej pasa. Potęgujące napięcie słowa lub działania. Justyna Mietlicka rozgrywa dramatyzm raczej na poziomie myśli bohaterów. Więcej emocji dostarczy nam rasista i ksenofob Hubert niż śledzenie tego, jaką piękną katastrofą tego związku ma być tydzień na południu Francji.

Należy pochwalić debiutantkę za to, że potrafi niuansować nastroje i sprawnie dzięki temu budować czasami napięcie. Które jednocześnie nie wytrzymuje próby kilku akapitów i rozpada się, akcja podąża do przodu sennym rytmem i niekoniecznie można zrozumieć jej kierunek. A na pewno – po jakimś czasie – nie odkrywamy niczego nowego, jeśli chodzi o skonfliktowaną parę. Tajemniczy Marcel, dawny znajomy Rity, pojawia się tu jako specyficzny przewodnik po Marsylii, ale tę trójkę łączą wydarzenia inne niż zwiedzanie miasta. Marcel to pewna mroczna przeszłość, ale i ktoś, kto odświeża stęchłą nieco relację, która zmierza ku rozpadowi, jednak wspólnie – Rita i Hubert jako para – stanowią nadal pewien kontrast dla człowieka, z którym wiążą ich różne emocje. A za tym idą także interesujące działania. Związek rozpada się poprzez trzecią osobę, a może dzięki tej osobie widzimy wyraźniej wszelkie pęknięcia.

W relacji z Marcelem Rita odsłania się bardziej, choć niesatysfakcjonująco. Hubert nie ujawnia się inaczej, niż można zakładać, wnioskując z tego, co zarysowują pierwsze rozdziały. Mężczyzna lubiący wielkość – domu, samochodu, swojego ego. Poza tym bezbarwny i mało interesujący literacko. Wiemy, czego chce, czego oczekuje, jego plany i zamierzenia są bardzo proste. Justyna Mietlicka być może celowo upraszcza tak tę postać, by kontrapunktowo portretować Ritę, ale mimo wszystko brak mi tutaj żaru i elegancji okrucieństwa, która powinna kryć się w działaniach ludzi chcących rozstać się w białych rękawiczkach, ale jednocześnie odpowiednio silnie zranić. Rita i Hubert to w gruncie rzeczy przyczajone zwierzęta gotowe w każdej chwili walczyć o autonomię. Tutaj walka rozgrywa się przede wszystkim w sferze wrażliwości i tego, jak różnie widzą obce miasto. A to mimo wszystko za mało.

„Mistral” to całkiem niezła proza obyczajowa, która nie wykorzystuje swojego potencjału. Nie oczekiwałem wcale teatralnych scen czy nadmiernego napięcia budowanego czasami i sztucznie, i niepotrzebnie. Chodzi mi o to, że z atmosfery wzajemnych niedomówień zasadniczo nic się w tej powieści nie wydobywa. Mietlicka skupia się na konstruowaniu scen, których atrakcyjność to portretowanie miejsc, nie znajdujących się w nich ludzi. Bardzo niepokojące jest to, że ta książka w pewnych momentach jest wyjątkowo monotonna, zaczyna zwyczajnie nudzić. Wygasają wzbudzone czytelnicze nadzieje, kiedy pierwsze rozdziały obiecują jakąś iskrzącą konfrontację albo po prostu ciekawe zderzenie dwójki ludzi, którzy z różnych powodów nie mogą już być razem. Czy satysfakcjonować może zakończenie? Nie wiem. Mnie szczególnie nie poruszyło. Odniosłem nawet wrażenie, że zostało napisane trochę na kolanie. Pisarka chce być jakaś, widać w tej powieści potrzebę pokazania własnego sposobu obrazowania emocji i działań. To bardzo cenne. Bohaterowie są dostatecznie wyraźni, by później mocno zapadać w pamięć, a jednak tego nie robią. Dlatego pozostaje spore rozczarowanie, lecz i podziw dla Justyny Mietlickiej, która postanowiła się zmierzyć z bardzo trudnym literacko tematem. Także za to, w jaki sposób to, co oswojone i znane w relacji, staje się toksyczne i lepiej widoczne w realiach obcego miejsca. W tym znaczeniu jest to książka o Marsylii, która deprymuje, osacza i niszczy. Szkoda tylko, że nie czuć obiecanego powiewu mistrala. Że to wszystko jest całkiem przyzwoicie skomponowane, ale nie wydarza się rewolucja, żadna siła nie przestawia elementów tego świata przedstawionego.

2020-08-19

„Znamię” Olgierd Hurka


Wydawca: Harper Collins Polska

Data wydania: 5 sierpnia 2020

Liczba stron: 400

Oprawa: miękka

Cena det.: 38,99 zł

Tytuł recenzji: Wokół zniknięcia

Czytając tę powieść, naprawdę trudno uwierzyć, że jest to debiut literacki. Nie klasyfikowałbym jej jako thrillera czy nawet powieści kryminalnej, bo to przede wszystkim bardzo dobra proza obyczajowa. Zorientowana na pewne określone środowisko zawodowe, ale również dbająca o to, by mnożyć niejasności, a te świetnie wyglądają w portretowanych tutaj relacjach. Olgierd Hurka bardzo czule kreśli sylwetki swoich bohaterów i dba o sugestywne ich wizerunki, nawet przedstawiając ludzi z dalszego planu. „Znamię” ma bardzo przemyślaną konstrukcję i przez większość czasu nie podąża za trendem dynamizowania zdarzeń, za którym stoją czasem zaniedbania dotyczące różnych elementów świata przedstawionego. Tu zobrazowane są każda chwila, każdy detal. Nic nie umyka narratorowi, a tym samym od początku do końca jesteśmy w stanie uwierzyć tej historii. Opowieści o tym, że ważna jest lojalność wraz z poczuciem przyzwoitości, ale także o niebezpieczeństwie utraty kontaktu z samym sobą. I o zniknięciu pewnej kobiety, wokół którego koncentruje się opowieść o tożsamości, fatalnej miłości i bolesnych skutkach jej odrzucenia.

