2020-03-31

„Czarne morze” Karolina Macios


Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 25 marca 2020

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: W matni lęków i wyobrażeń

Lubię takie dowody drogi twórczej i rozwijania się, jakim jest ta książka. Lubię jako recenzent, który zdecydował się na pisanie własnych powieści, bo „Czarne morze” to książka redaktorki piszącej w podziękowaniach o tym, że autorzy, z którymi współpracowała, są w tej narracji obecni. Cieszę się, albowiem Macios trochę jak ja udowadnia, że nie jesteśmy tymi, którzy kreślą na czerwono powieści innych, gdyż sami nie potrafią napisać nic swojego. Czytając tę książkę, zastanawiałem się, czy autorka kiedykolwiek współpracowała redakcyjnie z Małgorzatą Wardą. Bo to bardzo podobna fraza, sposób budowania napięcia, psychologiczne portretowanie bohaterki. Znalazłem też inne powiązanie. Wciąż z tyłu głowy odzywało mi się poczucie, że „Czarne morze” – opowieść o kobiecie w szponach lęku i zawieszonej między dwiema płaszczyznami czasowymi, która odkrywa, że ktoś manipuluje jej życiem – przypomina mi coś, co czytałem niedawno. I tak, to „Krok trzeci” Bartosza Szczygielskiego, bardziej może odważna narracja, bo ciekawiej kompilująca świat rzeczywisty z wyobrażeniami bohaterki. Te, które proponuje Karolina Macios, są naprawdę imponujące i kilka przebija nawet najmroczniejsze wizje z azjatyckich horrorów, ale odnosiłem wrażenie, że autorka – w przeciwieństwie do Szczygielskiego – nie zdecydowała się na bardziej odważne wizje. Trochę jakby się ich bała – pojawiają się, ale są okrojone, jakby niedopracowane, niepełne. Stanowią tylko delikatne tło dla napięcia, które Macios buduje inaczej. Mimo że w sposób oczywisty pomysł i wykonanie nie są tu dla mnie nowe, czytało mi się „Czarne morze” bardzo dobrze.

Najlepiej skonstruowany jest początek tej książki. Już pierwsze słowo przykuwa uwagę. Tak, znajdziemy potem momenty, w których czytelnik będzie miał problem ze złapaniem oddechu. Introdukcja budzi duży niepokój i daje nadzieję na świetną fabułę. Poznajemy bohaterkę, która była świadkiem jakiegoś mrocznego zdarzenia na nadmorskim klifie. Kobietę borykającą się z trudnościami, by określić, z jakiego miejsca w niej wydobywają się coraz bardziej mroczne wizje. Kobietę niepewną samej siebie, osaczoną i zagubioną przede wszystkim w związku. Poznajemy kogoś, kto metodycznie i dokładnie rozplanował każdy metr przestrzeni swego mieszkania. Osobę, która jednocześnie w tej przestrzeni zacznie tracić kontakt z rzeczywistością, ale instynkt przetrwania pozwoli jej spojrzeć na swoje fantazje oraz lęki z innego punktu widzenia.

Joanna nosi w sobie dar. A może przekleństwo. Albo też całość została źle nazwana i zinterpretowana przez nią samą. Bohaterka, dotykając czyjejś dłoni, doświadcza wizji. Widzi to, co wydarzyło się w życiu danej osoby, czy to, co dopiero będzie w tym życiu mieć miejsce? Za tym idzie szereg utrudnień w codziennym funkcjonowaniu, bo Joanna stale podlega opiece psychiatrycznej. To jej dobry wpływ jest pokłosiem wspaniałych relacji, jakie bohaterka miała kiedyś ze swoją ciotką – jedyną osobą naprawdę rozumiejącą jej stany emocjonalne, zwłaszcza depersonalizację, za którą wiecznie stoi strach. Macios portretuje kobietę, która od dawna musiała przed czymś uciekać, wciąż na nowo szukać bezpiecznej przestrzeni i stale mierzyć się z wizjami, które atakowały i atakują nad wyraz często. To tylko sny? A może projekcje, w których ukrywają się przerażające prawdy o samej Joannie? Czy ten dar będący przekleństwem nie jest przypadkiem bolesnym genetycznym bagażem? Co stanie się wówczas, kiedy bohaterka przestanie odróżniać rzeczywistości od sfery swoich wyobrażeń? Gdy stanie się więźniem swojego doskonale zaprojektowanego mieszkania?

Karolina Macios opowiada tu jednocześnie o kilku bardzo bliskich relacjach, a także o takich, które z różnych względów zostaną wystawione na próbę. Warto przyjrzeć się temu, co warunkuje pozorną sielankę w życiu małżeńskim. Mocno trzeba skoncentrować się na tym, jak bohaterka postrzega siebie jako matkę. Istotne jest także śledzenie relacji ujawniających swój skomplikowany charakter dzięki interesującym retrospekcjom. „Czarne morze” opowiada o pewnych ułomnościach i dysfunkcjach, które rodzą się pod wpływem różnych okoliczności, ale zawsze wywołują frustrację. A w powieści tej stanowią dodatkowe źródło niepokoju. O to, kim jest mąż, gdzie znajduje się dziecko, czy o to, jakie rodzinne tajemnice zostały przemilczane w domu Joanny. Macios świetnie uwypukla dramat każdej trudnej konfrontacji z tym, co jest dla jej bohaterki niezrozumiałe. W tym znaczeniu to świetna powieść o osaczeniu, ale także o bardzo specyficznym rodzaju prześladowania. Bo czy Joanna nie staje się prześladowczynią samej siebie?

Podoba mi się to, jak autorka łączy irracjonalną i wizyjną część swojej książki ze światem rzeczywistym, który – na specjalnych zasadach – sankcjonuje to, co pojawia się w umyśle bohaterki. Bardzo ciekawe jest także mylenie czujności czytelnika. Dość długo jest się pewnym, że nieobecność jednej osoby w życiu Joanny jest dla nas całkowicie zrozumiała. „Czarne morze” to psychologiczny thriller, który opiera się właściwie na bardzo już wyeksploatowanych literackich zagraniach, ale jest w tym wszystkim świeży, bo Karolina Macios interesująco ustala proporcje między solidną powieścią obyczajową środka a soczystym thrillerem, w którym boimy się czegoś, co w zasadzie jest oswojone. Nie ma niczego spektakularnego w przerażających wizjach autorki. Brakuje im – o czym wspomniałem – może rozmachu, ale mam wrażenie, że wszystko tu jest doskonale przemyślane i ta książka ma opowiedzieć o tym, jak wiele strachu może się wydobyć z tego, co zawsze wydawało nam się znane i oswojone.

To książka o bardzo trudnych relacjach rodzinnych, które osaczają i deprymują. Niezwykle wnikliwie przedstawionych, choć zbliżamy się do cierpień rodzinnych tylko na bezpieczny dystans. Relacje tworzą kameralne dramaty i atomizują członków rodziny. Jest w tym wszystkim wiele melancholii, ale też groźnych elementów wskazujących na to, że w rodzinie jesteśmy w stanie tworzyć sobie piekło za każdym razem, kiedy chcemy od niego uciec. Trauma, jaką niesie w sobie główna bohaterka, jest tu pokłosiem straumatyzowania wszystkich ludzi, którzy mają w zamiarze się chronić i kochać, a jednak desperacko starają się uciec od relacji, które są za trudne do uniesienia. Odnajdą się w tej powieści ci, którzy szukają opisów mechanizmów wpływających na dysfunkcję rodziny – ale bez moralizatorstwa i bez uproszczeń. Karolina Macios napisała po prostu interesującą książkę, od której trudno się oderwać. Myślę, że ludzie literatury zajmujący się tym, co otrzymują inni twórcy, od czasu do czasu mogliby w taki sposób jak autorka zasugerować, że też mają do opowiedzenia całkiem niezłą historię.

2020-03-27

„Nie róbcie mu krzywdy” Filip Skrońc


Wydawca: Czarne

Data wydania: 4 marca 2020

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Afrykańskie stygmaty

Filip Skrońc debiutuje wstrząsającym reportażem o afrykańskim stygmatyzowaniu. Czyta się go z przerażeniem, ale jednocześnie widać świetny warsztat, który nie pozwala epatować okrucieństwem. O okrutnych zbrodniach na albinosach autor pisze, przyglądając się przede wszystkim strukturze społecznej, plemiennej i obyczajowej Tanzanii, którą odwiedza trzykrotnie. Wychodzi poza oczywisty problem tego, że biali czarni żyją w trwodze o własne życie. Stara się pokazać, jak skomplikowane jest ich współistnienie w społecznościach decydujących się stygmatyzować w bardzo niejednoznaczny sposób. Ofiary, o których będzie opowiadał Skrońc, to przede wszystkim ludzie umierający, bo ktoś dopisuje teorie do tego umierania, czyniąc je zbrodniami przynoszącymi jakiś zysk. Najważniejsi staną się chyba ci, których nie ma w tym reportażu, czyli afrykańscy szamani, domorośli czarodzieje i wszelkiej maści manipulanci. Filip Skrońc ukazuje bezkompromisowość siły sugestii pchającej do zbrodni. Sugestii banalizującej zbrodnię. W końcu sugestii, dla której normy moralne zostają zmodyfikowane, a zabija się po to, by paradoksalnie czemuś lub komuś pomóc.

