2023-03-29

„Ta żałosna myśl, że nigdy więcej cię nie zobaczę” Rosa Montero

 

Wydawca: Wydawnictwo Wyszukane

Data wydania: 12 kwietnia 2023

Liczba stron: 256

Przekład: Wojciech Charchalis

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Kobieta w żałobie

Ten znakomity esej może być różnorodnie odczytywany. W swym oczywistym wymiarze jest fantazją o ludzkiej żałobie i kolejną książką sprzeciwiającą się dyktatowi współczesnego świata, który ruguje starość, śmierć i utratę, wciąż milcząc o wszystkich trzech, uznając je za nieistniejące, bo w żaden sposób nie współtworzą współczesnych standardów myślenia o życiu. Rosa Montero rozważa temat kobiecości na przestrzeni wieków. Rozmyśla o przeznaczeniu, zapisywanych społecznie rolach do spełnienia, o wyborach, podejmowanych przez kobiety decyzjach, niejednokrotnie okrutnych konsekwencjach tych decyzji, ale przede wszystkim o tym, jak często kobiety nie dają sobie prawa do życia zgodnie z własnymi potrzebami i pragnieniami. Hiszpańska pisarka portretuje tu kobietę, która z jednej strony wyszła poza każdą formę stereotypowego postrzegania płci i była przez całe życie żywym dowodem na to, że można przeciwstawić się temu, co cywilizacja ustaliła jako tak zwany patriarchalny porządek. Z drugiej jednak – Maria Skłodowska-Curie jest w tej książce osobą, która mimo wszystko mierzyła się z różnym typem opresji, jak choćby wtedy, gdy to ona, nie kochanek, była obiektem społecznego odium. „Ta żałosna myśl, że nigdy więcej cię nie zobaczę” to w swym najbardziej intymnym wymiarze opowieść o jedności w rozpaczy, którą na swój sposób definiuje płeć, ale także książka o tym, że kobiety w różnym czasie musiały unieść dużo więcej egzystencjalnego i emocjonalnego ciężaru. Dlatego Montero opowiada o tym, co bliskiego sobie odnalazła w zapiskach Skłodowskiej-Curie po utracie męża, ale także o bliskości podobnego doświadczenia, które pisarka chciałaby oddać w inny sposób, w mniej oczywistej formie, odnajdując paralele w cierpieniu innej kobiety, lecz jednocześnie poprzez fantazjowanie o jej życiu po utracie opowiedzieć, co uniwersalnego i najbardziej bolesnego jest w tym, że kobieta traci najbliższą osobę.

Już na wstępie autorka zdecydowanie stwierdza, że to nie jest książka o śmierci. Zgadzam się z tym. To bardziej esej o tym, co śmierć zabiera, i o czymś chyba bardziej bolesnym, czyli o pozostawionym ciężarze. Montero inspirowana intymnymi zapiskami polskiej badaczki stara się uporządkować swoje przemyślenia po utracie najważniejszego mężczyzny. Dlaczego widzi paralele i w tak wieloznaczny sposób nawiązuje do tego, co pisała o swojej rozpaczy Skłodowska-Curie? Być może dlatego, by paradoksalnie dodać swojej książce ekspresji. Opowiadać o tym wszystkim, co nigdy nie było światu ujawniane, a co Montero odczytuje na przykład ze zdjęć. Maria Skłodowska-Curie na każdym z nich wydaje się niedostępna. Umiejętnie kontrolująca mimikę, gotowa zatrzymać wszystkie emocje w sobie, perfekcyjnie zdystansowana do rzeczywistości, a jednocześnie krucha i cierpiąca pod powłoką uporządkowania i surowości. Rosa Montero usiłuje ukazać bardziej przystępne oblicze kobiety, której nigdy nie poznała, by tym samym zbliżyć czytelników do własnych bolesnych tajemnic. Interesujące jest obserwowanie tego, jak zderza się rozmyślanie o śladach pozostałych po kobiece „monumentalnie samotnej” z niezwykłą ekspresyjnością i dużym otwarciem na świat samej Montero. Bo autorka nie tylko snuje rozważania o kimś, kogo nie zna, lecz przede wszystkim chce poznać samą siebie w konfrontacji z bólem kobiety, która nie miała czasu ani możliwości, by opowiedzieć go tak, jak robi to Rosa Montero. A jednak jest w tej książce miejsce na wymowny apendyks. Nie jest to próba literackiego zawłaszczenia czyjegoś losu. Formowanie tekstu na bazie zainteresowania innym tekstem przypomina tu klasyczną próbę odnajdywania jedności w przeżywaniu podobnego stanu emocjonalnego. Ta opowieść jest jednak bardziej o odkrywaniu czegoś nowego. O tym, jak określić i opowiedzieć żal za kogoś, a może poprzez kogoś, kto był w wyrażaniu jakiegokolwiek żalu bardzo powściągliwy.

Montero uzupełnia narrację hasztagami oraz fotografiami. Te pierwsze czynią formę książki bardziej nowoczesną, a być może ironiczną wobec sposobu, w jaki kwantyfikuje się dzisiaj coś, co przecież nie jest możliwe do zwerbalizowania. Dlatego obok dosadności i jednoznaczności internetowych znaczników mamy enigmatyczność oddziaływania załączonych zdjęć. Komentowanych przez autorkę w taki sposób, że rozumiemy kryteria ich doboru, ale mamy szansę uzupełnić sobie ten tekst obrazami, które opowiedzą dodatkową historię. Montero umieściła sporo zdjęć Skłodowskiej-Curie, lecz znajdziemy tu także fotografie mocno niejednoznaczne. Prowokacyjne i stawiające nowe pytania. Bo „Ta żałosna myśl, że nigdy więcej cię nie zobaczę” jest esejem koncentrującym się na licznych pytaniach retorycznych i kreowaniu atmosfery zagadkowości opowiadania o tym, co kryje się w pojmowaniu oraz przyjmowaniu przez nas śmierci, czyniąc ją wciąż przerażającą i enigmatyczną.

Marii Skłodowskiej-Curie śmierć ukochanego mężczyzny przydarzyła się tak nagle i tak samo niespodziewanie jak Montero odejście Pabla, bo imię tego, po którym rozpacza autorka, pojawia się tu kilka razy. Kiedy pisarka wspomina zrozpaczoną kobietę, która dotyka ustami materiału z resztkami krwi i mózgu ukochanego, widzimy wyraźnie, że Montero wchodzi w tę rozpacz najgłębiej, jak to tylko możliwe. To nie jest tylko opowieść porównawcza: jak cierpiała Maria, jak cierpię lub będę cierpiała ja. Są momenty wręcz sygnalizujące, że mowa jest o całkiem różnych doświadczeniach. Jednak najbardziej istotne jest to, że Montero, dając sobie prawo do opowiadania swojego smutku, afirmuje smutek Skłodowskiej-Curie, któremu być może ona sama nie pozwalała zaistnieć, nie sankcjonowała go jako oczywistej emocji, którą ma prawo przeżywać i okazywać. Dlatego opisywane tu paralele są powiązane z kolejną ciekawą tezą tego eseju: że jesteśmy bezbronni wobec uważanego za tabu doświadczenia granicznego, bo nie stanowi ono uznawanego ani komentowanego elementu życia. W tej książce znajdzie się miejsce nie tylko na to, by rozpaczy nadać imię, określić jej konteksty i przestrzeń przeżywania. Montero stworzyła odważny esej o tym, jak bardzo opresyjne może być wyparcie świadomości, że zostało się pozbawionym znacznej części swojej tożsamości. Bo przecież – to powtórzony tu, lecz powtórzony zgrabnie truizm – tożsamość to pamięć, a śmierć się pamięta przede wszystkim przez to, jak wiele pozostawia, zabierając w zasadzie tylko istotę ludzką, ciało, fizycznie niezbyt wiele. Co zostaje w tych, którzy doświadczają agonii za życia? Jak określić czas konieczny do tak zwanego pogodzenia się ze stratą? Rosa Montero nie zadaje oczywistych pytań, choć wokół oczywistych ograniczeń koncentrują się jej przemyślenia na temat kulturowych uwarunkowań, w których żałoba to także kolejna z wyznaczonych kobiecie ról.

Te role rozpisują głównie mężczyźni. Są rozdziały, w których Montero nie ma dla nich ani odrobiny wyrozumiałości. Jest mocno krytyczna wobec patriarchalnej struktury życia społecznego, ale też stale podkreśla, że kobiecość dążąca do spełnienia swoich potrzeb i oczekiwań to nie kobiecość, która chce walczyć ze światem wyjaśnionym przez mężczyzn. Mamy tu przecież opowieść o mężczyznach, którzy byli wielkim wsparciem, darzono ich ogromnym uczuciem oraz całkowitym zaufaniem. W tym eseju mężczyzna jako nieobecny fizycznie jest źródłem opresji. Ale jego nieobecność boli także po tym, jak stworzył kobiecie świat do życia, a później odszedł. Montero nie pisze jednak ani o walce płci, ani też o tym, w jaki sposób się one uzupełniają. Myślę, że to opowieść o mocnych relacjach oraz o ludziach, którym z różnych powodów nie dane jest ich stworzyć.