Michał Tumski jest cenionym warszawskim mecenasem, który wplątany zostaje w szereg matactw mających na celu przejęcie konkretnego obiektu za wszelką cenę. Także cenę zwyczajnej uczciwości i moralności. Hurka portretuje silnego i zdecydowanego bohatera, który musi mierzyć się z siecią wpływów. Ktoś koniecznie chce, by postępował tak, jak jest to przewidziane. Wokół afer ujawnia się stopniowo historia jego współpracownicy Joanny, która znika w tajemniczych okolicznościach i nic nie wskazuje na to, że zagadka jej zniknięcia zostanie rozwiązana. Cyniczny przełożony Michała w Londynie wyraźnie daje mu do zrozumienia, że praca prawnika za duże wynagrodzenie rzadko kiedy łączy się z moralnością. Kiedy bohater skonfrontuje się z nową rzeczywistością, w której nie będzie już miejsca na podległość i kompromisy zawodowe, wróci do niego przeszłość. A także ktoś, kto jest odpowiedzialny za zniknięcie Joanny.

Sprawę zaginionej przejmuje Agnieszka Moroz, aspirantka z niewielkim doświadczeniem i zmagająca się z problemami zdrowotnymi rzutującymi na jej sprawność, ale jednocześnie kobieta niezwykle wyczulona na drobiazgi i konsekwentna w działaniu. Agnieszka musi też mierzyć się z tym, co zwykle jest zawodowym balastem w przypadku kobiet, bo macierzyństwo nie zawsze jest mile widziane, a tutaj staje się przestrzenią walki o bliskość z synem. W relacji z policjantką Michał jest najpierw czujny i zasadniczy. Wiele się jednak zmieni. „Znamię” będzie bowiem historią o tym, jak wchodzi się w bliskość mimo zastrzeżeń i kontekstów, które ją uniemożliwiają. Ta dwójka zmierzy się ponownie z zagadką tej powieści, ale nieco inaczej. Czy wówczas skuteczniej?

Dojrzały styl Olgierda Hurki owocuje przemyślanymi i bardzo udanymi zwrotami w tej dość sennej akcji, w której poszczególne wydarzenia łączą się ze sobą niczym sprawnie układane puzzle. Dzięki temu autor może pozwolić sobie na świadome odstępstwa od zastosowanej dla całej powieści koncepcji pisania. I powstają wtedy rzeczy naprawdę zajmujące. Na przykład nietuzinkowy opis kaca. Albo scena, w której bohater koi poczucie wyobcowania i samotności dzięki… opiekunce do dziecka wynajmowanej na godziny. Hurka świadomie stosuje retardacje, aby czytelnik mógł dłużej pobyć z bohaterami. Pozornie przedstawianymi jednoznacznie, ale przecież kryjącymi tajemnice. Sam Tumski jest człowiekiem, który z jednej strony zmaga się z traumą przeszłości, z drugiej zaś – nie potrafi odważnie wkroczyć w przyszłość. Zwłaszcza gdy jego uporządkowane życie się rozpada. Enigmatyczna jest relacja bohatera z zaginioną. To, co sam sobie przypomina, i to, co przypominają mu inni. Bo Hurka portretuje bohatera zmagającego się z pamiętaniem, zmierzającego po równi pochyłej w kierunku nałogu i jednocześnie pewnego swoich poglądów, dzięki którym zyskuje czytelniczą sympatię.

Ale w świecie warszawskich zdobywców i malwersantów finansowych mężczyzna Hurki staje się w pewnym momencie osaczony. W sytuacji zagrożenia mamy większy dostęp do jego emocji. Podobnie dzieje się z portretowaną policjantką, która dojrzewa literacko z każdą kolejną stroną i nowym działaniem, jakiego musi się podjąć. Oboje podążają tropem zagadki kryminalnej, ale mam wrażenie, że nie ona jest tu najważniejsza. Biorąc pod uwagę to, ile miejsca autor poświęca perypetiom zawodowym swojego bohatera, jest to w dużym stopniu opowieść o tym, jak zajmowane stanowisko i codzienne wybory zawodowe kształtują charakter człowieka. Co w nim wzmacniają, a co rujnują.

Poza tym „Znamię” to opowieść o ludziach, którzy z różnych powodów nie osiągają tego, co zamierzają, i nie są w stanie spełnić swoich marzeń. Utkwili w konkretnych rolach, są warunkowani konkretnymi zasadami życia społecznego. Zaglądają jednak do swojego wnętrza i czasem się siebie boją, a niekiedy dziwią temu, kim naprawdę mogą być. Kim była zaginiona Joanna? Czego szukała w kościele, kogo nazywała swoim aniołem i co tak naprawdę doprowadziło do tego, że pewnego dnia po prostu przestała istnieć – dla środowiska zawodowego i dla całej reszty świata? „Znamię” to też książka, której kierunek można byłoby widzieć inaczej, bo warto zauważyć, że nie wszystkie tropy albo sugestie rozwinięte są w satysfakcjonujący sposób. Mam na myśli między innymi retrospekcje z życia Michała, jego relacje z umierającą żoną i to, co towarzyszyło jej odejściu. Można mieć też małe zastrzeżenia do drugiej części powieści, która stara się jakby na siłę zdynamizować zdarzenia, podczas gdy uporządkowany rytm tej narracji całkowicie się broni i dodanie przyspieszenia nie wygląda zbyt naturalnie.

Olgierd Hurka czuje się bardzo pewnie w tym, jak pisze i o czym pisze. Bardzo dobrze czyta się debiutanta, który wie, że pozostawianie czytelnika w jakichś ciemnych norach narracyjnych nie jest dobre – stąd dbałość o naprawdę każdą dekorację tej opowieści. Jednocześnie jest to rzecz, w której dochodzi do ciekawych rozliczeń u głównych bohaterów. Mimo że nie ma tutaj narzuconego odgórnie tempa, jest to powieść zajmująca, gdy przedstawia prozę życia bez jej upiększania i fantazjowania na jej temat. Dlatego „Znamię” to powieść dla czytelnika cierpliwego i umiejącego docenić sposób, w jaki autor przywiązuje nas do zdarzeń, zamiast mnożyć je w niekoniecznie celowy sposób. Naprawdę dobry debiut.

2020-08-17

„Washington Black” Esi Edugyan


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 12 sierpnia 2020

Liczba stron: 400

Przekład: Bohdan Maliborski

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Podróż do samego siebie

Powieść Esi Edugyan to wyjątkowa przygoda czytelnicza. Narracja o czarnoskórym niewolniku przemierzającym świat w XIX wieku i szukającym własnej tożsamości jest jednocześnie epicką historią opowiadającą, czym w relacji może być przywiązanie, a czym przynależność. Czyta się to z niesłabnącym zainteresowaniem, bo Edugyan odświeża znany koncept powieści podróżniczej, a jej wyobraźnia twórcza jest tak malarska i wielowymiarowa, że w tej narracji widzi się i różnorodność, i fascynujące zderzenia istoty ludzkiej z naturą, i przede wszystkim tę niezwykłą symbiozę człowieka znikąd, który raz za razem poznaje kolejne kraje i kolejne krainy geograficzne. „Washington Black” to powieść o szukaniu siebie w podróży, ale i o podróży, której nie odbywamy, kiedy wiemy, skąd pochodzimy, kto jest odpowiedzialny za nasze pojawienie się na tym świecie i jak nasz życiowy status określa to, co jesteśmy w stanie zdobyć oraz osiągnąć.