„Nie róbcie mu krzywdy” ma tytuł o charakterze podmiotowym. Ważny zaimek wskazuje na to, że autor, opisując złożony problem, zawsze empatycznie podchodzi do ofiary przemocy. Tutaj w roli motywu przewodniego występuje historia albinosa nazwanego przez wioskę Kusekwa, czyli „ten, z którego się śmieją”. Opisywana droga życia bohatera, pełna dramatycznych wydarzeń i wciąż na nowo stygmatyzujących sytuacji, prowadzi nas ku zaskakującemu finałowi. A w międzyczasie ujawnia się sam reportażysta. Człowiek niezwykle czuły na niuanse i zwracający uwagę na szczegóły. Zarówno wtedy, gdy opowiada o historycznym kontekście pogromów albinosów, jak i wówczas, gdy odwiedza miejsca, w których narażeni na niebezpieczeństwo ludzie przebywali bądź przebywają. Podoba mi się plastyczność opisów i to, że mimo bardzo trudnego tematu poznaje się tu Tanzanię w taki sposób, że to miejsce może zachwycać i pasjonować. Tyle tylko że Filip Skrońc przybywa tam z innych powodów niż zainteresowanie pięknem.

Podczas lektury idą z nami słowa, które autor zabiera na jedno ze spotkań. Albinosów się „po prostu zabija”. Bezkompromisowość tej frazy nie daje Skrońcowi spokoju, który szukając odpowiedzi na nurtujące go pytania, szybko zauważa, że kwestia ataków na albinosów to także sprawa dużo bardziej poważna, bo polityczna. Reportaż nie wychodzi jednak poza indywidualne historie i trzyma się cały czas okrucieństwa zdarzeń. Poznajemy zatem absurdalne powody, dla których giną niemowlęta, dzieci, młodzi ludzie, dojrzali mężczyźni i kobiety. Dowiadujemy się także, co tak bardzo egzotycznego i jednocześnie niemieszczącego się w głowie europejskiego czytelnika może stać za mordowaniem albinosów. Filip Skrońc – dosłownie i metaforycznie – stara się odczarować mit o tych ludziach, których uważa się za duchy. To trochę tak, że figura ducha musi koniecznie stać się człowiekiem. Po to, by w szerszym wymiarze można było zrozumieć, że opisywana krzywda jest czysto ludzka, a jako taka – jest przejawem humanitarnej katastrofy w kraju, w którym można nie tyle zabić, ile okaleczyć dla zysku wygenerowanego w niezwykły sposób.

W Tanzanii, gdzie wielokrotnie czarnoskóry obywatel czuje się kimś gorszym, drabina ważności społecznej ma jeszcze jeden przerażający szczebel. Tkwią na nim albinosi – ludzie będący wyrzutkami w swoich społecznościach. Dzieci, które bardzo często oddawane są do zakładów opieki, bo tylko tak można uratować ich życie. Ale też ludzie dorośli, którzy wciąż na nowo muszą mierzyć się ze świadomością pewnej zbędności, społecznego ostracyzmu. Tymczasem ich życie to oddech ciągle przyspieszony w oczekiwaniu kolejnego ataku, kolejnej przemocy, kolejnej przerażającej furii drugiego człowieka, która prowadzi do unicestwienia. Skrońc przytacza przypadki, w których za maczetę chwytają bliscy ludzie, by pozbyć się kogoś z najbliższego otoczenia. Bo otoczenie wmawia na wiele sposobów, że albinos to wynik klątwy. A jednocześnie człowiek, któremu warto odrąbać części ciała, bo mogą służyć za talizmany. Porażająca logika działania tych, którzy masakrują albinosów, idzie w parze z pewnym społecznym przyzwoleniem na stygmatyzowanie. A za nim kroczą jeszcze inne społeczne podziały, którym Filip Skrońc przygląda się z dużym zainteresowaniem.

„Nie róbcie mu krzywdy” to reportaż zbierający dramatyczne historie, ale dający także nadzieję, bo jednym z bohaterów jest przecież aktywny społecznik, albinos zaangażowany w zwalczanie afrykańskiego okrucieństwa wobec białych czarnych. Człowiek ten wraz z autorem wybierze się w podróż. Podwójna i różna perspektywa na pewne kwestie czyni ten reportaż dużo ciekawszym. Zwłaszcza gdy przygląda się on znaczeniu tej prostej postkolonialnej dychotomii, która podzieliła ludzi, wyznaczając im dwa kontrastowe kolory skóry. Patrząc na zabójstwa albinosów, Skrońc przyjmuje szerszą perspektywę, ale też zwyczajnie po ludzku się dziwi. I jest przerażony, bo skala problemu jest naprawdę bardzo duża, nie dotyczy tylko odwiedzanej przez autora Tanzanii.

Ta książka stawia pytanie o to, czym jest człowieczeństwo, jeśli powodem wydobywanej z człowieka nienawiści staje się kolor skóry. W tym znaczeniu to interesujący reportaż o rasizmie à rebours. Bo Filip Skrońc gdzieś na marginesie sugeruje, że wrogość wobec drugiego człowieka może być pewnego rodzaju atawizmem bez względu na szerokość geograficzną. Potrzebny jest jedynie powód, by się objawiła. W Tanzanii albinosi tworzą społeczność, która musi żyć w strachu. Każdy jej członek kilka razy w życiu doświadczył, co to znaczy być zbędnym, ale także miał świadomość tego, jak człowiek staje się ofiarą łowcy, drugiego człowieka. Myślę, że ta książka mówi nie tylko o tym, co niepokojące w społeczeństwach afrykańskich. Ona zwraca uwagę, że każda forma ludzkiego okrucieństwa wyłania się zazwyczaj z jakiegoś prostego podziału. Albo podziału, który prędzej czy później jest sankcjonowany jako prosty.

Nie ma u Skrońca prostych odpowiedzi, choć padają bardzo proste pytania w oczywisty sposób poruszające temat bezwzględności oraz okrucieństwa. Ten reportaż to mroczna wyprawa do Afryki, w której wciąż na nowo pośród wierzeń, czarów i przepowiedni ktoś określa kogoś mianem wroga. To też historia ludzkiego wyobcowania i ludzkich dramatów. Zwłaszcza tych rodzinnych, w których miłość do dziecka musi się zmierzyć z bezkompromisowym stygmatyzowaniem przez społeczność. Ważna i przejmująca książka o tym, jakimi przerażającymi istotami potrafimy być dla siebie. Jak łatwo się nimi stajemy i jak niezwykle łatwo potrafimy sobie wmówić, że wcale nimi nie jesteśmy.

2020-03-25

„Nocny prom do Tangeru” Kevin Barry


Wydawca: Pauza

Data wydania: 25 marca 2020

Liczba stron: 224

Przekład: Łukasz Buchalski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wspomnienia i oczekiwanie

To kolejna i zupełnie inna po „Normalnych ludziach” Sally Rooney odsłona współczesnej literatury irlandzkiej. Myślę, że ta książka dostarczyłaby inspiracji malarskich Edwardowi Hopperowi. Cały czas miałem w głowie jego obraz, na którym portretuje dwóch mężczyzn czekających w pobliżu terminalu przeładunkowego. Kevin Barry z oczekiwania potrafi zrobić punkt wyjścia do bardzo ciekawej powieści egzystencjalnej. Między innymi o tym, co z bagażu doświadczeń przeszłości zabieramy ze sobą na stałe, co porzucamy i na co mamy nadzieję, czekając w jakimś egzystencjalnym przedpokoju. Tu w przestrzeni burzliwego morza i sennego hiszpańskiego miasteczka, które sprzyja wspominaniu. „Nocny prom do Tangeru” byłby zapewne lepszą powieścią, gdyby autor nie stawiał na fragmentaryczność. W retrospekcjach, ale i opisie czasu teraźniejszego Barry mocno skupia się na konkretnej scenie i jej dekoracjach. Brak tu ambitniejszego postawienia na sekwencje i w gruncie rzeczy dynamikę, której brakuje tej narracji. Ale to jednocześnie zaleta, kiedy chce się czytać małymi fragmentami. Być może dopracowując detale w konkretnych scenach, irlandzki autor trochę się zapomniał, bo całość jest w gruncie rzeczy senna. Co wcale nie znaczy, że to jest zła książka.

Charlie i Maurice mieli bardzo burzliwe życie. Rozpięte gdzieś między ich ojczyzną a Hiszpanią, między sprawami, o których nie warto dzisiaj wspominać, a takimi, co wciąż tkwią w umyśle, wciąż na nowo każą rozmawiać i analizować. Czekając na prom mający ich zawieźć na inny kontynent, Irlandczycy zwracają uwagę na to, co w Irlandii „dopada”, jest intensywne i nieznośne. W stosunku do córki jednego z nich użyte jest określenie „więźniarka przeszłości”. Młoda Dilly zniknęła, a my poznajemy jej problemy rodzinne, zaczynamy rozumieć decyzję o tym zniknięciu. Charlie i Maurice są tu i teraz, wciąż obok siebie, wciąż w tej samej komitywie ułomności swego czasu przeszłego i to chyba oni bardziej są więźniami, bo nie zdecydowali się na dynamiczne działania Dilly. Kevin Barry pokazuje nam swoich bohaterów w takim okresie życia, kiedy mogą już dokonać śmiałych i odważnych podsumowań, a jednocześnie wciąż są dalecy od tego, by ich podsumowania miały być tak kategoryczne. Oczekiwanie na prom to czytelna metafora zawieszenia między tym, co dokonane, a niejasnymi możliwościami, ale to również symbol przemierzania przestrzeni rozdzielającej coś, co oswojone, i coś, czego nie można być do końca pewnym.