Autorka wspomina, że jest wielką wielbicielką biografii, których wiele przeczytała. Tą narracją udowadnia, że biograficzność literatury może mieć bardzo hybrydyczną formę. Bo nie można jednoznacznie sklasyfikować gatunkowo tej książki ani odpowiedzieć na pytanie, czyje życie staje się tu najważniejsze. Jest to zatem inteligentna opowieść podająca w wątpliwość to, w jaki sposób można opowiedzieć o kimś i o sobie. Pokazująca paralele w bliskości w odczuwaniu czegoś ekstremalnie trudnego, ale jednocześnie dająca do zrozumienia, że każdy może samodzielnie zdefiniować swoje przykre emocje. „Ta żałosna myśl, że nigdy cię nie zobaczę” to rzecz o świecie nierówności i deficytów, ale także opowieść o tym, że nic nie zrównuje ludzi w taki sam sposób jak świadomość bezpowrotnej utraty kogoś najbliższego. Mądra książka o świecie, który na co dzień tak wiele traci, nie zdając sobie z tego sprawy.

2023-03-24

„Podążaj za motylem” Martta Kaukonen

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarna Owca

Data wydania: 22 marca 2023

Liczba stron: 384

Przekład: Bożena Kojro

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Mroczna konfrontacja

Pacjent i terapeuta, który stara się pomóc, wchodząc w niebezpieczną relację, to temat coraz popularniejszy w thrillerach. Jednakże Martta Kaukonen ma nam do zaproponowania coś więcej niż stworzoną na bazie takiej relacji narrację, która pozwala nam przyglądać się po prostu psychologicznej grze bardzo niejednoznacznych postaci. Myślę, iż „Podążaj za motylem” to książka ważna przede wszystkim dlatego, że konfrontuje się ze stereotypową nomenklaturą psychologiczną i psychiatryczną, opowiadając o tym, jak krzywdzące oraz niebezpieczne mogą być uproszczone diagnozy. Kaukonen dodatkowo portretuje bohaterkę przekonaną o tym, że każdemu swemu pacjentowi jest w stanie pomóc. A w zasadzie o tym, że każdy potrzebujący odnajdzie dzięki psychoterapii swoją drogę albo przynajmniej pokona jej niebezpieczny zakręt.

W tej powieści nic nie jest oczywiste i niczego nie można nazwać za pomocą terminów, sformułowań, stereotypowych określeń albo często stygmatyzujących diagnoz. Niejednoznaczna będzie zarówno kobieta, która przychodzi prosić o terapeutyczną pomoc, jak i ta druga – przyjmująca ją z ciekawością i jednocześnie ekscytacją. Jedna z nich przynosi ze sobą wieloznaczny mrok wraz z ukrytą w nim grozą. Druga wydaje się zbyt pewna siebie, swoich możliwości oraz kompetencji, ale przede wszystkim nie ma pojęcia, jak silnie nowa terapia wpłynie na nią, nie na jej pacjentkę. Mistyfikacje i dwuznaczności przepełniają tę książkę od początku do końca, a fińska pisarka stara się skomplikować fabułę jeszcze bardziej, uzupełniając ją dwiema męskimi narracjami. Znaczącymi tu dużo więcej niż można byłoby przypuszczać na początku.

Ira doświadczyła w życiu wielu traum i właściwie pożegnała się z nim wiele lat temu. Wtedy, kiedy ktoś wyrządził jej krzywdę, po której przyszły kolejne. Bo doznana trauma zaczęła przyciągać do bohaterki dużo więcej – zmieniła jej sposób myślenia o sobie i życiu; w związku z tym Ira stała się istotą aspołeczną, której zależy tylko na tym, by na innych ludziach się mścić. Dlatego z dużym zaskoczeniem zorientujemy się, jak wygląda jej życiowa ścieżka. Ira nie dba o życie – ani swoje, ani tym bardziej innych ludzi. Potrafi je bezkompromisowo i metodycznie odbierać. Jednakże w pewnym momencie uświadamia sobie, że to, co robi, i to, jak funkcjonuje, staje się powolnym, lecz skutecznym wbijaniem sztyletu we własne serce. Dlatego rusza po pomoc. Nie ma świadomości, na kogo trafi. A może doskonale wie, do kogo kierować swoje kroki. Ira lubi konfabulować. Jednakże pośród zmyśleń i urojeń krystalizuje się przerażający świat bolesnych i bardzo rzeczywistych doświadczeń, które Irę – podobnie jak wielu innych ludzi – naznaczają na zawsze.

Jej specyficzną antagonistką jest Clarissa. Kobieta, która przeżyła już bardzo wiele. Której zależy przede wszystkim na utrzymaniu swego małżeństwa w kształcie zapewniającym spokój. Bo Clarissa niesie przez życie również wielkie traumy i nie ma pojęcia, jaki ciąg wydarzeń uruchomi to, co przeżyła, gdy skonfrontuje się z Irą. Pacjentką, która podczas całej pierwszej wizyty milczy. Podobnie jak Clarissa. Przekonana o swej omnipotencji terapeutka jest osobą medialną. Ira zdaje się wydostawać z egzystencjalnego cienia i szybko można się zorientować, że ten cień w bardzo skuteczny sposób przeniesie na Clarissę. Tu Kaukonen proponuje coraz bardziej skomplikowaną intrygę, w której stawia na intensywność relacji. W które włączają się tu wspomniani już dwaj mężczyźni.

„Podążaj za motylem” ma bardzo atrakcyjną dla czytelnika formę narracji. Otóż wszyscy bohaterowie opowiadają o zdarzeniach, które są już przeszłością, więc ekscytacja rośnie za każdym razem, kiedy pojawiają się w ich opowieściach dyskretne antycypacje. W takiej formule opowiadania o świecie przedstawionym powieść ta przykuwa uwagę pojedynczymi zdaniami. Kaukonen umie zbudować napięcie w taki sposób, że wciąż mamy świadomość, iż każdy z bohaterów przetrwał to, co jest opisane, ale kompletnie nie orientujemy się w tym, jak to było możliwe. Tym bardziej że śmierć w kilku symbolicznych znaczeniach będzie tu odgrywała istotną rolę. Okazuje się, że wcale nie trzeba przestać funkcjonować fizjologicznie, by poznać śmierć. W tej powieści przychodzi ona w wyjątkowo przerażających formach. Dlatego jest to świetna opowieść o tym, co możemy zrobić sobie lub innym, by zatrzymać życie, zanim jeszcze zdecydują o tym czynności organizmu.

Wspomniane już antycypacje bardzo dobrze budują atmosferę grozy. Fińska pisarka chce, żeby niepewność stała się udziałem każdego czytającego. Bo poza tym niepewne są siebie dwie kobiety w dwóch różnych rolach. Pacjentka i terapeutka niosą w pamięci bolesne doświadczenia, które uniemożliwiają im prawdziwe spojrzenia w tę drugą. Koincydencja sprawi, że Ira i Clarissa staną w obliczu wielkiego wyzwania, specyficznej sytuacji granicznej, nasyconej lękiem, a potem przerażeniem. Kaukonen trochę ironizuje, portretując fińskie społeczeństwo dobrobytu, w którym tak wielu ludzi ustawia się w kolejkach do miejsc, gdzie mogą w wygodnym fotelu opowiadać o tym, dlaczego jest im źle. Takie określenie trywializowałoby Irę oraz jej problemy. Będziemy obcować z bohaterką, która nie jest w stanie radzić sobie z emocjami, bo nikt jej nigdy tego nie nauczył. Ten przejmujący thriller będzie opowiadał o kobietach, które na długo zostały same z trudnymi dla nich emocjami. A potem spotykają się w konkretnych rolach, jednakże nic w opisanej tu terapii nie będzie ani wyglądało, ani przebiegało tak, jak opisują to specjalistyczne poradniki.

„Podążaj za motylem” to bardzo inteligentna fantazja o tym, do czego prowadzi stygmatyzacja. Co to znaczy znaleźć się poza definicją lub niebezpiecznie zbliżać się do tej granicy. Bohaterki tej książki będą chciały walczyć o tak zwaną normalność. Jedna i druga poświęcą bardzo wiele, aby świat nie dostrzegł ich słabości. A Kaukonen opowie o tym, co stanie się w momencie, gdy ujawnianie swoich słabości pokaże, ile paradoksalnej siły ta słabość przyniosła. Jednocześnie to przejmująca powieść z wyraźnym tłem społecznym. Dotykająca marginalizowanej w wielu społeczeństwach kwestii dążenia do samounicestwienia. Ze śmiercią ani z samobójcami współczesnemu światu nie jest do twarzy. A szczególnie nowoczesnej Finlandii, która w rankingach jest przecież jednym z najwspanialszych krajów do życia. „Podążaj za motylem” to nie tyle opowieść o tym, jak niemożliwe bywa satysfakcjonujące nas życie, ile przede wszystkim o opresji poszukiwania tej życiowej satysfakcji. Jest to książka mroczna i zagadkowa, choć niektóre zwroty akcji można przewidzieć. To także historia wyjątkowych kobiecych wrażliwości, które zostały zderzone z czymś bezkompromisowym. Kaukonen pisze w taki sposób, że od tego thrillera nie można się oderwać. Natomiast po lekturze pozostanie z nami kilka ponurych pytań. Między innymi o to, czy można zapobiegać przejawom zła, którego przerażające oblicze nakreśli tu fińska debiutantka. To rzecz o manipulacji, przemocy, a także deficycie ciepła, który powoduje, że idzie się potem przez życie z surowym obliczem. Intrygująca i pomysłowa.