Wash nie jest tak naprawdę znikąd. Przynależy do plantacji na Barbadosie i jest własnością swego okrutnego pana. Edugyan nie oszczędza czytelnika – to, jak traktowani są niewolnicy na jednej z wysp Indii Zachodnich lat trzydziestych dziewiętnastego stulecia, to bezkompromisowa walka o przetrwanie. Walka, w której nawet godny wybór, czyli samobójstwo, jest kwestionowany i zabroniony. Wash wydobywa się ze świata, w którym jedyną formą sensu istnienia jest służenie panu. Jego ojczyzną jest kraina wiecznego zniewolenia, a jego tożsamość to stałe bycie podległym komuś. Wstrząsające są sceny, w których widzimy, jak Wash z zachwytem bierze się za wylizywanie resztek z pańskiego talerza, jak jest przez niego nazywany „czarnym cielęciem” i jak wciąż traktowany przedmiotowo staje się ofiarą okoliczności na zawsze naznaczających jego życie jako uciekiniera.

Kanadyjska pisarka postanawia podarować swojemu bohaterowi nowe życie. A właściwie stworzyć mu możliwości, których nigdy nie miał. Te daje bliskość z bratem pana Washa decydującym się na uczynienie czarnoskórego chłopca swoim asystentem. Tyci – bo tak nazywany jest odkrywca i abolicjonista – staje się bratnią duszą Washa, ale cała ta niezwykła znajomość zaczyna się jednak od przydatności, użyteczności. Wartość swojego życia nastoletni chłopiec zrozumie w tej skomplikowanej relacji dzięki przemieszczaniu się. Kiedy nieudana ucieczka balonem skieruje Washa i Tyciego na pokład przypadkowo przemierzającego morze statku, rozpocznie się czas zmian, które odcisną swoje piętno na świadomości młodziutkiego bohatera. Ale rozpocznie się również fascynująca wędrówka w głąb siebie. Edugyan opowie o tym, jak rodzi się świadomość odpowiedzialności za własne życie, kiedy to życie nabierze znaczenia. Wash stanie się osobnym, indywidualnym i podejmującym decyzję bytem. Będzie też dodatkowo podróżnikiem, którego zafascynuje różnorodność świata, o jakiej nigdy nie myślał, bo gdyby nie przypadek, pewnie nigdy by jej nie poznał.

Wydarzenia rozgrywają się w wielu różnych miejscach: od karaibskich tropików przez mroźną Północ i mglisty Londyn po niezwykłe Maroko. Wszędzie tam dorastający z dwoma piętnami – koloru skóry i oszpecenia – młody bohater będzie zadawał sobie coraz odważniejsze pytania o to, kim jest, ale także o to, w jaki sposób pozostawić po sobie ślad, a właściwie dowód na to, że jego życie stało się spełnione i ważne. Mnie najbardziej podobały się fragmenty, w których Wash mierzy się z bezkompromisowością chłodu, jakiego wcześniej nie zaznał. I w tej zimnej scenerii Esi Edugyan buduje chyba najbardziej przejmującą i sugestywną scenę w powieści: moment porzucenia trzynastolatka przez człowieka, który dał mu wolność i pozwolił zobaczyć różnorodność świata. Tego świata, w którym wciąż na nowo mimo różnych współrzędnych geograficznych Wash postrzegany jest jako ten gorszy, zbędny.

„Washington Black” to przejmująca powieść o męskiej i dość szorstkiej relacji, która zmienia życie czarnoskórego chłopaka, ale daje temu życiu także wiele możliwości, pozwala wyzwolić apetyt na nie. Wash chce stanowić sam o sobie, ale najpierw musi pożegnać się z przerażającym atawizmem, który nakazuje mu być czyjąś własnością. Jego przynależność to podporządkowanie się. Świat przed długi czas daje mu do zrozumienia, że nie jest w miejscu ani w czasie, w jakich może przebywać. Dlatego to historia ucieczki rozumianej również symbolicznie jako uciekanie od demonów dzieciństwa naznaczonego okrucieństwem. Bo w gruncie rzeczy opowieść Edugyan – co zresztą zasugerowano wprost – jest książką przede wszystkim o tym, aby nie być częścią cudzego cierpienia; nie kreować go i nie potęgować, ale również nie stwarzać warunków, by istniało i deprecjonowało.

Wolność jest tutaj motywem przewodnim, bo przecież wolny bohater przemierza świat w czasach, kiedy jego przemierzanie nie było możliwe. Podróż jest początkiem definiowania przestrzeni własnej wolności. Ale Wash będzie rozumiał siebie cały czas przede wszystkim w relacjach. Porzucony przez człowieka, który był mu najbliższy, będzie musiał wypracować sobie drogę odpowiedzialności za samego siebie. Choć niesie w pamięci ślady niewyobrażalnego okrucieństwa, jest uosobieniem wyjątkowej łagodności połączonej z dużą dozą naiwności. I z nią wejdzie w kolejną relację. Dlatego jest to książka z klasycznym bohaterem dynamicznym, który może już tylko iść po swoje, bez wstydu i goryczy. Czy aby na pewno? Nie wszystko układa się tu w oczywisty sposób. Czyta się to jako rzecz o wyzwoleniu, ale także o tym, że demony przeszłości mogą niewolić bardziej niż bat i okrucieństwo pana na plantacji.

Należy zwrócić uwagę na świetnie rozpisane w każdej części tej powieści partie dialogowe. Doskonale dynamizują fabułę, ale są jednocześnie tak przedstawione, by ulotnił się dydaktyzm książki, o jaki na początku można ją posądzać. To, w jaki sposób mówią do siebie bohaterowie, jest jednocześnie drogą umożliwiającą zajrzenie do ich wnętrz. A nie ma tutaj głębszego psychologizowania, bo poznajemy portretowanych ludzi przede wszystkim przez to, jak działają. I co mówią. W tym znaczeniu Wash nieprzypadkowo jest przez dłuższy czas tylko biernym słuchaczem – albo przyswaja kierowane do niego treści, albo uważnie przygląda się interlokutorom, między którymi często pojawia się napięcie. „Washington Black” to historia tego, który najpierw uczy się słuchać, by potem mądrze i zasadnie używać słów mających czasem inne znaczenie niż to wzięte z plantacji okrucieństwa i przemocy.