Barry indywidualizuje swoich bohaterów, ale cały czas zaznacza, że to razem są pewną jednością, że sporo można odczytać dzięki ich uzupełnianiu się. Charlie zastanawia się bardziej nad sobą – perspektywą śmierci, niesprawnością ciała, poczuciem bezradności wobec tego, co określa biologiczny tryb starzenia się. Maurice koncentruje się na wspomnieniu ludzi z najbliższego otoczenia. To w nich odnajdywał część siebie i poprzez nich definiował, kim jest. Wspomina burzliwe związki z kobietami, ale także nieżyjącego już ojca, z którym relacja była ważniejsza, niż mógł się tego spodziewać. Wspólnie starają się dwugłosem – i dwoma torami wspomnień – pokazać dwoistość ludzkich tęsknot za czymś, co wydaje się oczywiste, ale może mieć właśnie dwa oblicza. Ostatecznie definiuje je zdanie świadczące o tym, że Kevin Barry proponuje też dawkę poczucia humoru w swojej książce. „Jesteśmy jak trzecia po południu w letni dzionek”. Więcej doświadczeń za nimi niż przed nimi? Charakterystyczne zawieszenie w oczekiwaniu wprowadza tutaj pewien dramatyzm. Jednak bohaterowie wydają się pogodzeni z tym, gdzie są i kim się stali.

Sporo jest w tej książce nonszalancji i typowo męskiej szorstkości. Dużo ciekawych połączeń sentymentalizmu z cynizmem. Barry wie, jak odtwarzać ludzkie emocje, prezentując je nie wprost, raczej proponując konkretne sceny, gdzie przedstawione są okoliczności, z których wyłania się to, co nie jest tutaj nazywane wprost. Charlie i Maurice mają powody, by się wstydzić. Samych siebie lub tego, jak zachowali się w stosunku do innych ludzi. Ale poza wstydem pojawia się też niezwerbalizowana, lecz obecna tutaj gorycz poczucia, że to w jakiś sposób pochodzenie uwarunkowało taki, a nie inny kształt życia. Dlatego to też ciekawa opowieść o Irlandii – z pretensjami, ale również z pełnym czułości opowiadaniem o ograniczeniach, wątpliwościach i poczuciu, że życie czasem powinno toczyć się gdzie indziej. We wspomnieniach bohaterów toczy się tam, gdzie dzieje się coś dla nich ważnego. Barry opowiada o tym, czy umiemy się przywiązać do danego miejsca, ale również o tym, co warunkuje, że dane miejsce zabieramy ze sobą na zawsze.

„Nocny prom do Tangeru” to również inteligentna rozprawa z ludzkim poczuciem wyjątkowości i panowania nad wszystkim, co buduje życie. Wielowątkowa opowieść o tych specyficznych rozczarowaniach, za którymi poza bólem stoi sentymentalna refleksja o tym, że były potrzebne, stały się doświadczeniami bardzo ważnymi. Barry nie pozwala jednoznacznie ocenić tonacji swojej książki. Jest tu sporo smutku, ale myślę, że to narracja pokazująca, w jaki sposób oswajamy smutek poprzez zmiany perspektywy. Brakowało mi trochę pogłębienia psychologicznego postaci drugiego planu, co ma związek ze wskazaną wcześniej fragmentarycznością tej książki. Myślę jednak, że została celowo napisana w taki sposób, by wywoływać czytelniczy niedosyt. W gruncie rzeczy historie dwóch mężczyzn, którzy dumnie przekroczyli wiek pięćdziesięciu lat, czując się teraz niezbyt pewnie, nie odzwierciedla niczego niezwykłego, co szczególnie miałoby zwracać uwagę. Dlatego cieszę się, że irlandzki autor potrafi z tuzinkowych w gruncie rzeczy życiorysów wyczarować historię, w której dużo jest niezwykłego zdziwienia tym, co i jak pamiętają bohaterowie. I sporo różnych odpowiedzi na pytanie, dlaczego dwaj mężczyźni ostatecznie siedzą w porcie „ze swoją skruchą”. Niebanalna książka o tym, że najbardziej banalne sprawy mogą być ważnymi życiowymi lekcjami.

Jest jeszcze ważny i ciekawie poprowadzony wątek znikania z życia. Nie tylko o Dilly tutaj chodzi, ktoś z jej najbliższego otoczenia też postanowił zniknąć. Mężczyźni Barry’ego próbują być w pewien sposób niewidzialni. Wolą przyglądać się, zagadywać, kierować uwagę na ludzi, którzy pojawiają się wokół. Sami jakby byli w pewnej przestrzeni, gdzie ich nie widać. Myślę, że „Nocny prom do Tangeru” to także opowieść o tym, jak mocno czasem marzymy o niewidzialności samych siebie. Jak złudne daje to poczucie, że można odejść od problemów. Dystansowanie się wobec siebie wychodzi bohaterom bardzo różnie. Ich wspomnienia przypominają czasem coś, co bezpiecznie jednak zapomnieć. To oczywiście niemożliwe. Zostaje zatem sugestia, że ta książka jest o tym, jak pamiętamy samych siebie i w jaki sposób czasami próbujemy siebie zapomnieć. Nie jest to chyba rzecz dla każdego, bo Barry jest też trochę ekscentryczny. Tym niemniej to taki rodzaj powieści, która staje się wymownym wielogłosem, choć jest w gruncie rzeczy bardzo kameralna.

2020-03-23

„Bardzo zimna wiosna” Katarzyna Tubylewicz


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 25 marca 2020

Liczba stron: 336

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Wokół dobra i zła

Katarzyna Tubylewicz od lat opowiada nam o Szwecji szczerze i bez unikania trudnych tematów. Znana ze świetnych książek faktograficznych (między innymi „Moraliści” czy „Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą”), a także z przekładu znakomitego reportażu Niklasa Orreniusa „Strzały w Kopenhadze” – po latach powraca jako prozaiczka. Eksperymentująca bardzo udanie. Tubylewicz decyduje się na formę kryminału, by wpleść w nią kolejną słodko-gorzką opowieść o micie szwedzkiej doskonałości, a jednocześnie opowiedzieć o kobiecych krzywdach, jakie nie doczekują się rekompensaty. Przyznam, że nic mnie nie zaskoczyło w „Bardzo zimnej wiośnie”, bo znamy się z autorką i w ostatniej rozmowie stwierdziliśmy, że większość tematów poruszanych w tej książce już przedyskutowaliśmy. Nie znaczy to jednak, że nie zaskoczyła mnie kreatywność pisarki. Pozostawiła za sobą powieści obyczajowe i zdecydowała się na wbrew pozorom bardzo trudny rodzaj literatury. Bo ta książka – powtarzając albo sygnalizując w inny sposób szwedzkie problemy punktowane już przez Katarzynę Tubylewicz – jest jednocześnie bardzo dobrą intrygą, która nie epatuje za bardzo trupami, ale potrafi przykuć uwagę do tego, jak szwedzcy policjanci prowadzą śledztwo w jednej ze sztokholmskich dzielnic. To właśnie im dedykowana jest ta powieść. I o nich dowiemy się tego, czego pewnie byśmy się nie domyślali.

Jens Vikander i Björn Fågal to dobrana para gliniarzy, którzy wzajemnie się uzupełniają. Jens jest poczciwym wielkoludem kierującym się intuicją, ale przede wszystkim zdroworozsądkowo przyglądającym rewelacjom, przez które młodszy kolega mógłby ruszyć ślepą ścieżką w śledztwie. Obaj mają trudne doświadczenia rodzinne i obu dodatkowo frustruje stan szwedzkiego wymiaru sprawiedliwości. Pełnego absurdów, których nie będę zdradzał. Niewydolnego. Zmagającego się ze sprawami, którym nie można z różnych powodów poświęcić odpowiednich środków oraz czasu. Jens nie lubi prostego podziału na dobro i zło. Björn stara się relatywizować wszystko, co można zrelatywizować. Żyje uczciwie, ale czasem zbyt nonszalancko. Ta dwójka zmierzy się z zagadką powiązaną z tym, z czym szwedzka policja nie może walczyć, a co ma się w Szwecji bardzo dobrze – z hipokryzją. Uspokajaniem sumień działaniami, które uznawane są za chwalebne, a mogą kryć w sobie mroczne drugie dno. Nieprzypadkowo jedna z bohaterek mówi o „mroku ukrytym za parawanem dobroci”. Policjanci w tej powieści będą musieli zmierzyć się ze złem, jakie skryło się doskonale. Tam, gdzie tak naprawdę nikt nie będzie go szukał, bo nikt go wydobywającego się stamtąd nie oczekuje.