2023-03-21

„Climax. Punkt kulminacyjny” Thomas B. Reverdy


 

Wydawca: Wydawnictwo Nowe

Data wydania: 11 kwietnia 2023

Liczba stron: 288

Przekład: Maria Schneider

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Chłód

Motyw katastrofy ekologicznej jest ostatnio popularny w literaturze. Dość wspomnieć wydaną w Polsce przed kilkoma miesiącami powieść Jensa Liljestranda „Nawet jeśli wszystko sięskończy”. O ile szwedzkiemu autorowi bliskie było diagnozowanie rozpadu i upadku północnego świata natury, o tyle Thomas B. Reverdy, pisarz francuski, musiał użyć więcej wyobraźni. Dzięki temu „Climax” jest bardzo konkretny. Poza tym to wielowymiarowa opowieść o relacji człowieka z otoczeniem, o toczących się między nimi bataliach, jak również o tym, że człowiek – jak to jest wspomniane na końcu – to istota bardzo niebezpieczna. Reverdy opowie nam historię tego, co się stanie, kiedy świat, który uznaliśmy za swoją własność, zdecyduje się z nami pożegnać. Bez pytania kogokolwiek o zgodę.

Bo jest to w swoim intymnym wymiarze książka o ciężarze pożegnania. O tym, że rozpadają się bardzo silne relacje, a dawni przyjaciele stają się antagonistami, i że powrót do przeszłości może być tak samo bolesny, jak bolesne jest uświadomienie sobie, że w tym czasie zrobiliśmy Ziemi wielką krzywdę i będziemy musieli ponieść tego konsekwencje. Tymczasem czworo ludzi musi z egzystencjalnej perspektywy ujrzeć to, co stało się skutkiem ich rozstań. Anå jest matką dwóch dorastających synów, która nigdy nie opuściła północnonorweskiego miasteczka. I nigdy mentalnie nie rozstała się z przyjaciółmi, a zwłaszcza Noahem, który po pewnym czasie zaczął być miłością jej życia. Dzisiaj bohaterka musi radzić sobie sama – jak wszystkie silne kobiety w jej rodzinie. Ale Noah powraca. Podobnie jak Anders, który zabrał ze sobą tajemnicę pewnego wypadku sprzed lat. W grupie, którą kiedyś łączyło umiłowanie do gier fabularnych, jest również Knut. Samotnik otoczony psami, który mieszka w starym kościele i musi zmierzyć się z ekstremalnym zagrożeniem. Ale sam też stanowi zagrożenie dla otoczenia. Cała ta czwórka to już inni ludzie niż przed laty.

Przeciwstawianie sobie postaci Noaha i Andersa autor podkreśla przede wszystkim przez to, kim bohaterowie stali się zawodowo. Pierwszy jest ekspertem od geologii i pracuje dla firm mających za nic środowisko naturalne, drugi to glacjolog przyglądający się temu, jak jego ukochany lód znika, ale zanim zniknie, rozpada się. Anå wydaje się postacią najciekawszą, bo opowieść o niej łączy w sobie wspomnienia wszystkich mężczyzn, którzy odeszli. Do nich należy również ojciec, on odszedł na zawsze, bo nie żyje. Tymczasem bohaterka spotka się niebawem z ludźmi, którzy kiedyś wraz z nią wielbili kreowanie światów w grach. A dziś wszyscy zostaną skonfrontowani z rozpadem realnego świata. I nie będzie w nim kolejnych żyć oraz szans na przetrwanie. Thomas B. Reverdy podejmuje tu jednak specyficzną grę z czytelnikiem.

Widać to na poziomie komplikowania narracji. Silnie oddziałują na wyobraźnię czytelnika mroczne retrospekcje, ale istotne są także ponure antycypacje. Jeden z bohaterów szybciej niż inni zorientuje się, że stworzony przez nas świat zmierza do zagłady. Otrzymamy tu jeszcze jedną opowieść, wzorowaną na mitologii skandynawskiej, ale w gruncie rzeczy przypominającą to, czym pasjonowali się bohaterowie „Climaxu” przed laty. Ta historia będzie jednocześnie grą. Chcesz grać dalej, przeskocz do kolejnego rozdziału. A może chcesz stać się którymś z bohaterów? Kim chciałbyś być w obliczu katastrofy ekologicznej? Aną? Noahem? Andersem? A może najbardziej chyba enigmatycznym Knutem? Można wybrać i się utożsamić. Ale nie będzie żadnego kolejnego życia. Żadnej dodatkowej szansy na przetrwanie. Thomas B. Reverdy w bardzo oryginalny sposób pokazuje nam, jak działa wyobraźnia, kiedy zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością, a także jaki mitotwórczy sens ma układanie wciąż na nowo fabuł, zmyślanie dla siebie nowych światów.

Tymczasem świat jest tylko jeden i właśnie znajduje się na krawędzi. Opowieść Andersa to przede wszystkim krótki przewodnik po tym, jakie istoty żywe jako pierwsze stają się ofiarami katastrofy klimatycznej. Od wielkiego niedźwiedzia po maleńkiego skorupiaka – w tej historii „Climax” opowiada o tych etapach rozpadu ekosystemu, których nikt z nas nie zauważa, słuchając o tym jedynie z bezpiecznej odległości i w ciepłym domu. A w świecie przedstawionym „Climaxu” jest bardzo zimno w każdym znaczeniu. Znakomita jest ta szeroka symbolika chłodu. Tego, co się z nim dzieje.  Anders nie będzie miał swych ukochanych lodowców do badania, a Noah utraci satysfakcję ze swojej pracy, bo zrozumie, komu i w jakich celach służy. Tymczasem najbardziej sugestywnie obraz katastrofy zobrazowany jest, kiedy zbliżamy się do Knuta. Na tyle, na ile francuski prozaik pozwoli się do niego zbliżyć. Bo każda postać symbolizuje tutaj osobną samotność. Każde ludzkie wyobcowanie ma tu imię oraz historię. A przecież kiedyś oni wszyscy tworzyli historię wspólnie…

Reverdy proponuje powieść, w której pojawią się elementy thrillera oraz fragmenty wręcz czysto sensacyjne. Operuje hiperbolami tam, gdzie to jest konieczne, jednocześnie starając się zachować dystans wobec bohaterów oraz miejsc. „Climax” wyróżniają niezwykle sugestywne obrazy nordyckiego pejzażu. Osamotnionego człowieka, który staje się jego częścią, ale tylko na zasadach pełnego dopasowania. Dlatego katastrofizm ma w tej powieści wymiar monumentalny i jednocześnie bardzo kameralny. Coś się rozpada, bezpowrotnie traci swój pierwotny kształt i nigdy nie będzie takie samo. Coś mrocznego wydarzyło się również między przyjaciółmi, którzy dzisiaj są samotnymi wyspami. A świat zakomunikuje każdemu z nich, że ma dosyć. Że uczyniliśmy coś, czego nie można już cofnąć. W tym znaczeniu „Climax” będzie bardzo bezkompromisowy. Ale to jednocześnie książka autora wyjątkowo czułego i wrażliwego na detale północnego pejzażu. Bo przecież wszystko rozgrywa się w północnej Norwegii, która przestaje być bezpieczną i spokojną przystanią. Zima przestaje być zimą, staje się tylko nocą. Przyjaźń przestała nią być i stała się wyobcowaniem. Coraz trudniej jest unieść ciężar tego, o czym fantazjuje Thomas B. Reverdy. Jednakże jest to powieść, którą czyta się z fascynacją do ostatnich stron. Bo każdy chce wiedzieć, co naprawdę oznacza stwierdzenie, że „świat nas opuścił”.