Mądra, chwilami lirycznie czuła, ale przede wszystkim w atrakcyjny sposób dynamiczna powieść o tym, kim jest wolny człowiek, a także o tym, jak trudno jest być sobą poza relacją. Jak niewyobrażalnie trudne jest wzięcie odpowiedzialności za swoje życie, jeśli przez wiele lat było ono podległym komuś pasmem udręk. Bardzo oryginalna powieść przygodowa, ale też przejmująca egzystencjalna historia żegnania się ze stygmatami. Z nieoczywistymi bohaterami, którzy podejmują równie nieoczywiste wybory i mierzą się z ich konsekwencjami.

2020-08-13

„Tangerynka” Christine Mangan


Wydawca: Marginesy

Data wydania: 26 lutego 2020

Liczba stron: 320

Przekład: Agnieszka Wilga

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Toksyczne zależności

Debiutancki thriller Christine Mangan to dobry przykład zmarnowania całkiem ciekawego potencjału. „Tangerynka” jest historią obsesji i obłędu. Narracją mającą w zamierzeniu portretować skomplikowane relacje między dwiema kobietami, w których kryją się pokłady wielkich emocji. Jest tam miejsce na fascynację, przywiązanie, potem na odrzucenie, gniew i manipulacje. Cała historia – z zupełnie dla mnie niezrozumiałych względów, bo miasto gloryfikowane jest tutaj na siłę – rozgrywa się w Tangerze, którego specyfiką mamy się zachwycić, ale poza tym, że serwują tam gorącą miętową herbatę, nie można poczuć żadnego bliższego związku z wybraną przez autorkę lokalizacją. Mangan dokonuje rzeczy w moim odczuciu niesamowitej: wykorzystując dwie uzupełniające się narracje pierwszoosobowe, proponuje papierowe bohaterki, o których naprawdę niewiele wiemy, a to, czego się dowiadujemy, nie powoduje, że czyta się tę książkę z większym zainteresowaniem. Pojawia się za to sporo irytacji i rozczarowań. Zwłaszcza gdy przyglądamy się temu, jak pisarka konstruuje tu intrygę kryminalną. To rzeczywiście filmowa książka i nie dziwię się, że świat filmu już się nią zainteresował. Przede wszystkim dlatego, że proponuje – charakterystyczne dla kasowego filmu – zbyt proste rozwiązania, a główna oprawczyni poczyna sobie doskonale, bez najmniejszego problemu realizując wszystkie punkty swego szaleńczego planu.

Jest zatem Alice i jest Lucy. Najlepiej w dalszej części omówienia nie wskazywać, która z nich robi to, co opisane, dzięki czemu pozostawi się ten element zaskoczenia, który ma w założeniu autorki być mocny i pojawiać się w co drugim rozdziale, ale ostatecznie znika już na samym początku, kiedy wszystkiego naprawdę dość szybko można się domyślić. Zatem dwie kobiety, najpierw jeszcze nastolatki, w retrospekcjach portretowane jako bliskie przyjaciółki ze studiów. Jedna wciąż mierzy się z traumą utraty rodziców, druga wyrwała się z bolesnej i szarej prowincji, a dzięki stypendium naukowemu może osiągnąć to, czego nie osiągają ludzie pochodzący z takich okolic jak ona. Dziewczęta szybko zaprzyjaźniają się, ale równie szybko odkrywamy, że ta przyjaźń jest toksyczna. Coraz bardziej zaborcza, coraz mocniej wpływająca na codzienność, która wspólnie zaczyna być nie do wytrzymania. Znikają rzeczy, pojawiają się napięcia w rozmowach, potem rozmowy zamieniają się w mroczne milczenie. Rozpada się ta przyjaźń po pewnym wypadku zimową porą i od tamtej pory bohaterki wiodą swoje życia z dala od siebie. Tymczasem ich losy splatają się ponownie w targanym niepokojami Tangerze. Jedna z nich po prostu przemierzy pół świata (są lata pięćdziesiąte minionego stulecia, nie jest to tak proste jak dzisiaj), ulokuje się w domu byłej przyjaciółki i uzna, że czas na poprawę relacji. Albo na powrót do obsesyjnej zależności, którą ukrócił wypadek w USA. I zrobi wszystko, aby rzeczywistość dopasować do ram swojej wyobraźni. Bez względu na to, co o tym będzie sądzić najbliższa do niedawna osoba.

Mangan portretuje emocje i zamierzenia bohaterek w sposób podręcznikowy. Wszystko układa się linearnie, jest bardzo czytelne i nie zapowiada jakiegoś zaskakującego przełomu. Od początku widzimy, do czego dąży jedna z bohaterek, a przed czym ucieka ta druga. Zacznie się zatem znowu zabawa w kotka i myszkę, w której manipulatorka rozdaje karty i zawsze wygrywa. Jest w stanie mydlić oczy każdemu i w każdej sytuacji. Nawet kiedy staje się wyjątkowo groźnie, pokrzywdzona nie jest w stanie wykrzesać z siebie choć odrobiny siły i przede wszystkim inwencji twórczej, by zapobiec kolejnym przewrotnym działaniom byłej przyjaciółki. W tym wszystkim jeszcze mężczyzna – od początku portretowany negatywnie, jakby Christine Mangan bała się stosować półcienie w ukazywaniu zachowań i motywacji działań swoich bohaterów. Ale jak wspomniałem, najgorzej rozpisane są właśnie dwie kobiece postacie. O ile pojawia się interesująca sugestia, że każda z istniejących rzeczy może mieć wiele nazw nawiązujących do Tangeru, o tyle nie jest ona później w żaden sposób wykorzystana, bo nie widzimy – a powinniśmy! – różnic w postrzeganiu tego samego przez bohaterki. Po cóż zatem te dwie narracje, które się uzupełniają? Powtarzają oczywistości, budując czytelnie jako taki wizerunek każdej z kobiet, który potem w żaden sposób się nie zmienia.

To opowieść o tym, co się może dziać, kiedy w bliskiej relacji ktoś decyduje o dalszym ciągu danej historii, którą druga bliska osoba zamknęła, odbierając relacji prywatny i kojący wymiar. Wszystko skonstruowane jest w taki sposób, by skupić się na tym, że przyjaciółki stają się wrogami. Obraz psychopatki zbudowany jest w sposób bardzo oczywisty, bez psychologicznego pogłębienia. Z drugiej strony ofiara również nie wzbudza jakichś ciepłych uczuć. I na dokładkę ten Tanger, który ma być niemym świadkiem wydarzeń, ale poprzez swą specyfikę jakoś te wydarzenia komentować. Cóż, rzeczywiście jakoś to wychodzi. Tylko jakoś.