Wspomniane słowa wypowiada Greta, zamożna seniorka dzieląca z córką, jej mężem i dziećmi wspaniałą willę w dobrej, dostatniej dzielnicy Sztokholmu. Greta jest bardzo charyzmatyczna. Mimo zacnego wieku to kobieta silna i zdecydowana. Jej życie najpierw było ucieczką, potem świadomym konfrontowaniem się z problemami – także nowej ojczyzny, która na początku wydawała się rajem, a potem pokazała, że można ją kochać, lecz jest to trudna miłość. Właściwie całkowicie samodzielna, jednak córka decyduje się na to, by była przy niej opiekunka. Ewa przyjeżdża z Polski, uciekając przed traumą doświadczeń małżeńskich. Zbliży się ze starszą panią nie tylko dlatego, że Greta również przed laty zdecydowała się na ucieczkę przed tym, co nie dawało jej żyć. Obie odnajdą w sobie bliskość skrzywdzenia. Greta podaruje Ewie nieco swojej siły. Ewa znajdzie drogę do serca staruszki dzięki temu, że jest sobą, wciąż walczy, jest też gotowa słuchać. Jedna z nich nagle straci życie. Druga po tym przerażającym doświadczeniu być może znajdzie szansę na to, by zacząć życie od nowa.

Ale to niejedyne interesujące bohaterki w tej powieści. Uwagę przykuwa także żona Jensa, która nie mogąc podnieść się po życiowej tragedii, szuka ukojenia w alkoholu i ociera się o obłęd. Relacje tych dwojga są najbardziej dramatyczne, ale autorka umieszcza je na dalekim planie. Widzimy, jak rozpaczliwie walczą o to, by nadal być razem, lecz jesteśmy z dala od ich traum, dzięki czemu są one paradoksalnie bardziej wyraźne pośród niedopowiedzeń. Katarzyna Tubylewicz nie lubi jednak półsłówek i narracji zasłaniającej zbyt wiele. Być może dlatego są momenty, w których „Bardzo zimna wiosna” odrobinę dydaktycznie tłumaczy działania bohaterów, ale siłą tej książki jest to, że bardzo zręcznie łączy ze sobą – w znakomitych kreacjach kobiecych – rasowy kryminał, thriller, doskonałą powieść obyczajową i kawał solidnej publicystyki socjologicznej. Wszystko, co o Szwecji ważne i aktualne. Wszystko, co wciąż domaga się zasadniczych dyskusji.

Należy wrócić jeszcze do kwestii fałszywego dobra, bo wokół jego problemu skoncentrowana jest ta książka. Autorka pokazuje zaskakująco wiele punktów widzenia na to, jak postrzega się Szwecję, ten dobry kraj wyjątkowo dobrych ludzi. Mamy perspektywę młodego afgańskiego uchodźcy zderzoną z poglądami bogatych donatorów uchodźców, którzy tak naprawdę chcą się trzymać z dala od nich. „Bardzo zimna wiosna” rozważa kwestie egzystencjalne oraz etyczne, które wiąże pojęcie dobra i zła. Zbrodnia ma tu miejsce dlatego, że ktoś chce dość wyraźnie pokazać granice. Ukazać niebezpieczeństwo banalizacji pewnych kwestii i spolaryzowanie działań ludzi zbyt prosto kategoryzujących. Jednocześnie książka sumiennie zaznacza, czym tak naprawdę jest dobra, a czym zła życiowa postawa. Stara się jednak sportretować półcienie i niejednoznaczności. Ukazując jednocześnie bohaterów, którzy mierzą się z trudnymi życiowymi doświadczeniami, bo droga ich wyborów nie opierała się na prostych rozróżnieniach albo wynikających z tego prostych decyzjach.

To także narracja, która chce odważnie pokazać, że pamięć o przeszłości, o którą Szwedzi nie zawsze dbają, jest niezwykle istotna, by zrozumieć wartości oraz wybory dzisiejszego świata. Tubylewicz pokazuje także liczne ludzkie słabości towarzyszące trudnym decyzjom. Statusy społeczne ludzi, dla których to, co pozornie dobre, staje się brzemieniem. Dlatego to powieść kryminalna z soczystym socjologicznym sznytem. Nie tylko wchodzimy do różnych domów i słuchamy w nich różnych dialogów. Widzimy, jak pozornie jednolite społeczeństwo jest podzielone. Ale to również powieść z historycznym memento, bo rozprawia o problemach, o których – mam wrażenie – niedostatecznie po wojnie myślano, a są wojennym pokłosiem, które zbyt łatwo zostało zepchnięte gdzieś na margines. Świetnie, że talent do tworzenia fikcji literackiej łączy się tak dobrze z zamiłowaniem do tematów poruszanych przez Katarzynę Tubylewicz w innych formach narracyjnych. Podoba mi się jej potrzeba poszukiwania formuły do opowiadania tego, co opowiedzieć trzeba czasem parę razy. A także wizerunek Sztokholmu, takie uzupełnienie do książki o tym mieście. Bardzo dobrze przemyślana, skomponowana i napisana książka. Jestem pod wrażeniem.

2020-03-20

„Żółty ptak śpiewa” Jennifer Rosner


Wydawca: Otwarte

Data wydania: 11 marca 2020

Liczba stron: 368

Przekład: Aleksandra Wolnicka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Wojna i rozstanie

Temat bardzo odważny jak na literacki debiut. Trudny o tyle, że trzeba umieć zachować proporcję między sentymentalizmem, oczywistą symboliką a ocieraniem się o pretensjonalny kicz. Jennifer Rosner daje radę. Opowiadając historię żydowskiej matki oraz jej córki w czasie drugiej wojny światowej – będącej tutaj raczej tłem – autorka broni się przed uproszczeniami oraz nie buduje scen wywołujących proste wzruszenia. Owszem, może kilka takich się pojawia, ale ta książka jest dobrze przemyślana: dwutorowa narracja osadza nas w dwóch różnych światach przeżyć i doznań. Kobieta i dziewczynka myślą oraz działają tutaj nietuzinkowo. Opowiedzieć strach to sztuka. Opowiedzieć o tym strachu w taki sposób, by stworzyć poruszającą historię o więzi i utracie – to już sztuka podwójna. Myślę, że „Żółty ptak śpiewa” to przede wszystkim książka o uczuciach. Tych nazwanych wprost, ale także tych, które pojawiają się pod wpływem sytuacji krytycznych. To historia wiecznej gotowości na koniec, a jednocześnie opowieść o tym, że w obliczu końca można zbudować silną i trwałą relację. Rosner pisze także o poszukiwaniach. W sensie symbolicznym, bowiem te realne kierują w nieco inny rejon interpretacji. Matka i córka zmuszone są do tego, by stawić czoła ostracyzmowi. Wojnie, której w tej powieści właściwie nie ma, ale która zawładnęła ich światem, determinując działania. Jest w tym wszystkim sporo kojącej refleksji, ale Jennifer Rosner nie ucieka od tego, co brutalne i bezkompromisowe. Dlatego ta książka jest z jednej strony bardzo mroczna, z drugiej jednak przepełniona atmosferą oczekiwania na coś, co będzie lepsze. Niepoprawnym optymizmem w czasach zagłady i strachu. Warto przyjrzeć się temu, jak amerykańska pisarka łączy je ze sobą.

Róża ukrywa się z Szirą u polskiego chłopa. Mają zostać w szopie kilka dni, zostają znacznie dłużej. Każdy ich dzień to nieustanne wprawianie się w to, by być ciche i niewidzialne. Pięcioletnia Szira nie rozumie, dlaczego znalazły się w takiej sytuacji, a jej naiwne pytanie będzie miało dużo większy oddźwięk, pozbawiony już naiwności. „Czy my zrobiłyśmy coś złego?”. Dziecko skonfrontowane z taką wątpliwością niesie w swoim sercu obawy matki, a potem przez cały czas rozpaczliwie próbuje zrozumieć, dlaczego ratunkiem przed sytuacją opresji ma być nowa tożsamość, nowe życie i funkcjonowanie z dala od kobiety, która ją kocha. Tymczasem matka i córka są w wojennej opresji. Historia jakich wiele, ale tak opowiedziana, że bardzo mocno porusza. Tym bardziej że Rosner dzieli ją potem na dwie części. Książka rozpada się na nie po tym, jak zrozumiemy istotę przywiązania do siebie bohaterek, ich nierozłączność, poczucie siły budowane na byciu razem.

„Żółty ptak śpiewa” to interesująca powieść o macierzyństwie, w którym dominuje bezradność połączona z instynktem ochrony. Ale to nie jest macierzyństwo tylko w tej oczywistej formie, kiedy obserwujemy relacje Róży z Szirą i potem jesteśmy świadkami emocji towarzyszących rozstaniu. Rosner opowiada o pewnym fatalistycznym aspekcie tej kwestii. Róża staje się matką jednego dziecka, ale w tle sygnalizowane są kolejne możliwości przerwane przez okrucieństwo zbiegu okoliczności albo niemożność podążania za instynktem, gdy ten pierwszy jest niezrealizowany. Mam na myśli wstrząsającą scenę poronienia w śniegu z zacieraniem śladów oraz decyzję Róży o tym, by później nie mieć już żadnego dziecka. Unikalna, wyjątkowa i uniwersalna jest więź z żyjącą córką. Podkreślana przez wielką czułość, a potem przez wyrażenie tęsknoty. Jennifer Rosner opowiada o tym, że bycie matką to zawsze dylematy. Zawsze napięcie związane z tym, czy podjęło się właściwą decyzję dla dobra dziecka. Co w momencie, gdy dla tego dobra trzeba się rozstać?