Autor umiejętnie kreuje wstęp do swojej historii, bo wszystko zaczyna się jak powieść detektywistyczna, w której usiłujemy zorientować się, co tak naprawdę wydarzyło się na jednej z platform wiertniczych i co zabrało ludziom życie, a światu – harmonię. Jeśli weźmiemy pod uwagę to, jak nazwana jest ta platforma i jak to imię funkcjonuje w pozostałych częściach powieści, ujrzymy „Climax” jako inteligentną układankę intertekstualną. Reverdy opowie o chwili, w której zmierzamy do nieprzewidzianego w skutkach punktu kulminacyjnego. Napięcie rośnie również wtedy, kiedy coraz lepiej poznajemy bohaterów tej książki. Albo wówczas, gdy ze zdumieniem odkryjemy, jak mało o nich wiemy. Intrygująca powieść, w której pejzaż namalowany został lodem, śniegiem, chłodem, a także wiatrem. Francuski prozaik wie, jak oddać północną pustkę, ale również rozumie, że pytanie o to, co człowiek zrobił północnemu światu, nie jest wcale oczywiste ani jednowymiarowe. Jak na razie Arktyka się rozpada, lodowce trzeszczą i pękają, a osamotnieni bohaterowie książki usiłują zrozumieć swoją tożsamość. Mocno lub bardzo mocno trzymając się z dala od ludzkości, która zasłużyła na swój spektakularny koniec. Mroczna i frapująca powieść.

2023-03-17

„Pani March” Virginia Feito

 

Wydawca: Wydawnictwo Echa

Data wydania: 22 marca 2023

Liczba stron: 328

Przekład: Tomasz Wyżyński

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: W zderzeniu ze sobą

Czasem zastanawiam się, dlaczego tak znakomite debiuty literackie importujemy z zagranicy. Zwłaszcza że formalny pomysł na tę elektryzującą powieść jest bardzo prosty. Opowiedzieć o życiu kogoś, kto jest cieniem. O kobiecie, która wrastała w niezadowolenie z samej siebie, stawała się coraz większym chodzącym kompleksem i coraz silniej wierzyła, że tak zwane lepsze, dostatnie i satysfakcjonujące życie łatwiej jest pokazać innym, niż zdobyć dla samej siebie. Virginia Feito proponuje nam pełną wieloznaczności historię bohaterki, dla której wspomniane życie zatrzymało się jakiś czas temu, a dalsza egzystencja była cieniem bolesnych traum przeszłości. Wszystko jest tu niezwykle kameralne, lecz jednocześnie spektakularnie ekspresyjne. Trudno uznać, która część tej powieści jest lepsza: narracja o tym, co aktualnie przeżywa główna bohaterka, czy jednak retrospekcje, świetnie tutaj rozpisane, punktujące pewne zdarzenia, a jednocześnie bardzo silnie działające na wyobraźnię. „Pani March” dobrze łączy kilka gatunków literackich, a pośród nich konsekwentnie snuje opowieść o kobiecej tożsamości. Rezonującej w wyobraźni czytelników najbardziej dosadnie, kiedy przeczyta się ostatnie zdanie tej książki. Pasjonująca wiwisekcja paranoicznej postaci. Jednocześnie przekonująca opowieść o tym, że każda paranoja i zbudowana na niej mania prześladowcza mogą być znacznie groźniejsze i przerażające, niż mogłoby się to wydawać. A jak to pokazać? Ano pisząc jak Feito. Jeszcze  nie skończył się pierwszy kwartał nowego roku, a już odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z jednym z lepszych debiutów literackich, jakie się ukażą.

Pani March jest cieniem wielkości i sławy. Kiedy jej mąż zdobywa popularność dzięki kolejnej wspaniałej książce, bohaterka – tak ją poznajemy – martwi się stanem swoich paznokci, kiedy jest na zakupach. I wtedy dowie się o sobie czegoś, co naznaczy ją na zawsze. Zmieni. A może skonfrontuje z kimś, kogo nie zna. Bohaterka przez lata doprowadziła do perfekcji życie pośród pozorów. Tuszowanie problemów. Wypieranie trosk, deficytów, zapominanie o swoich marzeniach czy pragnieniach. Pani March jest doskonałą żoną znanego pisarza. Głębokim cieniem jego blasku. Największym wstydem i rozczarowaniem dla samej siebie. A jednocześnie jedną z najciekawszych postaci literackich, z jakimi przyszło mi obcować w ostatnich latach.

Virginia Feito wprowadza nas w mroczny świat, w którym istotną rolę zaczną odgrywać różnego rodzaju hiperbolizacje. Nie wiem, czy ciekawy jest znany pisarz. Dużo bardziej ciekawe jest to, co jego pisarska sława uczyniła z życiem jego żony. A raczej: co się wydarzyło, że ich związek stał się fasadowy. Bo żona George’a jest mistrzynią w kreowaniu takiego wizerunku życia małżeńskiego, jaki jest konieczny, by wyjść naprzeciw stereotypom. W codziennym życiu wielkiego miasta bardzo liczą się pozory, bo dzięki nim łatwiej funkcjonować. To paradoksalnie trudne i jednocześnie bardzo łatwe. Pani March wspomina na przyjęciu, że „trudno wytrzymać z pisarzem”. Czytając Feito, stopniowo zorientujemy się, że ta trudność dotyczy czegoś innego. Że najtrudniejsza i najmocniej doskwierająca może być obecność samej siebie. A dzieje się tak wówczas, gdy straci się czujność oraz zapomni o jednej oczywistej psychologicznej zasadzie: nasze myśli nie są rzeczywistością. Tylko że główna bohaterka tej książki myśli zupełnie inaczej. Zaczyna działać kompulsywnie, przestaje kontrolować samą siebie. A może jest zupełnie inaczej, może właśnie odzyskuje kontrolę nad tą częścią swojej świadomości i podświadomości, którą dawno temu pożegnała, bo tak było łatwiej. Rozpoczyna się pasjonująca podróż do wnętrza umysłu kobiety, która zawsze bała się zajrzeć głębiej. A dzisiaj widzi i czuje dużo więcej niż kiedyś. Widzi siebie inną. Jakby spoglądała w nowe lustro i ujrzała tam coś, czego nie jest w stanie rozpoznać. Kto jest jej wrogiem? Mężczyzna, z którym żyje od lat? Czy może jednak wyobrażenia o nim? Albo wyobrażenia o sobie samej?

„Pani March” jest opowieścią o tym, jak rozpadają się dwie płaszczyzny uporządkowanego świata: najpierw ta rzeczywista usankcjonowana przez markowe dodatki, nowocześnie umeblowane mieszkanie czy styl życia oczekiwany przez otoczenie, a potem ta najbardziej intymna. Fasadowość życia głównej bohaterki idzie w parze z tym, że jej wewnętrzne poczucie sensowności tego, jak żyje i po co żyje, zaczyna być kwestionowane. Słowa, które słyszy przypadkiem i które niekoniecznie mają za zadanie wymuszenie na niej wielkiej czujności wobec męża, zmienią w zasadzie wszystko. Jednakże przez większość czasu w zasadzie nic nie będzie się działo. „Pani March” nabiera intensywności wówczas, kiedy autorka subtelnie, choć wyraźnie przeniesie środek ciężkości. Czy ważne będą tajemnice wielkiego pisarza, które chce odkryć jego żona? Czy bardziej sam proces odkrywania prawdy, który będzie mieć tutaj zupełnie nieoczekiwany charakter?

Jest tu kilka kapitalnych scen, w których dostrzegamy, jak labilna emocjonalnie jest bohaterka Feito, a jednocześnie jak duży ciężar przygniótł ją w przeszłości. Hartowanie osobowości zaczęło się dawno temu i jedną z najlepszych części książki są wspomniane już punktowe retrospekcje, w których widzimy, co z rodzinnego domu bohaterka zabrała jako bolesny balast. Zanim odkryjemy zaskakujące tajemnice, jesteśmy konfrontowani z czymś tak oczywistym jak zaburzenia wiary w samą siebie i swoje działania. Wynikłe z konkretnych sytuacji, ale przede wszystkim utrwalane z powodu zdarzeń, do których nie musi dochodzić, a jednak dochodzi. Feito najlepiej opowiada o dezintegracji osobowości postaci, kiedy wprowadza nas w rejon mrocznych wyobrażeń, które stają się wręcz koszmarami na jawie. W uporządkowanym i pozornie bezpiecznym domu stopniowo pojawia się coraz więcej chaosu. Nie ma już bezpiecznych przestrzeni, bezpiecznych nawyków, nie da się już nazwać swojego życia w kategoriach, które były wygodne i dzięki którym tkwiło się pośród wygodnych pozorów. Pozorem stanie się to, co rzekomo realne i pewne, a pewność siebie zniknie, gdy Feito zmusi bohaterkę do konfrontacji z największym lękiem – lękiem przed ujrzeniem siebie prawdziwej. I lękiem przed niepewnością, do czego jest się zdolnym.