Cała powieść jak na thriller jest wyjątkowo senna i nie oferuje specjalnych zwrotów akcji. Naprawdę zdziwiłem się, że tak można uśpić czytelnika przy książce o takim charakterze. Mangan stara się opowiedzieć historię o przeszłości, która powraca, bo tak naprawdę nic nie zostało w niej zamknięte, utknęła w negatywnych emocjach i niedopowiedzeniach. Pomysł zatem mało oryginalny, ale na pewno ciekawe jest to, jak potem rezonuje nagłe rozstanie przyjaciółek. Białe plamy w ich biografiach również zastanawiają, ale w żaden sposób nie są wypełnione. Tak po prostu przesuwamy się w przyszłość. Równie nagle i równie zaskakująco jak znajdujemy się w tym, a nie innym miejscu, choć cała historia mogłaby się rozegrać naprawdę wszędzie. „Tangerynka” jest zatem powieścią wielu rozczarowań. Widać, że autorka bardzo się stara uczynić z tej narracji coś nieoczywistego, kiedy proponuje dość odważne zakończenie – również bardzo filmowe, ale na pewno literacko bezkompromisowe.

Całość czyta się z niesłabnącym poczuciem znużenia. Nie pomaga lokalny koloryt Tangeru ani to, w jaki sposób pracuje wyobraźnia oprawczyni. Nie pomaga również zbliżanie się do bohaterek, bo żadna z nich nie pozwala tak naprawdę zbliżyć się do siebie. Wszystko tonie w oczywistych rozwiązaniach, jest boleśnie prozaiczne i nie działa na wyobraźnię. Pomysł na drapieżną powieść o mrocznej konsekwencji w działaniu, by mieć kogoś na własność, zostaje zmarnowany ślizganiem się po powierzchni naprawdę złożonego problemu. Dlatego „Tangerynka” dodatkowo męczy mało przemyślanymi partiami dialogowymi, tworzonymi w niektórych momentach jakby na siłę. Mimo północnoafrykańskiego uroku i tajemnicy pozostaje jednak duże rozczarowanie i nic ponad to.

2020-08-11

„Żałobnica” Robert Małecki


Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 12 sierpnia 2020

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Śmierć i pamiętanie

To moje pierwsze spotkanie z prozą Roberta Małeckiego. Na wstępie uniknę zatem porównań, czy to książka gorsza, lepsza lub też inna od wcześniejszych, choć zdążyłem się zorientować, że jego czytelnicy, mówiąc o „Żałobnicy”, używają raczej tego trzeciego przymiotnika. To jest jedna z tych niewygodnych powieści, która zarówno przed główną bohaterką otwiera otchłań pamięci, jak i przed czytelnikiem uruchamia szereg przerażających obrazów, skłania do mrocznych domysłów. W związku z tym i wykreowana tutaj postać, i poznający jej losy tkwią w pewnym emocjonalnym klinczu. „Żałobnica” ma duszną i bardzo niepokojącą atmosferę. Jest książką, która niebezpiecznie zawłaszcza, ale odbiera też dech. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Nic nie jest przewidywalne. Widoczna i odsłaniana z różnych punktów widzenia jest za to przejmująca samotność. Kobiety w kontrze do całego świata. Skonfrontowanej nie tylko z żałobą, ale i z kierowaną jej stronę nienawiścią. Z niechęcią tych, którzy obserwują jej działania. A także chcieliby wiedzieć, kim jest kobieta z przeszłości i jaki przerażający bagaż doświadczeń wniosła w małżeństwo, które właśnie tragicznie się zakończyło.

Anna jest trzydziestotrzyletnią wdową, która nie roniła publicznie łez na pogrzebie. Wciąż powracają do niej przejmujące obrazy, które nie były jej udziałem. Na przejeździe kolejowym, o którego bezpieczeństwo nie zadbała dróżniczka, mąż Anny i jej pasierbica tracą życie pod kołami rozpędzonego pociągu. Wraz z nimi odchodzą w niebyt tajemnice tego małżeństwa. Ale nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, co rzeczywiście odpowiadało za jego rozpad. Za to, że tuż przed śmiercią dwójka pełnych gniewu ludzi przyswaja jedną z wiadomości o tym, kim naprawdę była Anna. Żałobnica. Wdowa. Suka. Zmarli nic już nie powiedzą, ale pozostawią po sobie ślady, które będą prowadzić w miejsce i czas, z których Anna nigdy nie mogła się wydostać.

Wyjątkowo konsekwentnie budowana jest ta duszna atmosfera wzajemnych podejrzeń, niechęci otoczenia i coraz mocniejszego wyobcowania, które tworzą jednocześnie opowieść chwilami trudną do uniesienia. Podoba mi się dramatyzowanie Małeckiego. Czasem nadmierne, w większości jednak zasadne i skutecznie przykuwające uwagę do tej książki. Wiele mrocznych zdań nie funkcjonuje w akapitach, lecz osobno. Jakby były świadectwami jakiegoś urywanego oddechu. Jakby Anna musiała skonfrontować się ze sobą po śmierci najbliższych dużo bardziej boleśnie niż w przypadku konfrontacji ze śmiercią. Ponadto coraz więcej jej działań wydaje się podejrzane. Ale także to, co dzieje się wokół, stwarza kolejne zagadki. Pytania stawiane są pojedynczo i zasadniczo – jak te zdania, które funkcjonują bez towarzystwa, z zasadniczą kropką na końcu, zsuwające kolejne do następnej linii tekstu. „Żałobnica” pełna jest specyficznego napięcia. I niepokoi tym bardziej, im dalej odchodzimy od sprawy utraty męża i pasierbicy. Może ta utrata uratowała Annę przed obłędem? A może wręcz przeciwnie – skierowała ją ku niemu?

Bohaterka Małeckiego wyparła wiele z czasu przeszłego. To, co wydarzyło się kiedyś z dala od Torunia, w którym mieszka, wraca ze zdwojoną siłą, bo zainteresował się tym mąż Anny. Kto wie, co wydarzyłoby się, gdyby nie zginął. Anna nie jest świadoma tego, co czeka ją w najbliższej przeszłości. Nie wie, jak bolesne będzie zderzenie z faktami zniekształconymi bądź usuniętymi z jej pamięci. I kiedy miota się między tym, co pamięta, a tym, co pamięć przynosi wbrew niej samej, przypomina mi Magdę, bohaterkę powieści „Krok trzeci” Bartosza Szczygielskiego. W tamtej powieści również mieliśmy kobietę udręczoną tym, jak niewiele może odtworzyć z czasu przeszłego i – co za tym idzie – jak niewiele wie o sobie samej poza tym, że jest przeraźliwie samotna i zdana na własne siły.