Postać wrażliwej i utalentowanej muzycznie dziewczynki jest w tej powieści dużo bardziej wyraźna. Być może dlatego, że w losie Sziry widzimy dziecięce dylematy związane z oswojeniem okrutnego świata. Świata, w którym należy być cicho, a potem nagle pojawiają się okoliczności, by ciszę zamienić w ukochaną muzykę. Pomiędzy brakiem dźwięków a ukojeniem w ich tworzeniu rozpościera się mroczna sfera dylematów dziewczynki. Dziecka pozbawionego poczucia bezpieczeństwa, choć wszyscy w jej otoczeniu starają się to poczucie zapewnić. Szira stanie się innym rodzajem wędrowniczki niż jej matka. Wędrówka dziewczynki pozornie będzie pozbawiona celu, ale to właśnie ta wędrówka – nie matczyna – będzie jednocześnie podróżą egzystencjalną. Pełną lęku, gorzkich rozczarowań, lecz także swego rodzaju spełnienia. Zbliżenia się do pasji, która stanie się treścią życia.

„Żółty ptak śpiewa” to też bardzo ciekawa powieść obrazująca naiwność myślenia o okrucieństwie wojny. Zderzenia perspektywy matki i córki na to, czym faktycznie jest wojna, na kartach tej powieści właściwie nie ma. Jest za to zarysowane przekonanie, że każda krzywda ma swój kres, że można oczekiwać jej końca. Tymczasem w tle dzieje się coś bezkompromisowego, o czym świadczą pojedyncze dramatyczne sceny. W nich dźwięki strzałów. Skierowanych do ludzi… albo w stronę ptaków. Obraz żołnierzy, którzy do nich celują, to skąpy, ale sugestywny trop interpretacyjny. Wojna u Rosner jest absurdem w całym swym okrucieństwie. Ale jednocześnie czasem, w którym miłość przybiera inny kształt, miłość ma być poczuciem odpowiedzialności, jest związana z działaniem. A potem także poszukiwaniem. Wszystkie emocje, także wszystkie instynkty w tej powieści są wyostrzone i bardzo intensywne. Nieobecna wojna stale paraliżuje, ale daje jednocześnie swoistą siłę. Bo Rosner napisze o instynkcie przetrwania połączonym z macierzyńskim instynktem ochrony oraz troski. Amerykańska debiutantka opowie także o tym, jak wojna zbliża i oddala. Wydaje mi się, że nie chce tego robić, tworząc specjalnie skomplikowaną historię. W gruncie rzeczy snuta tutaj opowieść jest bardzo prozaiczna. Istotne jest to, co z tej prozaiczności zostało przekute w ważny, nietuzinkowy przekaz.

Podoba mi się to, że w niektórych fragmentach powieść poetycko opowiada o strachu i wykluczeniu. Zwracam na to uwagę, bo cała ta narracja jest bardzo realistyczna, mocno związana z prozą życia i niewychodząca poza jej oczywistości. Tymczasem wspomniane fragmenty, dodane jakby mimochodem, dają książce Jennifer Rosner dużą wartość. Z jednej strony jest to zatem kronikarska jakby opowieść o sile miłości, z drugiej jednak – usytuowana gdzieś blisko symboliki tytułowego ptaka historia tego, czego nie da się wyobrazić, a co jest, tkwi w nas, nie pozwala się od siebie oderwać. Cieszę się, że narracje wojenne oferują jeszcze jakieś nietuzinkowe spojrzenie na to, co wojna robi z ludzkimi emocjami i jak je intensyfikuje. Czyta się Rosner też z dużym wzruszeniem, bo cała ta historia to świadectwo zdarzeń, które na pewno miały miejsce wielokrotnie. Cieszę się, że ktoś w fikcji literackiej sugeruje, iż jest uniwersalna, jednocześnie mocno związana z czasem przeszłym, w którym matki i córki przeżywały podobne dramaty.

2020-03-17

„Żywopłoty” Maria Karpińska


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 26 lutego 2020

Liczba stron: 176

Format e-booka: MOBI i ePUB

Cena w Virtualo.pl: 27,99 zł

Tytuł recenzji: Empatia i obserwacja życia

Co tu się wyprawia? Ano żyje się. Bohater lub bohaterowie – zależy jak na to patrzeć – tej zaskakującej opowieści starają się oddać koloryt i różnorodność istnienia na wiele sposobów. „Żywopłoty” to zbiór próz bardzo zaskakujący i nawet trochę niebezpieczny. Nie mamy pojęcia, dokąd zaprowadzi nas kolejny akapit, nie mówiąc już o rozdziałach, w których ważny jest czas, ale najważniejsze opieranie się temu czasowi. To bardzo ciekawy debiut. Maria Karpińska prowadzi nas przez ważne dekady, obrazując ich różnorodność, lecz pokazując także podobne tęsknoty i pragnienia, które towarzyszą nam w codziennym życiu. Myślę, że ważny jest też sposób odczytania tej książki. Podobny zabieg zastosował całkiem niedawno Oskar Eden w „Kwaśnych pomarańczach”, jednak Karpińskiej wyszło to dużo lepiej językowo. „Żywopłoty” można potraktować jak powieść albo jak zbiór opowiadań. W zależności od przyjętej perspektywy odbioru znacznie różnić się może to, co z tej książki wydobędziemy. Podoba mi się jej niejednoznaczność. To, że autorka stawia na język opowiadacza – to język codziennej mowy. Dzięki temu ta książka nie staje się nadmiernie artystyczna nawet wówczas, gdy kieruje się w dość niezwykłe, chwilami nieco oniryczne rejony. Przyjemnie się to czyta i odczytuje. Karpińska udowadnia, że w skromnej narracji można zawrzeć dużo więcej niż w opasłej powieści analizującej nazbyt dokładnie wszystko i wszystkich.

O czym ogólnie są „Żywopłoty”? Moim zdaniem przede wszystkim o empatii. O tym, że obserwowanie drugiego człowieka może być fascynujące, ale jeśli idzie za tym wczucie się w jego postawę, emocje i potrzeby, ujawnia się wówczas głęboko humanistyczna potrzeba dostrzegania tego, co tworzy świat poza obserwującym. Jeden z bohaterów – bo chyba bliższe mi jest odczytanie całości jako opowiadań – umiejętnie żegna się ze swoim egocentryzmem, a pozostali potrafią spojrzeć dużo dalej niż w głąb siebie. Co więcej, potrafią swoją skomplikowaną sytuację egzystencjalną umieścić w ciekawych kontekstach. A w każdym z nich kryje się drugi człowiek.

Interesujące są tu postacie kobiet. Wszystko jest nieoczywiste, ale ich wizerunki chyba najbardziej. Poczynając od charyzmatycznej „dziewczyneczki”, towarzyszki zabaw bohatera z jego dzieciństwa. Zawłaszczającej i niezdrowo fascynującej. A może pierwszej, która pokazuje, co to znaczy ujrzeć świat w drugim człowieku. Kolejne teksty są mniej lub bardziej osadzone w realnym życiu, a niektóre bardzo dosłownie czułe. Jak opowieść, w której pracownik konserwujący budynek przygląda się temu, co dzieje się za oknami lokatorów, a szczególnie jednej lokatorce przygląda się uważnie. Temu, co ją niszczy. Temu, co nie chce być ujrzane, a jednak zostaje podejrzane. Z całą szaloną konsekwencją zdarzeń i zachowań tego, który się tak bardzo przejął. Jest też emocjonalny raport z czasu zakochania się i zwyczajnej fascynacji kobiecością. Nietuzinkowy i bardzo ładnie pokazujący, czym jest kiełkująca miłość do płci przeciwnej. Także to, jak bardzo nieoczywista staje się kobieta w oczach zakochanego w niej mężczyzny.

„Żywopłoty” to również mądra literatura o tym, co i w jaki sposób tracimy. Przykład literatury pięknej, która nie chce niczym epatować ani oferować tego, co już powiedziano oraz napisano o czymś tak oczywistym i zagadkowym jednocześnie jak śmierć, odchodzenie. Śmierć ma tu właściwie kilka definicji. Karpińska nie odbiera jej bezkompromisowości. Stara się ukazać, ile cierpienia odejście wnosi w życie tego, który pozostał. Banalne? Może, ale na pewno nie w tej książce. Warto przyjrzeć się, jak ten truizm jest rozpisany na zdania i sceny. Jak wielokrotnie staje się jednak dla czytelnika zagadką. „Żywopłoty” dyskretnie zarysowują rozpacz po utracie, jednocześnie sygnalizując, kiedy ona naprawdę ma miejsce i jak wiele złożonych emocji ze sobą niesie. Dlatego to trochę takie teksty funeralne, jednak mają w sobie także szczyptę czarnego humoru. A czasami rozpisane są w taki sposób, że czytanie o śmierci może zwyczajnie pokrzepić.