„Pani March” to niepozbawiona czarnego humoru, ale przy tym przejmująco realistyczna opowieść o tym, jak paranoicznie zaczyna wyglądać codzienny świat, kiedy traci swoje bezpieczne kontury. Feito z jednej strony portretuje bezradność i bezbronność, ale z drugiej – ogromną determinację, bo kimkolwiek byłaby dla nas główna bohaterka, jesteśmy przerażająco świadomi, że może osiągnąć każdy, najbardziej nawet mroczny cel. A może celem samym w sobie jest zrozumienie, kim się jest, przez analizę tego, kim się było? To opowieść o małżeństwie, w którym dwie role wcale się nie uzupełniają, jak chciałoby to widzieć otoczenie i być może tak widzi. To historia związku jako walki. Wojny rozłożonej na wiele etapów oraz batalii, która zmierza w nieprzewidywalnym kierunku. Ale największą przygodą jest dla czytelnika odkrywanie i oswajanie wieloznaczności kobiecej natury. Tego, że każdy rodzaj hiperbolizacji służy tutaj czemuś innemu. Otrzymujemy nieoczywistą powieść o dość oczywistym problemie – niegotowości do życia, które planuje się zgodnie z czyimiś oczekiwaniami. Feito portretuje kobietę, która jest rozpaczliwie samotna. Ale dopiero zaczyna zdawać sobie z tego sprawę. I będzie ją to kosztowało dużo więcej niż na przykład uporanie się z demonami przeszłości. Świetna powieść, która zaskakuje właściwie w każdym rozdziale. Intrygująco realistyczna. O walce z samym sobą, o której wciąż na nowo można pisać znakomite powieści. Feito udało się to za pierwszym razem.

2023-03-14

„Dzikie psy” Julia Łapińska

 

Wydawca: Wydawnictwo Agora

Data wydania: 22 marca 2023

Liczba stron: 448

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46,99 zł

Tytuł recenzji: Wobec uprzedzeń

Wciąż zastanawiam się nad zasadnością pojawiania się w kryminałach i thrillerach publicystyki z elementami reportażu społeczno-politycznego. I za każdym razem trafiam na książki, w których jej obecność jest bardzo dobrze uzasadniona. Co więcej, dzięki temu taka powieść nabiera wyrazistości i staje się jeszcze ciekawsza. O ile ostatnio miałem przyjemność czytać political fiction Przemysława Piotrowskiego „Bagno”, którego autor posługiwał się przejaskrawieniami, aby dosadnie określać obecną sytuację polityczną w Polsce, o tyle w drugiej powieści Julii Łapińskiej odnaleźć można dużo bardziej dyskretne sugestie i oceny tego, jaka jest sytuacja polityczna i społeczna kraju. „Dzikie psy” najpierw mimochodem sugerują, że wkraczamy w nowy rok – 2015, a dopiero później uświadomić sobie można, z jakich względów właśnie ta data była dla Polski kluczowa. I co się wtedy wydarzyło. Łapińska pisała w swym świetnym debiucie „Czerwone jezioro” o mentalnych klatkach. W najnowszej książce powraca do motywu emocjonalnych ograniczeń, zajmując się fantazjami właśnie o granicach. Jest ich tutaj kilka i o każdej jest mowa w inny sposób, zawsze jednak z charakterystycznym wyznaczeniem przestrzeni, którą zawłaszcza i modeluje. Czytając drugą napisaną przez tę autorkę powieść, w której spotkamy się ponownie z bohaterami „Czerwonego jeziora”, mamy świadomość tego, że można napisać intrygującą narrację, nie zmieniając zasadniczo ani miejsca akcji, ani zaprezentowanych nam już bohaterów. Tym, co ważne w tej powieści, są zmienne relacje i sojusze. Poznamy grupę ludzi, którzy mają w planie przywitać nowy rok. Okazuje się, że pod jednym dachem spotkają się ci, których dzieli dużo więcej, niż moglibyśmy przypuszczać. A granice tych podziałów są ujawniane stopniowo i bardzo oryginalnie.

Wracając zatem do nich, można zauważyć, że „Dzikie psy” podejmujące trudną tematykę ambiwalentnego stosunku Polaków do uchodźców z Bliskiego Wschodu, sygnalizują nam problemy, które wydają się oczywiste, jednakże ich geneza oczywista już nie jest. Łapińska pyta o status białego i uprzywilejowanego człowieka z kontynentu, na którym nikt nie spodziewa się wojny – a ona jednak wybucha! – i który musi określić się wobec kogoś, kto nie posiada niczego poza determinacją w ucieczce z kraju, gdzie przerażające są nie tylko realia wojenne, ale również niektóre kulturowe kwestie, których uprzywilejowany biały Europejczyk nie może zaakceptować. Gdzie tworzy się granica wyższości wobec ludzi uciekających przed przemocą wojenną? W jaki sposób ta granica tworzy mentalność człowieka uprzedzonego, który wykorzystując swoją pozycję, określa się jako przeciwnik przyjmowania i wspierania ludzi starających się dostać do jego kraju, by zapomnieć o koszmarze panującym w swoim państwie? To granica zapomnienia, że drugi człowiek w potrzebie zawsze jest taki sam bez względu na kolor skóry czy wyznanie. Kolejne ciekawe rozważania pojawiają się, kiedy Julia Łapińska zmusi swoich bohaterów do rozmyślania o tym, jakie granice określają dziennikarską przyzwoitość. Ile można pokazać, ile opowiedzieć o traumatycznych doświadczeniach, aby traum nie powiększać i przede wszystkim nie doprowadzać do tego, że dziennikarski materiał będzie pociągał za sobą ofiary w ludziach. Opowieść o kolejnej granicy to najciekawiej moim zdaniem pokazana konfrontacja podkomisarz Ingi Rojczyk z tym, wobec czego chce pozostać obojętna, lecz nie może, bo okazuje się, że polityka upomni się o każdego, kto ją lekceważy lub się nią nie interesuje. W „Dzikich psach” mamy wskazany ważny już rok i czas, kiedy powieściowa Partia Prawdy gotowa jest zrobić wszystko, aby zdobyć władzę. Społeczeństwo chce rządów ludzi, którzy przywiązanie do siebie budują na strachu i uprzedzeniach. W ksenofobicznym świecie przyglądać się będziemy walce o normalne życie młodych emigrantów. A także temu, w jak bezkompromisowy sposób zderzą się uprzedzenia z życiorysami naznaczonymi lękiem i poczuciem bycia kimś gorszym.

Tymczasem poznajemy towarzystwo, które otoczy w powieści Kubę Kralla i jego znajomą policjantkę Ingę Rojczyk. Autorka już na wstępie tworzy dość zgrabną sieć koincydencji, dzięki której wszyscy bohaterowie konfrontują się ze sobą, a sylwestrowy wieczór przynosi bardzo wiele niespodzianek. Okazuje się, że tej niezwykłej nocy wydarzy się coś, co spowoduje, że nikt nie wejdzie w nowy rok ze spokojem. Kiedy Kuba uświadamia sobie, że do jego domu przyjeżdża kobieta, której nigdy więcej nie chciał zobaczyć, główny bohater nie wie jeszcze, z jakimi innymi trudnymi kwestiami się zmierzy. Bo Julia Łapińska wybija bohaterów oraz czytelników z bezpiecznego komfortu, kiedy w noc sylwestrową słyszymy strzały. A potem mierzymy się z mrocznymi konsekwencjami tego, co one przyniosły. „Dzikie psy” to powieść o bardzo przemyślanej konstrukcji. Bez jakiegoś spektakularnego prologu ani ekspozycji. A jednak niepokój pojawia się już na pierwszych stronach. Potem autorka prezentuje nam nowych bohaterów, a w zasadzie bohaterki, bo w tej książce kobiety będą odgrywać najważniejszą rolę. Ich wzajemne relacje, pełne uprzedzeń i niejasności, lecz również skomplikowane wizerunki psychologiczne. Silne kobiety zostaną tu poddane próbie. Jednak Julia Łapińska pisze w taki sposób, że wciąż na nowo tracimy czujność i nie jesteśmy pewni, kogo obserwować uważniej. Kto odegra tutaj znaczącą rolę w rozwiązaniu zagadki kryminalnej. I w jaki sposób kryminalna intryga połączy się z buzującymi tu w tle społecznymi niepokojami. W środku mroźnej zimy rozpalą się od emocji umysły tych, którzy z różnych powodów utkwili w pewnych granicach. W swych mentalnych klatkach zdecydowali o uproszczonym wizerunku świata. Inga Rojczyk zmierzy się nie tylko z trudnym charakterem swego przyjaciela. Stanie w kontrze do ludzi oraz ich doświadczeń, których rozmytego wizerunku długo nie może ujrzeć.

„Dzikie psy” to powieść kryminalna, która świetnie wykorzystuje swój tytuł. Dość powiedzieć, że będzie to w swej kompozycji swoista matrioszka. Te dwa słowa będą określać za każdym razem coś innego i jedno znaczenie będzie wyskakiwać niejako z drugiego. Dlatego w kwestii doboru tytułu ta książka szczególnie się wyróżnia. Zwłaszcza kiedy zrozumiemy, w jak różny i wieloznaczny sposób Łapińska zinterpretuje tutaj dzikość. Bo to opowieść o istotach, które lubią być do siebie uprzedzone i lubią być sobie wrogie. Kuba Krall wypowiada w jednej ze scen kluczowe dla tej powieści słowa: „To duża przyjemność mówić źle o innych, prawda?”. Szereg konfliktów i ciekawie zarysowanych dramatów rodzi się tu z tego, że ktoś podświadomie lub świadomie czeka na błąd kogoś innego, jest gotowy go deprecjonować, niejako naturalnie staje się jego wrogiem. „Dzikie psy” to intrygująca i bardzo niejednoznaczna opowieść o tym, jak silnie zakorzeniają się w Polakach uprzedzenia i jak łatwo przekształcają we wrogość. A przede wszystkim w tendencję do oceniania, ustawiania się w pozycji kogoś lepszego oraz czerpania satysfakcji z tego, że ktoś może mieć gorzej lub jest określony jako gorszy.