Po stronie Anny znajdą się jednak pojedynczy bohaterowie, ale są to ludzie, którzy jedynie w tle stymulują jej pamięć, prowadzą ją ku świadomemu przypominaniu sobie. W tym wszystkim dodatkowo zagadka zniknięcia dróżniczki, która musiała wziąć na siebie odpowiedzialność za śmierć dwójki ludzi. Ludzi, którzy mieli być Annie najbliżsi, ale stali się wrogami. Albo tylko jej samej wydaje się, że małżeńskie życie było wiecznym frontem walki. Dużo trudniejszym niż rzeczywistość po wypadku. Do niej wdziera się coraz więcej autodestrukcji. Ale Anna nie rozpada się. Wręcz przeciwnie – musi zebrać siły, by zrozumieć samą siebie i to, dlaczego jej związek małżeński się rozpadał.

„Przeszłość jest jak kotwica” – te słowa głosi policjantka, która odbywa z bohaterką kilka rozmów w związku ze zniknięciem dróżniczki. I bardzo szybko zorientujemy się, że demony dopadające Annę dzisiaj utkwiły gdzieś w czasie przeszłym, niewyjaśnionym i coraz bardziej groźnym. Pęczniejącym gdzieś pod skórą, niszczącym umysł. A jednocześnie stanowiącym o tym, kim kobieta jest naprawdę. Kim była w relacji małżeńskiej. Małecki bardzo powoli odsłania karty, ale robi to z dbałością o każdy szczegół, nawet topograficzny. Sprawia to wrażenie, jakby wiwisekcja przeszłości Anny była procesem nie tyle niemożliwym, ile przede wszystkim trudnym do wytrzymania. Wciąż na nowo bohaterka uświadamia sobie, że zostaje ze swoimi lękami sama. Że nie sposób będzie teraz odbyć żałobę, bo za śmiercią wcale nie stoi poczucie bezgranicznej pustki. W pustce jest coraz więcej niepewności tego, kim się jest albo kim się było. „Żałobnica” zabierze nas w podróż do wspomnień. To będzie podróż w jedną stronę. Ani czytający, ani bohaterka nie będą się mogli cofnąć do bezpiecznego miejsca, z którego wyruszyli.

Robert Małecki sugestywnie oddaje labilność emocjonalną swojej bohaterki i bardzo konsekwentnie portretuje potęgujący się strach o samą siebie. W tym znaczeniu możemy mówić o thrillerze psychologicznym, jednak narastający lęk czytelnika budują przede wszystkim wspomniane wcześniej zasadnicze i świetnie skonstruowane zdania. „Żałobnica” tnie nimi jak sztyletami, a ostatecznie prowadzi ku rozwiązaniu, które dla nikogo nie będzie źródłem ekspiacji. Dlatego to książka wyjątkowo przejmująca i w taki sposób bezkompromisowa, że nie szuka się alternatyw – choć przecież pośród nich rodzi się konsekwentna droga do tego, by poznać prawdę. Małecki potrafi manipulować czytelnikiem, ale tworzy również interesującą postać, wobec której zachowuje się dystans, lecz mimo to intryguje ona od początku do końca. Nie wiem, jak jest w innych książkach tego autora, lecz jeśli w każdej dba on o to, by bohaterowie byli tak frapujący jak w „Żałobnicy”, nie dziwię się sukcesom i trzymam kciuki za kolejne tak pełne napięcia i zaskoczenia powieści.

2020-08-07

„Nikolski” Nicolas Dickner


Wydawca: Pauza

Data wydania: 8 sierpnia 2020

Liczba stron: 272

Przekład: Magdalena Kamińska-Maurugeon

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Życiowe wędrówki

„Nikolski” to powieść tak wielu nieoczywistych rozwiązań fabularnych i jednocześnie rzecz tak otwarta w swojej kompozycji, że nie dziwię się, iż miała kilka wersji roboczych, do których zajrzałbym z przyjemnością. To, w jaki sposób Nicolas Dickner spaja losy swoich bohaterów, jest niezwykle ekscytujące nie tylko dlatego, że oferuje wiele możliwości. Chodzi też o to, w jaki sposób buduje opozycję stałości i poruszania się. W dużej mierze „Nikolski” to będzie książka o tym, gdzie jest nasze miejsce na mapie, ale głównie na temat tego, jak je sobie wyznaczamy. Przemierzanie przestrzeni i zdobywanie dzięki temu doświadczeń skontrastowane będzie z bezpiecznym zasiedzeniem się i równoczesnymi fantazjami na temat kształtu świata, kiedy zbiera się mapy i jednocześnie nabiera pewności, że czas ruszyć dalej (tu świetna klamrowa kompozycja powieści, która zamyka wiele przesłań, otwierając jednocześnie drogi nowych możliwości i interpretacji tej narracji).

Dickner pisze również o odchylonym azymucie. To historia kompasu wskazującego kierunek na maleńką alaskańską osadę. Bohaterowie nie będą mieć pojęcia o tym, jak bardzo łączy ich to kierunkowanie. A czytelnik będzie świadkiem doskonałej opowieści o tym, jak żyją w nas przodkowie i najbliżsi ludzie, a także w jaki sposób wpływają na nasze życiowe wybory. Jedno zastrzeżenie mam do tego, że wszystkie postaci wyjątkowo łatwo realizują swoje życiowe cele. Rozumiem, że to było potrzebne w konstrukcji tej powieści, ale nie do końca wypada wiarygodnie. Reszta prezentuje się świetnie. Zwłaszcza gdy opowiada o tym, czym jest nasza mentalna mapa.