Pozostaje jeszcze upływ czasu tak wyraźnie sygnalizowany w tytułach poszczególnych tekstów. Dla bohaterów jest to zawsze dekada pewnych oczywistych przeżyć. Tego, co zwyczajnie się przydarza, gdy jest się po trzydziestce czy sześćdziesiątce. Maria Karpińska wychodzi jednak od spraw oczywistych, by pokazać nam wszystko to, czego poza oczywistościami nie dostrzegamy. To piękna książka pochylająca się nad sensem życia i jednocześnie sugerująca, że jest ono wyjątkowe. Ale to również opowieść o tym, że pośród wszystkiego, co przewidywalne, znajdzie się także kilka momentów prawdziwie nas zaskakujących. Mężczyźni opowiadający o sobie i ludziach z otoczenia tworzą takie minikroniki zapamiętywania życia w sposób szczegółowy. To zacne, że proza debiutantki koncentruje się na temacie tak uniwersalnym, tak wymagającym pewnej życiowej dojrzałości i jednocześnie tak oryginalnie opisanym. Czyta się „Żywopłoty” ze świadomością, że gawędzi z nami ktoś, kto odsłania to oblicze życia, któremu z różnych powodów nie chcieliśmy i może nie chcemy się przyglądać.

To także książka dla wielbicieli psów. Odnajdą w niej charakterystyczną czułość do tych zwierząt. Karpińska uwrażliwia na świat natury, który znajduje się koło nas. Jest to też opowieść o przywiązaniu do roślin oraz o ich znaczeniu w kolejnych życiowych epizodach. Interesujące jest to, w jaki sposób debiutantka wybiera charakterystyczny detal, portretując rzeczywistość w toku oryginalnych asocjacji. Wydobywa się z drobiazgów świat przeżyć i emocji bardzo uniwersalny. Albo też Karpińska kwestionuje uniwersalizm ludzkiej egzystencji, pokazując, jak często sami dla siebie możemy być zagadką.

Tak czy owak jest to na pewno rzecz, która zatrzymuje przy sobie na dłużej. Jedna z tych małych książek robiących wielkie wrażenie, ale także dowód na charakterystyczną wrażliwość autorki. Bardzo cieszą takie debiuty pośród wielu innych, w których bohater czy autor obsesyjnie skupiają się na sobie. Maria Karpińska udowadnia, że być sobą to przede wszystkim uważnie patrzeć wokół, słuchać, fantazjować o ujrzanym oraz usłyszanym. Nade wszystko jednak „Żywopłoty” są książką o tym, że za mało w nas empatii, zbyt rzadko zbliżamy się do siebie i zdecydowanie za rzadko potrafimy ujrzeć, że jesteśmy w dużej mierze odbiciami innych ludzi. Wartościowa i nietuzinkowa proza. E-book w dobrej cenie oferuje Virtualo.pl

Recenzja powstała we współpracy z księgarnią Virtualo.pl

2020-03-13

„Tylko ty” Ninni Schulman


Wydawca: Sonia Draga

Data wydania: 19 lutego 2020

Liczba stron: 288

Przekład: Ewa Chmielewska-Tomczak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 38 zł

Tytuł recenzji: Miłość i zawłaszczanie

Ukocham cię na śmierć – mógłby powiedzieć jeden z bohaterów powieści Ninni Schulman. Narracji, która nie tylko jest kiepsko napisana. Ona nawet nie ma potencjału, który można byłoby docenić mimo tego, że została fatalnie skomponowana. Schulman buduje napięcie bardzo nieumiejętnie. Przez pół książki wieje nudą. Druga połowa to już rozwiązania nie tyle schematyczne, ile przede wszystkim bardzo przewidywalne. Autorka nie decyduje się na żaden zabieg, który uczyniłby „Tylko ty” powieścią atrakcyjną dla czytelnika. Nie ma w niej żadnej dwuznaczności, brak elementu zaskoczenia, nie ma kontrowersji czy zwrotu akcji, który wzbudzałby po prostu zainteresowanie, budząc jakieś wątpliwości, wnosząc do tej historii powiew czegoś oryginalnego. Ninni Schulman napisała o tym, jak miłość staje się obsesją. Akcenty rozłożyła równomiernie, osoby dramatu sportretowała sumiennie i w sposób oczywisty. Dodała dekoracje oraz zbiegi okoliczności, które nie wymagają jakiejś bujnej wyobraźni. Przez to wszystko mamy książkę bez pomysłu. Portretującą stadia zawłaszczania drugiego człowieka i psychopatologię osobowości opisaną w podręcznikowy sposób.

Pål wykonuje nudną, pełną rutyny pracę. Kiedyś był nauczycielem, miał w życiu cel, żonę u swego boku i uporządkowane życie emocjonalne. Albo tak się tylko wydaje. Bohater, z perspektywy budki przy stacji metra, dostrzega w tłumie kobietę, która bardzo zwraca jego uwagę. Pål będzie gotowy zbliżyć się do niej za wszelką cenę. Okazuje się, że to nie będzie takie trudne. Adorowana Iris nie od razu zorientuje się, że jest w tarapatach. Opowieść o rodzącym się między tą dwójką uczuciu jest wyjątkowo senna i pozbawiona jakiejkolwiek czytelniczej atrakcyjności. Rewers portretowanego uczucia ma być już czymś dużo ciekawszym, podnoszącym ciśnienie, przykuwającym uwagę do książki. Może to problem tego, że Schulman od samego początku nie jest w stanie zaproponować nam poznania bohaterów w jakikolwiek sposób interesujących. Interesujące są jednak dwie narracje. Ta pierwszoosobowa ma nas zbliżać z Pålem i bardziej go odsłaniać. Tymczasem okazuje się, że ta druga, zdystansowana do Iris, przyciąga uwagę dużo bardziej. Być może dlatego, że autorka chce zmylić uwagę i czujność czytelnika. Myśli się jak o szaleńcu niekoniecznie o tej osobie, która nosi w sobie pokłady szaleństwa. A może tylko to, co kryją w sobie ludzie, dla których miłość to inna definicja przynależności. „Tylko ty” opowie o tym, co się dzieje, kiedy prawdziwe uczucie zamienia się w obsesję podporządkowania sobie kochanej osoby.

To, co trochę ratuje powieść, to mroczne retrospekcje związane z przeszłością bohaterów, a także portretujące ich rodziny. Rodzinne traumy są tutaj bagażami, które wciąż uwierają, bo wciąż trzeba je ze sobą nieść, czując ich bolesny ciężar. Pål i Iris ruszyli w świat z domów, które skryły jakieś mroczne tajemnice. Każde z nich zbudowało sobie życie na niestabilnych fundamentach. Każde szaleńczo pragnęło kogoś kochać bez zrozumienia tego, jaki rodzaj szacunku wymagany jest od miłości. Ninni Schulman chce opowiedzieć swoją historię w taki sposób, żeby ocena postępowania bohaterów nie była jednoznaczna. A z drugiej strony za szybko i w zbyt oczywisty sposób pokazuje, co naprawdę ma miejsce na kartach tej powieści. Ostatecznie pozostajemy z dramatem, którego ramy są bardzo schematyczne, i z ludźmi postępującymi wedle bardzo prostych mechanizmów. Nie ma tu ani jednej sceny, która wzbudziłaby większe zainteresowanie, a zmierzanie ku finałowi – enigmatycznie zapowiedzianemu w pierwszej scenie – nie jest tak wielką atrakcją czytelniczą, jaką zapowiadałby choćby wydawniczy opis tej książki.

Schulman pokazuje, jak manipuluje się człowiekiem w związku, ale także stara się sportretować mechanizmy obronne psychopaty. Pozwalają mu one racjonalnie wytłumaczyć wszystkie zagrażające zdrowiu lub życiu drugiej osoby poczynania. Nie ma w tym niczego, co mogłoby się skryć w cieniu niedopowiedzenia. Co więcej, pojawiają się rozwiązania bardzo ograne i niesamowicie wtórne. Jedno z bohaterów dba o wizerunek na portalach społecznościowych, a drugie nie uczestniczy w tej formie relacjonowania zdarzeń z życia. Jest trochę smętnej dydaktyki na ten temat i jest oczywiste sugerowanie, że media społecznościowe mogą być bardzo groźne. Schulman dodatkowo umieści swoich bohaterów na jakiś czas na odludziu, żeby kameralny dramat rozgrywał się w oddalonym od cywilizacji domku. Poza tym relacje między kochankami przełamane są w jednym konkretnym momencie. Autorka najpierw mocno się stara, by uwiarygodnić ich uczucie, a potem w zasadzie w jednym zdarzeniu wszystko to rozbija, by przejść do dramatycznej strony relacji. Odniosłem wrażenie, że w „Tylko ty” albo coś dzieje się zbyt długo i nuży, albo też rozgrywa się nazbyt szybko, bez wiarygodności. Także psychologicznej, bo ta książka opowiada o klinicznym, podręcznikowym przypadku zaborczej miłości, niczego więcej poza jej symptomy nie pokazując.

To również książka o tym, że toksyczna relacja może być relacją, która niczego nie uczy. Wpadają sobie w ramiona ludzie, za którymi są już pewne błędy i którzy powinni być wyczuleni na to, kogo wybierają sobie na kolejnego życiowego towarzysza. O ile Pål jest zdeterminowany, bo wyboru dokonuje niczym łowca, o tyle działania i sfera emocji Iris są w zasadzie bardzo infantylne. Czasem wzbudzają śmiech, podobnie jak pretensjonalne imiona bohaterów. Koleżanki Iris to Kelly i Olivia, a dzieciak tej ostatniej ma na imię Sixteen. Gdyby nie kilka nazw własnych związanych z topografią Sztokholmu, nie wiedzielibyśmy, że akcja dzieje się w Szwecji. I wcale nie dlatego, że autorka świadomie chce pokazać, iż portretowany dramat ma wydźwięk uniwersalny.