Ta powieść to również świetna historia o tym, jak wykoślawić i zrujnować można pojęcie patriotyzmu. W jaki sposób bazuje się na tym pojęciu, utrwalając stereotypy, wpajając ludziom przekonanie, że patriotyzm to tkwienie w poczuciu lepszości, tendencja do spoglądania na resztę świata z góry. I kiedy ostatecznie przeczytamy, że jeden z kluczowych bohaterów mówi: „(…) ja to robię dla Polski”, zrozumiemy, że Łapińska celowo chce doprowadzić do pewnych fabularnych przejaskrawień, aby zwrócić uwagę na to, jak bardzo możemy być dla siebie niebezpieczni, zrzucając na ideologię odpowiedzialność moralną za swoje czyny. Bo tak się składa, że w świecie przedstawionym tej powieści patriotyzm zaczyna być ideologią. Groźniejszą być może dużo bardziej niż świat wojny, od którego uciekają bohaterowie drugiego planu „Dzikich psów”. Cieszę się, że autorka potrafi z jednej strony przypomnieć bohaterów swego debiutu w taki sposób, że jego czytelnicy poczują się jak w domu, a mimo to tworzy zupełnie nową fabułę dla kolejnych odbiorców i pokazuje nam okolice Bornego Sulinowa z innej, choć wciąż tak samo niepokojącej perspektywy. Będzie tu też wiele postaci dalszego planu, które nabierają szczególnego znaczenia: apodyktyczny ojciec, nonszalancki bezdomny, młodziutki uciekinier z ośrodka dla uchodźców. „Dzikie psy” to powieść, która nic nie pozostawia przypadkowi. Dowód na to, że mamy do czynienia z autorką dwóch bardzo dobrych powieści, która pokazuje swój nietuzinkowy potencjał.

2023-03-10

„Doll story” Michał Paweł Urbaniak

 

Wydawca: Wydawnictwo Mova

Data wydania: 8 marca 2023

Liczba stron: 520

Oprawa: miękka

Cena det.: 52,90 zł

Tytuł recenzji: Trudne konfrontacje

Michał Paweł Urbaniak to jeden z tych pisarzy, którzy za wszelką cenę starają się być lojalni wobec życia. Jego proza nie będzie zatem miejscem na eksperymenty formalne czy zaskoczenia dotyczące konstrukcji. Trzecia – i kolejna długa – powieść tego autora zwraca uwagę na niuanse codziennego życia, które w rozumieniu Urbaniaka wciąż domagają się nowych opowieści. Po tym, jak sportretował konfrontacje ze śmiercią w „Liście nieobecności”, tym razem kieruje się ku przejawom życia, choć warto zaznaczyć, że na peryferiach nowej powieści również pojawia się śmierć, której istotę… bohaterowie ukrywają. „Doll story” bliższa jest w swej wymowie drugiej powieści Urbaniaka, „Niestandardowym”, ponieważ ponownie opowiada o tym, że podstawowym pragnieniem każdego człowieka jest potrzeba bycia akceptowanym przez otoczenie. Tutaj jednak otoczenie będzie miało charakter opresyjny. Nie tylko dlatego, że główny bohater zostaje umieszczony w nieco klaustrofobicznej przestrzeni, w rzeczywistej i mentalnej klatce, którą boi się mimo wszystko opuszczać, kiedy ma już taką możliwość. Opowiadając o chłopięcej samotności, Urbaniak proponuje nam zupełnie nową książkę. Taką, w której najważniejsza będzie obserwacja tego, jak zmieniają się relacje i sojusze w pewnym domu. Miejscu z pewnością przypominającemu to z „Moralności pani Dulskiej” – z deprecjonowaną głową rodziny i groteskową w swych działaniach panią domu, dla której priorytetem jest nie tyle zachowywanie pozorów, ile zatrzymanie przy sobie za wszelką cenę swego jedynego syna. Relacja Wolfganga z matką, toksyczna i jednocześnie niezwykle silna, będzie w mojej ocenie najciekawsza w tej powieści. Ale „Doll story” to nie tyle historia najbliższej i najtrudniejszej więzi, ile fantazja o tym, czym ma być więź przyjaźni, czy można ją zdobyć na zawołanie albo po prostu za nią płacąc.

Urbaniak stwarza tutaj coś, co z jednej strony jest nie do pomyślenia, z drugiej jednak – wydaje się przerażająco prawdopodobne. Wuj bohatera utyskuje: „Co za czasy, żeby ludzi dawano w prezencie”. Takie czasy są od zawsze, odkąd człowiek wymyślił zarobkowanie na tym, by być dla drugiej osoby kimś do towarzystwa. Ale w „Doll story” mamy mroczny rewers takiego działania. Tutaj można sobie wynająć Maskotkę, osobę towarzyszącą, lecz jednocześnie kogoś, kto ma się stać kimś bliskim na podstawie umowy o pracę. Nie byłoby w tym w zasadzie niczego mrocznego, gdyby nie to, że zatrudniani w tym charakterze są ludzie z tak zwanych trudnych rodzin. Bo to przecież wielki humanitaryzm: dać pracę komuś, kto wywodzi się z nizin społecznych, i umożliwić mu dostatnie życie przy bogatej rodzinie. Ileż w tym dobra, prawda? Każdy powinien być zadowolony. Tymczasem Urbaniak będzie odsłaniał nie tylko hipokryzję takiego postępowania, ale również nieoczekiwane konsekwencje przyjęcia osoby z zewnątrz do domu, w którym pozornie jest wszystko, co konieczne do szczęśliwego życia, jednak tak naprawdę dopiero perspektywa kogoś obcego odsłoni smutne formy egzystencjalnego nieszczęścia w rodzinie. Bo przybysz, czujny obserwator uważnie analizujący to, co widzi i słyszy, pozwoli czytelnikowi przyjrzeć się temu, w jakim impasie i zawikłaniu żyje na co dzień rodzina, w której rozkazy wydaje generał – matka i żona przekonana, że wszystko wie najlepiej.

Wspomniany już Wolfgang znajduje się w centrum zainteresowania autora, który poświęca mu wyjątkowo wiele czułości, ale przez cały czas bardzo się stara, by wizerunek piętnastolatka nie był oczywisty. Wolfgang ma za sobą wiele przeżyć, a jego matka na ich bazie zbudowała mu bezpieczną klatkę. Do domu przybywają nauczyciele, w domu bohater ma wyznaczone pory kolejnych czynności, dom staje się matczynym centrum dowodzenia, ale również coraz bardziej przygnębiającą Wolfa przestrzenią, z której nie sposób się wydostać. Dlatego z uporem prosi o Maskotkę. Życzy sobie przyjaciela. Chce mieć kogoś, kto będzie mu bliski na ustalonych przez Wolfa zasadach. Bo zasady to rzecz święta. Zwłaszcza te porządkujące codzienność chłopaka: matka nakazuje mu uczyć się konkretnych rzeczy, grać w konkretne gry, spać w konkretnych godzinach. A bohater zaczyna mieć tego dość.

Ciekawe jest to, w jaki sposób Urbaniak zinfantylizuje tego bohatera. Nie tylko przez to, że w jego pokoju tkwi wciąż hołubione pudło z zabawkami z dzieciństwa, z którymi Wolf nie umie się rozstać. Widać to również we wstawkach narracyjnych, wtrętach sygnalizujących bunt bohatera, kiedy wymienia zdarzenia historyczne i czyni je fałszem. Te zabiegi dodatkowo przyciągają uwagę do Wolfganga. Staramy się zaobserwować przemianę – w jakim momencie bohater przekroczy granicę swobodnego dzieciństwa, które wcale nie było dla niego okresem swobody, i zacznie brać odpowiedzialność za swoje życie. Dorastać do ważnych decyzji, do oderwania się od matki. „Doll story” to przecież bardzo ciekawa opowieść o niegotowości na tak zwaną dorosłość. O tym, że jej kształt i cień przychodzą tutaj z zewnątrz – Wolf skonfrontuje się z niewiele starszym od siebie chłopakiem, który w przeciwieństwie do niego bardzo szybko musiał się usamodzielnić. A z tą szybkością przyszły również traumy i reakcje, którym Wolf przygląda się z zaskoczeniem. Opowiedziana tutaj konfrontacja wiecznego dzieciaka i doświadczonego młodzieńca, któremu życie dało w kość, staje się jednocześnie opowieścią o tym, w jak piękny i twórczy sposób możemy się uzupełniać w relacjach. Tymczasem nic nie będzie oczywiste, gdyż wspomniane już przeze mnie śledzenie sojuszów pomiędzy czwórką bohaterów uczyni z „Doll story” powieść o dorastaniu do kompromisów i bliskości skrajnych uczuć, które bardzo często definiują życie człowieka. Bo tu zaskakująco szybko od otwartości i serdeczności przejdziemy do ponurej wojny podjazdowej, w której ujawnią się niechęć, wrogość, a nawet nienawiść. Nikt nie ma pojęcia, jak zmieni się codzienność w pełnym rutyny świecie trzyosobowej rodziny, do której przybędzie Mariusz. „To jest tylko chłopak znikąd”, jak zostaje określony. Czy aby na pewno? Co tak naprawdę wniesie do domu, w którym odnajduje wszystko to, co sam stracił? I kto straci najwięcej na tym, że rodzina zdecyduje się dać szczęśliwe życie opłacanej Maskotce, człowiekowi do towarzystwa?