Noah to dziecko wędrowców, którzy spotkali się w drodze i dali sobie odrobinę bliskości. Pochodzi znikąd. Przemierzając wraz z matką kanadyjskie bezdroża, czytania i pisania uczy się z map. Jego tożsamość kształtuje wciąż zmieniający się krajobraz. Do czasu. Do momentu, w którym Noah wybierze miejsce, z którym chce związać dalsze życie. Miejsce, gdzie po raz pierwszy w życiu się zatrzyma. Będzie to oczywiście miało swoje konsekwencje, ale najciekawsze wydaje się śledzenie tego, jak elementy przestrzeni miejskiej – uporządkowanej i zamkniętej – kształtują wrażliwość i poczucie własnej wartości tego bohatera. Do Montrealu przybywa również Joyce. Wciąż znajduje się blisko Noaha, ale oboje realizują inne życiowe scenariusze. Joyce od małego zachwyca się mapami ojca, pochodzi z rodziny podróżników, dojrzewa do swojej pierwszej ważnej podróży. Wybiera tę samą lokalizację co Noah, ale kierują nią inne pobudki. W Montrealu znajdzie się także ktoś jeszcze. Trzeci bohater, opowiadacz historii swojego życia, posiadacz dziwnego kompasu. I wszystko nagle połączy się w zaskakującą całość. Albo nie.

Życiowi nomadzi przyglądają się Montrealowi jak ich znajomi, emigranci z rejonu ważnego dla wymowy tej powieści, ale też nieoczywistego. Noah i Joyce muszą wydeptać własne ścieżki i oswoić miejskie życie. Jednocześnie wciąż żyją tym, jak ukształtowała ich przeszłość. Stale w jakimś związku z mapą i możliwościami, które daje. Niepokorni i niespokojni. Nietuzinkowi w swych wyborach życiowych i konsekwentni w ich realizacji. Dickner portretuje postacie, z którymi można się zaprzyjaźnić, ale jednocześnie ludzi w specyficzny sposób osobnych. Działających zadaniowo i narzucających na swoje prywatne mapy kolejne punkty, do których muszą dotrzeć. Zwykle po to, by zrozumieć samych siebie.

Ale to też opowieść o ludziach, którzy w różny sposób muszą radzić sobie z oddaleniem od najbliższej osoby – matki. Albo jest to konfrontacja z jej śmiercią, albo konsekwentne i nieudane próby nawiązywania kontaktu, albo też poszukiwania w wielkim mieście cechujące się wyjątkową formą determinacji, podporządkowujące sobie cały sens życia i działania. Nieobecne matki funkcjonują tutaj trochę jak zatarte życiowe azymuty. Są wciąż punktami odniesienia, ale utkwiły w przeszłości jako symbole, nie ma ich fizycznie obok dzieci, te zaś mierzą się z brakiem, który trzeba czymś zapełnić. Dlatego „Nikolski” to opowieść o rodzinie, która zbliża i jednocześnie oddala. Ważne jest śledzenie tropów wskazujących na linie genealogiczne poszczególnych bohaterów, ale w moim odczuciu Dickner bardziej uniwersalnie opowiada o tym, czym jest życiowa podróż z bagażem rodzinnych wspomnień. Jego bohaterowie muszą żyć albo w zgodzie z tym, kim stali się dzięki swojej rodzinie, albo w opozycji do tego. Jednocześnie wychodzą odważnie światu naprzeciw. Takiej rzeczywistości, w której sami zaczną poszukiwać. I jednocześnie wędrować. Z mapą albo przekonaniem o tym, że mapa nie jest fizycznie potrzebna.

„Nikolski” to też powieść o tym, jak kształtuje się tożsamość w związku z regionem, z jakiego się pochodzi. Sporo w tej książce – w wyraźnym i czytelnym tle – opowieści o relokacjach, które mają konsekwencje dla rodzin, rodów, narodów. Historia zobrazowana w podróżniczo-historycznych retrospekcjach staje się częścią współczesnej historii zagubionych bohaterów tej narracji. Dlatego też Dickner pisze zarówno o ucieczkach, jak i o powrotach. Wszystko to opisane jest w taki sposób, że „Nikolski” staje się w zasadzie wstępem do tego, co nienapisane. Rzadko która powieść otwiera się tak niejednoznacznie, zamykając ostatnie zdanie, i jednocześnie jest historią pewnej ukończonej drogi. To też opowieść o tym, jak ważne są rzeczy przechodnie. Na przykład pewna książka, która przynależała do kogoś, a potem stała się wyznacznikiem nowej drogi. Jakby kolejnym kompasem.

„Nikolski” jest świetną historią dojrzewania do odpowiedzialności za siebie i swoje wybory. Jednocześnie umiejscowioną w ciekawej przestrzeni rzeczą o specyficznej formie zatrzymania się w życiu i docenienia świata z perspektywy tego czasu zatrzymanego. O archeologii rzeczywistej i tej mentalnej, kiedy trzeba poskładać ślady po przodkach, by zrozumieć cel i potrzeby własnego życia. Podoba mi się wielowymiarowość tej książki i to, jak różnie można ją zinterpretować. Czy jesteśmy życiowymi nomadami, czy też zawsze i wszędzie określa nas jakaś przynależność? To literacka fantazja dla czytelników lubiących zmiany i podróże, ale również dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć więcej o swojej tożsamości, nie ruszając się z miejsca. Dickner jest pisarzem posługującym się frazą brawurowo, czasem nonszalancko, ale w taki sposób, że kreśli wydarzenia wraz z postaciami, które mocno zapadną w pamięć. I jest to też opowieść o tym, za czym tęsknimy, wyznaczając sobie nowe początki życiowych dróg.

2020-08-05

„Bodaj Budka” Natałka Babina


Wydawca: REBIS

Data wydania: 4 sierpnia 2020

Liczba stron: 304

Przekład: Anna Korzeniowska-Bihun

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 37,90 zł

Tytuł recenzji: W obliczu apokalipsy

Swietłana Aleksijewicz to za mało, aby powiedzieć, że wiemy coś o współczesnym pisarstwie białoruskim. Dobrą lekcją poznania szaleństwa narracyjnego zza wschodniej granicy jest lektura książek Natałki Babiny. „Bodaj Budka” to kolejna rzecz, w której ujawnia się przeogromna wyobraźnia autorki i jej dezynwoltura w łączeniu tropów oraz gatunków. Z drugiej strony ta książka jest nieco wtórna w stosunku do „Miasta ryb” i to jest trochę niebezpieczne, bo kiedy ochłonie się po tym, co się przeczytało, można odnieść wrażenie, że Babina stoi w miejscu. Gdybym miał znaleźć polski odpowiednik takiego rodzaju pisania, wskazałbym na dokonania prozatorskie Radka Raka. Docenianie jego książek świadczy o tym, że mamy w Polsce ochotę na wejścia w dziwne, mroczne, zaskakujące i łączące realizm z elementami nadprzyrodzonymi narracje, bo one chyba jak żadne inne zadają nam trudniejsze zagadki do rozwikłania. A także stawiają oczywiste pytania w bardzo nieoczywistej formie.