Dwie narracje mające się prawdopodobnie uzupełniać tutaj mocno o siebie zgrzytają. Konstrukcja tej książki skłania do pospiesznej lektury. Rozdziały są krótkie i rwane. Cała historia toczy się dynamicznie, ale w momencie, w którym powinny się pojawić jakieś ciekawe pytania o istotę zaborczej miłości, nie ma u Schulman niczego, dzięki czemu ta książka byłaby jakaś, miała swój charakter. Podobają mi się rozwiązania finałowe, ale poza tym jest to w dużej mierze słabiutka powieść obyczajowa, która elementy thrillera przemyca jakby z kalek, którymi są inne książki. Nie czuję, żeby ta książka wydobyła się z jakiegoś twórczego procesu myślowego. Jest solidnie napisaną literaturą środka ze smaczkami dla wielbicieli dreszczowców, ale chyba przede wszystkim dla mało wymagającego czytelnika, bo istotę portretowanej zagadki odkryć można bardzo wcześnie i bez żadnej ekscytacji. Spore rozczarowanie.

2020-03-11

„Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli” Piotr Bratkowski


Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 26 lutego 2020

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i wyobraźnia

W czasie popularności narracji o więzach rodzinnych warto przeczytać dobrą powieść autobiograficzną, która pokazuje, że te więzi to nie tylko przeżyte emocje, trudne sytuacje i wypowiedziane lub niewypowiedziane pretensje, ale także fantazja czyniąca fakty rozmytymi wizjami i dodatkowo wikłająca trudne relacje. Bo bycie rodziną zawsze jest trudne, a książka Piotra Bratkowskiego jest świetna, gdyż nie ma w niej autorskiego egocentryzmu, nie ma także potrzeby wydobywania z czasu przeszłego jakichkolwiek zdarzeń i postaci po to tylko, by było to literacko atrakcyjne. „Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli” to przemyślana, spójna, lecz jednocześnie zaskakująca opowieść o własnej tożsamości. O tym, jak wiele fascynacji, dostrzeżonych paradoksów, prób opisu intensywności życia, ale przede wszystkim pokory wobec nieżyjących członków rodziny może się ujawnić wówczas, gdy część historii zostanie połączona z działaniem wyobraźni. Piotr Bratkowski pisze: „Niech wyobraźnia hula”. Ta książka jest świadectwem tego, co możemy powiedzieć o samym sobie przez pryzmat swoich relacji z bliskimi w taki sposób, że wszystkie uniwersalne doświadczenia nazwać na nowo. Uczynić zagadkowymi. Skrócić dystans między tym, jak należy mówić o zmarłych, a tym, jak chce się o nich opowiadać, gdy wciąż są żywi w pamięci.

Nieprzypadkowo opowieść rozpoczyna się od symbolicznej sceny zmartwychwstania ojca autora. Widać, że jest to postać najważniejsza, ale Piotr Bratkowski nie koncentruje się na metodycznych opisach trudnych, właściwie bardzo toksycznych relacji z ojcem. Wyciąga z pamięci te fragmenty przeszłości, które naznaczają na zawsze, jednak dodaje do tego także nieokiełznany nurt wyobrażania sobie, dumania nad zagadkami ojca. Nad tym, co w relacji z nim było przede wszystkim nieoczywiste. Ta śmierć przyszła nagle. Ojciec całe życie utyskiwał na zdrowie, był chory na wszystko, w końcu zachorował na śmierć właśnie. Bratkowski wie, jak połączyć nietuzinkowy dowcip, czarny humor i głęboko egzystencjalny ton opowieści o prywatnej żałobie. Doskonale widać to w tym, jak opowiada o pierwszym ze zmarłych z domu na Żoliborzu. A potem pojawią się inni. Ci, którzy w różny sposób odeszli. Nowotwór, wypadek. Czasem jakaś łagodniejsza okoliczność, ale to cały czas śmierć. Ta książka opowiada nie tylko o tym, jak żyć w jej cieniu, lecz także jak zrozumieć jej bezkompromisowość. Jak w sposób naturalny opowiedzieć smutek braku, ale jednocześnie zasygnalizować, że śmierć bliskich zawsze pozostawia bardzo wiele znaków zapytania.

„Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli” to książka pełna nieoczywistego humoru, a jednocześnie bardzo poważna. Śmiertelnie poważna, rzec można. Otrzymujemy nietuzinkową historię inteligenckiej rodziny – Bratkowski interpretuje fakty, ale również mnoży hipotezy. Pyta o bliskich, zaprzecza sam sobie, kreśli ich sylwetki bardzo punktowo, stawia czasem niepokojące pytania retoryczne, ale robi to w taki sposób, że każda myśl wydaje się odkryciem. I myślę, że powagi jest tu dużo więcej, nawet trochę tuszowanej bezradności i niepewności samego siebie. Bo w zasadzie los autora jest składową zbiegów okoliczności – czasem dobrych, czasem złych. Ale największe zawirowania historii są obrazowane chyba przez losy dziadka i mamy Bratkowskiego. Ludzi, którzy musieli się zmierzyć z niejednym wyzwaniem, lecz zawsze pozostawiali silni, przedsiębiorczy, nietuzinkowi. Ale jest też postać babci mierzącej się z problemami z pamięcią, z własną tożsamością. Okazuje się, że ta opowieść to połączenie tego, co w zmarłych bliskich godne było podziwu, z tym, co niepokoiło i niepokoi, bo wyzwala różne fantazje – niektóre mroczne, niektóre bolesne. Wciąż na nowo z każdego kolejnego zdania wyłania się obraz autorskiej walki między tym, co dosadnie zapamiętane, a tym, co pamięć robi z trudnymi do zaakceptowania albo zrozumienia obrazami.

Ta książka jest także świadectwem odwagi osobistej. Bratkowski śmiało i bezkompromisowo rozlicza się z władzą, dzisiejszą Polską, swoją (nie)przynależnością narodową i z poczuciem tkwienia w coraz większym absurdzie. Takim, którego być może nie zrozumieliby ludzie mieszkający z nim kiedyś i dzielący przestrzeń państwa skomplikowanego inaczej, mimo wszystko możliwego do zrozumienia. Dzisiaj pozostaje gorycz, ale poza nią jest coś jeszcze. Publicystyczne fragmenty tej książki pokazują nam, że autor to nie tylko baczny obserwator rzeczywistości. To czuły i wrażliwy na niuanse kronikarz rodzinnych absurdów, trudnych relacji i ktoś, kto zaczyna rozumieć dużo więcej właśnie poprzez śmierć ludzi, którzy nie dawali się zrozumieć.

To historia o wielokrotnej żałobie i zwielokrotnionej ciekawości, pragnieniu zrozumienia, kim się jest, poprzez to, że zrozumie się działania swoich najbliższych. Ludzi doświadczanych przez los, ale także bardzo charyzmatycznych jednostek, które wciąż na nowo walczyły ze zbyt prosto wytyczonymi granicami tak zwanego normalnego życia. Ale to nie tylko opowieść o tych, których kroków nie słychać już w żoliborskim domu. To pełna specyficznej wrażliwości opowieść o tym, jak pamiętana jest Warszawa. Miasto, które dało się poznać z każdej strony, różnie walczyło o uwagę, stale było miejscem tych zdarzeń najważniejszych, choć przecież doświadczenia egzystencjalne autor zdobywał także w innych miastach. Warszawa staje się tu jakby dodatkową towarzyszką w nostalgii, której trudno przebić się przez chwilami obezwładniającą żałobę. To też miejsce, gdzie działy się rzeczy tragiczne, trudne, niezrozumiałe i absurdalne. Miejsce, w które Piotr Bratkowski dzięki historii swoich przodków wrósł wyjątkowo mocno.

„Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli” to niezwykłe połączenie żywotności tego, co minione, z selekcją bodźców i wrażeń kształtujących dojrzałą tożsamość autora. Piotr Bratkowski nie unika trudnych dla niego samego tematów. Nadużywanie alkoholu, nietrwałe związki z kobietami. Poszukiwanie drogi spełnienia i stałe poczucie, że ktoś tę drogę jakoś wytyczył, choć niekoniecznie chce się po niej kroczyć. Ale ta książka to przede wszystkim bardzo dynamiczny opis tego, jak różnorodne jest życie, w którym doświadczyło się skrajnych form relacji z ludźmi, nie tylko mieszkającymi wspólnie pod jednym dachem, ale tam też wyznaczającymi swoje intymne rewiry. Bratkowski rozważa to, co – jak się zdaje – nie mogło być nigdy powiedziane ani nawet pomyślane za życia bliskich mu ludzi. To nie tylko proza konfesyjna, która ma porządkować i pomagać w odnalezieniu wewnętrznej równowagi. To głównie historia o tym, że każdy fakt może stać się początkiem niezwykłej fantazji. I w każdej takiej fantazji kryje się faktyczna ciekawość, chęć, by uporządkować to, co niejasne, a także nazwać to, co nienazwane. Autor zachowuje niezwykle cenną harmonię opowiadania o tych jakże burzliwych kwestiach, w których mnożą się znaki zapytania, niedopowiedzenia, bolesne sprawy, niezamknięte drzwi. Całość wypada bardzo naturalnie i przykuwa uwagę, bo mądrze ujawnia, kim jesteśmy w naszych przodkach i kim oni stają się dla nas po latach, zwłaszcza już nieobecni, silnie zakorzenieni jedynie w pamięci.