„Doll story” to również bardzo ciekawa fantazja o tym, czym jest opresja oczekiwania od kogokolwiek bycia doskonałym w jakiejś dziedzinie. Mamy tutaj szereg napięć wywołanych tym, że ktoś od kogoś czegoś wymaga i nie następuje spełnienie oczekiwań. Z drugiej strony pojawia się ktoś młody, od kogo życzy się sobie jedynie tego, co zostało zapisane w umowie, ale jego działania i wrażliwość powodują, że zakres obowiązków rozmywa się, a postać staje coraz bardziej niejednoznaczna. Opowiadając o pasji i perfekcjonizmie, Urbaniak wykorzystuje dziedzinę sztuki, która dla głównych bohaterów jest punktem odniesienia do życiowych decyzji. Wokół fortepianu i gry na nim skoncentruje się jeszcze jedna historia. Wielkiej pasji, wielkiego rozczarowania, zaskakujących odkryć oraz fascynacji. Cieszę się, że Michał Paweł Urbaniak portretuje problem wyobcowania i samotność, szukając innych, nieoczywistych opowieści o jednym i drugim. Ale „Doll story” to powieść jeszcze wielu innych odczytań. Świetnie portretująca to, jak łatwo możemy stać się więźniami naszych przyzwyczajeń. Nie ma tu żadnego dydaktyzmu, bo autor jak zawsze stara się zostawiać spory margines niejasności i symboliki w pozornie bardzo konkretnej w swej wymowie książce. Podoba mi się to, że pisze w intrygujący sposób o granicach, które tworzymy i stawiamy sobie w najbliższych relacjach. O tym, co się stanie, kiedy zostaną zniszczone albo przekroczone. I o tym, co nowego pojawi się w domu, w którym wszystko ma swój odwieczny porządek oraz sens.

2023-03-06

„Wiosenna noc / Zamek z lodu” Tarjei Vesaas

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 8 marca 2023

Liczba stron: 400

Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Doświadczenia graniczne

Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich wraca tym razem do klasyki, bo najnowsza publikacja to nie przykład nordyckiej literatury współczesnej, lecz intrygujące połączenie dwóch znanych już polskiemu czytelnikowi książek Tarjeia Vesaasa, ale zaprezentowanych w nowym tłumaczeniu Marii Gołębiewskiej-Bijak, która dodatkowo wzbogaca tom krótkimi (to cenne!) uzupełnieniami o charakterze posłowia. To tam dowiadujemy się, że „Wiosenna noc” powstała inspirowana snem, co wyjaśnia jej specyficzną oniryczność, a druga narracja, czyli „Zamek z lodu”, stworzona została spontanicznie i szybko. Jakby Vesaas chciał oddać enigmatyczność relacji dwóch dziewczynek w taki sposób, nie rozwijać tematu zanadto i nie oferować żadnych czytelnych rozwiązań fabularnych. Obie te książki zawarte tu w jednym tomie opowiadają o niezwykle silnych doświadczeniach, właściwie doświadczeniach granicznych. Takich przeżyciach, które kształtują dalsze życie i dorosłą wrażliwość. Norweski pisarz opowiada o konfrontacjach nastoletnich jeszcze nie w pełni ukształtowanych osobowości z czymś, co jest zagadkowe samo w sobie, a staje się jeszcze bardziej skomplikowane, gdy zdarzenia filtruje wyjątkowa percepcja czternastolatka oraz jedenastolatki. Za każdym razem Vesaas prowadzi swoich młodych bohaterów tam, dokąd jednocześnie nie są w stanie dotrzeć, a tym samym do takiego punktu egzystencjalnego doświadczenia, po przekroczeniu którego nic już w dziecięcym odbiorze świata nie będzie takie jak dotychczas.

Czytałem wcześniej tylko jedną powieść Tarjeia Vesaasa. Przejmujący „Dom w ciemności”, orwellowską wizję totalitaryzmu, do której norweski prozaik dodał elementy charakterystyczne – dostrzegam to po lekturze nowej książki – dla swojego warsztatu twórczego, a mianowicie rozbudowaną różnymi środkami teatralność prozy. W tym tomie widać to bardziej w „Wiosennej nocy”, która podobnie jak „Dom w ciemności” doskonale nadawałaby się do wystawienia w teatrze. To właśnie konkretne sceny są bardzo istotne. Obrazując przerażające realia bezdusznego systemu, Vesaas jest równie sugestywny jak w rozbijaniu ram bezpiecznego świata młodziutkiego chłopaka, dla którego spokojnym mikrokosmosem był położony z dala od wsi żółty dom, gdzie można było odkrywać świat na własnych zasadach, dzięki swoistej umiejętności tworzenia nietuzinkowych asocjacji. Tylko że cały bezpieczny świat zaczyna się rozpadać. Podobnie dzieje się w „Zamku z lodu”, w którym niepisane zasady relacji między dziewczynką a jej najbliższym otoczeniem zostaną poddane próbie. Po której zmieni się wszystko. A przecież w obu zaprezentowanych w tym tomie narracjach pozornie nie dzieje się nic wielkiego. „Coś tu jest źle” – to stwierdzenie pada jednak w „Wiosennej nocy” i myślę, że śmiało można je przenieść jako definiujące świat przedstawiony także „Zamku z lodu”. Vesaas posłuży się wielopoziomową symboliką, aby dodatkowo połączyć dramaty egzystencjalne bohaterów z surową harmonią norweskiej natury. Bo w świecie urządzonym przez rytm pór roku, w świecie wyjątkowo portretowanego chłodu i niezwykłych niuansów kształtujących pejzaż, mimo wszystko otoczenie wciąż pozostanie takie samo, a jakiekolwiek zmiany wyznacza cykliczność. Wszystko przychodzi i odchodzi w ustalonym tempie, na ustalonych zasadach. Tymczasem w życiu bohaterów pojawią się rewolucje o trudnych do określenia przyczynach oraz równie trudnych do ustalenia konsekwencjach. Zwłaszcza że Vesaas pozostawia swe młode postaci bezradne wobec nowych doświadczeń, a czytelników w niedosycie. To jednak taki twórczy sposób stymulowania wyobraźni odbiorcy. Dzięki temu obie te krótkie powieści dość mocno zapadną w pamięć, każąc domyślać się ich dalszych ciągów.

„Ile jest tego, czego człowiek nie wie” – to bardzo chciałby wykrzyczeć światu czternastoletni Hallstein z „Wiosennej nocy” i jest to zdanie chyba najtrafniej definiujące klimat oraz przesłanie obu narracji. Okazuje się, że bohaterowie poczują się przede wszystkim bezradni i zmuszeni do ujrzenia świata w innym kształcie oraz nowym wymiarze. Czternastolatek i jego siostra będą musieli wpuścić do swojego domu obcych ludzi i ogrom skomplikowanych relacji, które zostaną wniesione w miejsce, gdzie dotąd wszystko było jasne i ustalone. Jedenastolatka zderzona zostanie z tajemnicą zniknięcia rówieśniczki, z którą usiłuje nawiązać przyjaźń. Hallstein będzie działał zadaniowo, choć jednocześnie wciąż obserwował i zmieniał fronty sympatii oraz antypatii. Siss skonfrontuje się z tym, co nowa przyjaciółka chciała jej zakomunikować, i tym, że nikt tak naprawdę nie będzie w stanie odczytać tego komunikatu. Vesaas portretuje dzieci, którym rozpada się ich uporządkowany świat. Dzieje się coś, na co nie są przygotowane. Zaczyna być groźnie i niebezpiecznie. Nie wiem, która z tych powieści mocniej oddziałuje właśnie grozą niedopowiedzeń, ale myślę, że bardziej subtelnie i wyraźnie wieloznacznie jest to rozpisane w „Zamku z lodu”. Tym niemniej obie te narracje są o konfrontacji i dramacie bycia niegotowym na coś, co właśnie ujawnia swoje zaskakujące oblicze. Ludzie Vesaasa – młodzi i starsi – niosą bagaż trudnych doświadczeń i tylko niektóre ponure elementy tego bagażu są ujawniane czytelnikom. Jak choćby ślad niedawno zakończonej wojny, który tkwi w postawie mrocznego mężczyzny z „Wiosennej nocy”, oraz doświadczenie bezradności ciotki Unn z „Zamku z lodu”, która musi zaopiekować się dziewczynką doświadczoną rodzinną traumą. Tymczasem dziecko wymyka się temu, co ona uznaje za normalne i przewidywalne.