„Bodaj Budka” to ponowne spotkanie z Ałką Bobylewą. Retrospekcje tylko subtelnie nawiązują do „Miasta ryb” – przede wszystkim wówczas, gdy bohaterka wspomina śmierć swojej babci Makryni. Tym razem Bobylewa staje wobec całkiem nowego wyzwania. Po raz pierwszy w życiu decyduje się na kupno nieruchomości. Bardzo niezwykłej, o którą będzie musiała potem walczyć, co nakreślone jest w pięknej konwencji batalistycznej groteski. Budka to dawny dom kolejarzy przy torach. W zasadzie kilka nieruchomości tworzących kompleks. Jednocześnie pewną symboliczną przestrzeń. Ałka zakłada, że sprowadzi się do Budki, będzie na miejscu doglądała remontu i uda jej się pracować nad nową powieścią. Okazuje się, że będzie ona bliżej rzeczywistości, niż to się Bobylewej wydaje, bo jedna z bohaterek zmaterializuje się i stanie postacią, która swoje bezkompromisowe sądy i opinie będzie wyrażać na terenie tytułowej Budki.

Babina wprowadza elementy horroru gore, trochę science fiction i bardzo mocne w swojej wymowie apokaliptyczne wizje. Dość powiedzieć, że w powieści zginą brutalną śmiercią przyjaciółka i siostra Ałki, a cały oswojony przez nią świat stanie się areną walki z przerażającym zagrożeniem. Budka będzie miejscem, w którym zgromadzą się uciekinierzy z niewoli i buntownicy. Będzie wśród nich także gadający kot! Cała ta gromada stawi czoła wrogowi, który wcale nie pojawił się znienacka. Dużo wcześniej pojawiały się sygnały o tym, że może zdarzyć się taki dramat, jaki będzie miał miejsce. Również Ałka, którą milicja interesuje się ze względów politycznych, w pewien sposób przewidywała nadchodzącą katastrofę. Tym niemniej tkwi w poczuciu niemocy wobec zagrożenia. Do czasu. Portretowana przez Babinę białoruska prowincja stanie się frontem walki o odzyskanie tego, co Białorusi zostało zabrane. A problem najazdu tajemniczych istot, które odcinają granice państwa i niewolą tych ludzi, których wcześniej nie zabili, to pokłosie przewidywań, że świat czeka koniec, ale koniec egzemplifikowany przez słowo, które również jest u kresu.

Warto zwrócić uwagę na to, jak zantagonizowane są w tej powieści trzy języki, którymi posługują się bohaterowie – rosyjski, ukraiński i białoruski. Każdy kryje w sobie dawne idiosynkrazje, w każdym ukrywają się uprzedzenia i lęk przed nazywaniem świata. Bobylewa doświadcza tych językowych zderzeń w sposób szczególny. W świecie przedstawionym tej powieści za każdym z nich stoi inna historia i inny sposób percepcji. Ale to oczywiście nie wszystko. „Bodaj Budka” to interesująca fantazja o tym, w jaki sposób język określa narodowość, a później o niepokoju zderzeń ludzi w XXI wieku, pośród których – jak się okazuje – podziały narodowościowe wciąż są żywe. „Jaki jest prawdziwy język naszej ziemi?” – to pytanie zadane przez jednego z bohaterów prowadzi ku zagadce zawłaszczenia świata, w którym sielskość tego, co bliskie, wciąż skonfrontowana jest z przeczuciem i oczekiwaniem, że ktoś wrogi stworzy niebezpieczeństwo, a pozorny spokój będzie mieć bardzo lichy fundament.

To niezwykła powieść, w której wiedźmy będą opowiadać o rzeczywistości tak jak upersonifikowana śmierć, prawie przyjaciółka, ktoś bliski Ałce, pomocny i próbujący wyjaśnić jej skomplikowaną sytuację, w jakiej się znalazła. Będzie tu wiele baśniowych elementów, które powodują, że rzeczywistość staje się surrealistyczna, ale to wciąż przestrzeń opresji. Zagrożenie z zewnątrz jest trudne do zdefiniowania i żeby z nim walczyć, potrzebna będzie solidarność. Być może taka, na jaką mieszkańcy pozornie cichej i bezproblemowej prowincji nie mogą się zdobyć.

Podobnie jak w „Mieście ryb” Bobylewa znowu będzie wpadać w nory czasowe, ale tym razem te wycieczki będą trochę inne. Mam wrażenie, że Babina chce nam dać do zrozumienia, że wszystko, co niepokojąco magiczne i nadprzyrodzone, wciąż dzieje się tam, gdzie ludzie muszą dokonywać wyboru języka, by wyrazić to, co myślą, i jednocześnie określać swoją przynależność. Także w tym, co podyktowała historia i jak ułożyła dane losy. A jednak jest to przecież piękna opowieść o sile zjednoczenia, dzięki której wszystko, co irracjonalne i wrogie, staje się możliwe do pokonania. Babina oczywiście myli tropy i często zwraca naszą uwagę na coś, co niekoniecznie potem będzie ważne. Dlatego to pomysłowa i dynamiczna powieść o tym, że świat ulega upadkowi, a ludzie doświadczają sytuacji granicznych, które niejako sprowokowali. Podoba mi się również nietuzinkowe poczucie humoru autorki, która z najbardziej makabrycznych zdarzeń potrafi wydestylować to, co wywoła po prostu uśmiech na twarzy.

Ale czarny humor to nie wszystko. Najważniejsza jest galeria ekscentrycznych i fascynujących postaci, przy których sama Ałka Bobylewa trochę blednie. Tym niemniej to jej narracja jest najważniejsza i jej przyglądanie się zarysowanym problemom. A także reakcje na to, co absurdalne i niepojęte. Wszystko trzeba znieść i unieść. A bohaterowie różnie będą sobie z tym radzić. To też rzecz o kilku pokoleniach – młode dziewczyny wpatrują się po śmierci matki w swoje telefony, a starzec cierpiący na zanik pamięci może opisywać rzeczywistość już tylko punktowo, wymieniając to, co widzi. W tym znaczeniu „Bodaj Budka” to narracja tworząca pewną szaloną panoramę społeczną, ale też powieść stawiająca trudne pytania o tożsamość narodową. Czyta się to chutko i naprawdę bardzo dobrze. Ten archaiczny przysłówek bardzo często będzie nam przypominał o tym, że język Babiny to dowód na to, że wciąż na nowo trzeba w wyrażaniu siebie wiązać przeszłość z nadziejami lub lękami przed przyszłością. Bardzo ciekawa powieść.