Anegdota w połączeniu z bolesnym wspomnieniem. Komizm słowny lub sytuacyjny stojący tuż obok tragicznej bezkompromisowości. Śmierć, poza którą nic już nie ma, i słowa, dzięki którym można niejedno ożywić. To opowieść o tym, że nigdy nie jesteśmy gotowi pogodzić się z utratami ludzi, którzy nas ukształtowali, ale także o tym, że najmocniej kształtować nas mogą właśnie te utraty. Książka pomagająca w odpowiedzi na pytanie o to, kim jesteśmy ze swoimi wspomnieniami. Kim możemy się stać, jeśli wspomnienia uzupełnimy wyobraźnią.

2020-03-09

„Książka, której nigdy nie przeczytasz” Wiktor Orzeł


Wydawca: Papierowy Motyl

Data wydania: 3 marca 2020

Liczba stron: 166

Oprawa: miękka

Cena det.: 26,99 zł

Tytuł recenzji: Status twórcy

Warto zacząć od tego, że ta książka ma naprawdę genialnie dobraną okładkę. Rzadko kiedy zdarza się tak świetna kompatybilność obrazu z tym, co potem zapisane. Wiktor Orzeł podjął się śmiałej i bardzo interesującej satyry na wydawniczą rzeczywistość w Polsce. Czytałem go z ciekawością i jako recenzent, i jako autor. Przede wszystkim jednak jako osoba, która grubo ponad dekadę uważnie obserwuje, jak działa rynek promocji książki, kto jest z niego wykluczany i kto zdobywa często niezasłużoną sławę. „Książka, której nigdy nie przeczytasz” jest bardzo inteligentną opowieścią, działającą już na poziomie tytułu, a potem wykorzystującą proste formalnie środki, by demaskować i ośmieszać. Bardziej to lektura rozrywkowa, ale nie możemy zapomnieć o tym, że czarny humor młodego autora kryje tu w sobie wiele goryczy wyrażonej wprost albo symbolicznie. Że to musi być jakiś rodzaj osobistego wyznania. Dowód pewnej wściekłości za innych kolegów. Za tysiące niewydanych w Polsce pisarzy, którzy prawdopodobnie mieli do opowiedzenia ciekawe historie, jednak z kilku powodów nikt tych historii nie pozna.

Tu poznajemy Zenona, nonszalanckiego lekkoducha z Krakowa. Zenon jest jednostką, którą niektórzy mogliby uznać za społecznie upośledzoną. Mieszka z bogatymi rodzicami, nie pracuje, nie założył rodziny, nie podejmuje wszystkich oczekiwanych przez społeczeństwo ról, w których dwudziestosiedmioletni mężczyzna powinien być spełniony. Zenon za to jest pisarzem. Takim, który zwizualizował sobie już drogę do kariery, jej spektakularny wydźwięk i idące za tym profity. Tyle tylko że niegotowa jest jeszcze książka, która ma mu dać wszystko to, o czym marzy. Zenon drobiazgowo odtwarza swój proces twórczy i wszyscy w mediach społecznościowych wiedzą, jak pracuje. A jednak wszystko jest tu iluzją. Także iluzoryczne, bo zgoła nieprawdopodobne, staje się to, co wydarzy się później. Absurd miesza się tu jednak z bardzo racjonalnym przekonaniem, że Orzeł opisuje faktyczne mechanizmy rynkowe i dość dosadnie werbalizuje te wszystkie mroczne przekonania na temat tego, czym jest dzisiaj literatura i jak określa się jej sukces rynkowy. Jak definiuje się wielkość danego pisarza, a także to, czy jego książka jest dobra. Diabelnie dobra jest ironia autora tej powieści i to, że rozgrywa z czytelnikiem specyficzną grę. Ta tragedia w trzech aktach będzie mieć zaskakujący wydźwięk, ale najbardziej istotne jest przyglądanie się temu, jak kontrowersyjnie Wiktor Orzeł określa status pisarza i książkowego bestsellera.

Zenon jest oczywistym egocentrykiem i nie może pisać o niczym innym poza sobą. Jednakże rzeczywistość, w której żyje, to przestrzeń egzystencjalnej pustki. Staje się ona tym większa, że doświadcza jej również matka bohatera. Postać drugiego planu, która – mam takie wrażenie – nie oddziałuje tu na czytelnika tak mocno jak powinna, ale bardzo sprytnie demaskuje pewne pokłady fałszu. Dzięki narracji Kory widzimy Zenona w nieco innym świetle. Zbiegają się różne opinie, ale pozostajemy w świecie, w którym bohaterowie tęsknią za jakąkolwiek formą sensu, spełnienia i uporządkowania swojego życia. Matka bohatera zdaje się bardziej odważna niż syn, ale ma to swoje konsekwencje. Zenon także zostanie postawiony w sytuacji granicznej. Oboje będą musieli zdecydować, jak chcą żyć. Bo wiedzą, że już niczego nie muszą.

„Książka, której nigdy nie przeczytasz” to autotematyczna minidrama opowiadająca o tym, że proces wydawniczy w Polsce może być sumą przypadków i absurdalnych zbiegów okoliczności, a to, co uznajemy za ważne do przeczytania, wcale takie być nie musi. Orzeł dokonuje dekonstrukcji uporządkowanego schematu, w którym najpierw znajdują się zasadne okoliczności, by książkę wydać, później ustalony jako opiniotwórczy krąg krytyków nadaje jej rangę, a następnie pozostaje już tylko sprytna promocja. I mamy pisarskie dzieło sztuki, któremu udało się nim być dzięki odpowiednim zbiegom okoliczności. Autor nie podejmuje się tu szerszej analizy zjawiska kreowania tak zwanych ważnych książek, które każdy powinien przeczytać. Pokazuje jednak – w gorzko ironicznych i niekiedy zwyczajnie doskonale zabawnych zwrotach akcji – jak absurdalny czasem jest proces tworzenia, wydawania, promowania i sprzedawania literatury.

To nie jest jakiś głos, który brzmi jak wyrocznia. Nie można tej powieści traktować śmiertelnie poważnie. W gruncie rzeczy drwi ona nie tylko z opisanych procesów, ale także z kreacji siebie na artystę. Opowiada – stosując oczywiste hiperbole – jak często uznajemy, że jesteśmy gotowi stworzyć arcydzieło. I jak łatwo przekonamy samych siebie, że świat po prostu nie docenia jego geniuszu. „Książka, której nie przeczytasz” to także odważna fantazja o tym, jak mocno uciekamy od rzeczywistości, kumulując swoje frustracje w zdaniach. Ale najbardziej interesująca jest dwuznaczność całej tej książki. Ma strukturę pozornie uporządkowaną, lecz widać wyraźnie, jak to uporządkowanie się rozpada. Jak zmienia się nie tylko sposób patrzenia na głównego bohatera, ale także to, kim on naprawdę jest. Dla siebie i dla otoczenia. Wiktor Orzeł jest złośliwy, dowcipny, ale przede wszystkim prowokacyjny. I bardzo zręcznie buduje trzy akty swojej powieściowej tragedii.

To również powieść z barwnie przedstawionym Krakowem. Miastem absurdów pewnej dzielnicy, ale i przestrzenią, w której łatwo zapomnieć o sobie samym w wielu miejscach stwarzających iluzje tak zwanego dobrego życia. Kraków jest jednocześnie boleśnie dosadny i czule sportretowany jako miasto, w którym marzenia mogą urosnąć w odpowiednich okolicznościach, a po nich może przyjść niespodziewana gorycz, kiedy frustracje po jednym z wielu pięknych wieczorów rosnąć będą szybciej niż wspomniane marzenia. Świetna lokacja dla powieści o niespełnieniu artystycznym. Ten Kraków także z nas drwi i puszcza do nas oko. A Wiktor Orzeł dokłada starań, aby wrośnięcie w dane miejsce miało jednak pewien uniwersalny charakter. W gruncie rzeczy bowiem Zenon jest sumą bolesnych doświadczeń twórców działających w różnych okolicznościach i tempie oraz z rozmaitą wewnętrzną motywacją. Widać w tej książce, że może ona być drogą ku spełnieniu, ale także mrocznym labiryntem, gdzie rodzą się dodatkowe uprzedzenia i lęki.

Świetnie się to czyta także dlatego, że rzecz jest krótka, skondensowana, celowo nie wyprowadza jakichś głębszych wykładni portretowanych problemów. Czarny humor wyśmienicie kontrastuje z metaforycznym ujęciem ludzkiej autodestrukcji. W takim znaczeniu, że zapisywane słowa mogą zabijać podmiotowość, a nie służyć jej rozwojowi. „Książka, której nie przeczytasz” to też narracja pełna specyficznej nonszalancji połączonej z empatią dla odrzucenia i poczucia wyobcowania. Interesująca książka o tym, czym książka właśnie jest jako struktura i jako myślowy symbol. Bardzo oryginalna historia.