Sporo symboli w obu tych książkach prowadzi w stronę dodatkowych interpretacji. Mnie szczególnie zaintrygował motyw lustrzanego odbicia. Ukazywany na początku dość dosłownie w „Zamku z lodu”, kiedy dziewczynki przyglądają się sobie w lusterku, lecz i z pewnym rodzajem dystansu, gdy obserwujemy, jak Hallstein zderza się z tym, że w miejscu jego wymyślonej towarzyszki pojawia się inna, realna i o tym samym imieniu. Mam wrażenie, że Tarjei Vesaas chce tu bardzo silnie podkreślać dwuznaczność egzystencjalnego doświadczenia. To, w jaki sposób bohaterowie oglądają się z innej perspektywy i czego się dzięki temu uczą. A wszystko podkreśla dosadnie jeszcze jeden ważny element: w obu tych narracjach dziecko zostaje zderzone ze śmiercią. Ona przychodzi nagle i jest opisana z detalami jak w „Wiosennej nocy”, ale przybywa również w inny, mocno dwuznaczny sposób, kiedy egzemplifikowana jest przez zniknięcie i narastający w związku z nim niepokój, a tak właśnie wygląda to w „Zamku z lodu”. To, co widzą w realnym lustrze lub lustrze własnej wyobraźni, wydaje się młodym bohaterom z różnego powodu trudne do zniesienia. Tymczasem Vesaas nie poprzestaje na konfrontacji z trudnością. On zmusza swe postacie do tego, aby weszły całymi sobą w to, co nowe, niepokojące, zaskakujące.

To, co osobiście przyciągnęło mnie do tych opowieści, to przede wszystkim niebywale sugestywne opisy krajobrazu. „Wiosenna noc” przenosi nas do czasu, kiedy możemy odczuć norweskie gorąco, a „Zamek z lodu” zaprasza na samym początku w „zmrożoną późną jesień”. Połączenie w jednym tomie dwóch tych opowieści pozwoli nam doświadczyć norweskiej natury w całej jej złożoności. Jednakże dużo mocniej przemawiają opisy w „Zamku z lodu” – nie tylko dlatego, że nadciągająca zima jest symbolicznie opowiedziana przez tytułową przestrzeń. Tak, jeszcze przestrzenie w doświadczeniach bohaterów stają się niezwykle istotne. Bo Vesaas wychodzi od panoramy i kieruje nastolatków ku klaustrofobicznej klatce. Jest to zatem pisarz świadomy, umiejętnie tworzący harmonię świata egzystencjalnych doświadczeń z tym, co może zaoferować przyroda. Jakkolwiek byłoby to groźne, otoczenie – o czym wspomniałem – pozostaje niezmienne. Zmienia się tylko człowiek, zmieniają go okoliczności oraz nowe relacje. A i tak po lekturze tego tomu pozostaniemy z wątpliwościami dotyczącymi tego, czym jest tu zmiana sama w sobie i dlaczego przyszła. Bo to równie enigmatyczne jak cała reszta: okoliczności, w jakich zaczyna się coś niezwykłego oraz mrocznego. Wszak jak czytamy w „Wiosennej nocy”: „Nikt nie wybiera tego, co na niego spada”. Bohaterowie będą musieli unieść doświadczenia, które nie były ich wyborem. Niezwykła podwójna opowieść o tym, że dzieciom dużo trudniej jest znosić brzemię tego, co niewybrane świadomie.

2023-03-02

„Łączniczka” Magda Knedler

 

Wydawca: Wydawnictwo Mando

Data wydania: 1 marca 2023

Liczba stron: 368

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Być potrzebną

Magda Knedler to mistrzyni opowiadania o kobietach. Często kieruje uwagę na postacie marginalne z punktu widzenia historii. Interesują ją peryferia ludzkich relacji, gdzie funkcjonują jej bohaterki. Nie będę przypominał teraz obszernego dorobku tej autorki, której twórczość od dłuższego czasu śledzę bardzo uważnie. Dość wspomnieć, że po „Ustach rzeźbiarki”, w których Knedler pochyliła się nad rozpoznawalną i charyzmatyczną artystką, tym razem skupia naszą uwagę na mającej artystyczną duszę dziewczynie, która mogłaby podarować światu coś wielkiego. Podarowała oddanie, pragmatyzm i utylitarność. Bo dopadł ją okrutny los. Dopadła ją wojna. O postaci Anny Smoleńskiej można przeczytać w Wikipedii. A potem warto poznać „Łączniczkę”, by zrozumieć, w jak fenomenalny sposób Magda Knedler po raz kolejny opowiada o kobiecie, której wcześniej nie poświęcono wiele uwagi.

Gdybym nadal uczył języka polskiego w szkole podstawowej i omawiałbym „Kamienie na szaniec”, z pewnością od teraz zwracałbym uwagę swoich uczniów na „Łączniczkę”. Przede wszystkim jako bardzo ważne uzupełnienie powieści Aleksandra Kamińskiego – książki gloryfikującej spektakularne męskie bohaterstwo nadające się na powieść z tendencją dydaktyczną. Knedler nie próbuje być dydaktyczna, a jedynie chce zwrócić uwagę na to, że powielanie męskich wzorców bohaterów wojennych drastycznie umniejsza role odgrywane przez kobiety. Anna Smoleńska sama w tej powieści zauważa, że działa podobnie jak wynoszeni na piedestał przez Kamińskiego chłopcy. Jednak z kilku powodów patriotyczne działania takich jak ona przepadają bez echa, o takich działaniach się nie mówi. Mało to przecież efektowne, że patriotyzm może być duchowym wspieraniem ludzi, którzy utracili bliskich, tuleniem do siebie dzieci pozbawionych rodziców w wyniku nalotów bombowych czy codziennym pomaganiem w niezwykle trudnym życiu, w którym pomoc takich kobiet jak Smoleńska stawała się zupełnie niewidoczna. Tymczasem „Łączniczka” nie stara się być emancypacyjną historią będącą w opozycji do powieści opiewających wielkie czyny mężczyzn przeciwstawiających się wrogowi. Tu heroizm jest taki sam, choć kultura i literatura postanowiły postanowiły przypisywać go jednej płci. Knedler pokazuje, że najwyraźniej zapomniano napisać książki o silnych i niezłomnych w walce z hitlerowcami kobietach. Jedną z nich jest Anna Smoleńska, autorka „Łączniczki” zaś poza czytelnym przesłaniem, o którym wspominam wyżej, tworzy jednocześnie barwną postać. Bohaterkę, która walczy o przetrwanie innych i wspiera antyhitlerowską konspirację, stając się jej ważną częścią. Jednakże przede wszystkim bohaterkę, która swoistą wojnę toczy ze sobą. I to będzie w tej powieści najciekawsze.

Anna jest małomówna, osobna, zamknięta w sobie. Wszelkie kontakty z innymi ludźmi stara się sprowadzać do minimum niezbędnego, by osiągać pragmatyczne cele. Pomaga, wspiera, ale nie zbliża się do nikogo. Krajobrazem jej samotności są Tatry, które tak miłuje. Jej siła być może ma źródło w tym, że Anna nie ulega słabości zbliżania się do kogokolwiek. Czy brakuje jej pewnych umiejętności społecznych? Bohaterka książki Knedler czuje się źle z tym, nie umie stworzyć jakichkolwiek bliskich relacji. Jednocześnie wyznacza sobie wciąż nowe granice do przekroczenia. Chciałaby za wszelką cenę wyjść z kokonu wyobcowania. Jednakże jest on z różnych powodów użyteczny. Anna nie chce bliskości, chce być przede wszystkim pożyteczna, potrzebna. Jako młoda harcerka działa niejako odruchowo, gdy na Warszawę spadają pierwsze niemieckie bomby. To pewien rodzaj atawizmu: działać i pomagać. Im więcej Anna działa, tym trudniej jej zbliżyć się do samej siebie. Smoleńska nie jest pewna, czy zależy jej na tym, by przestać czuć presję w towarzystwie innych ludzi. Knedler stawia tu pytania o samopoznanie, jednak nie formułuje ich w jasny sposób. „Nigdy nie chcę gadać” – to zdanie jej bohaterka kieruje do siebie jako zarzut, mimo że można je uznać też za dowód oryginalności tej postaci. Bynajmniej niewynikającej z tego, że Anna nie nosi pończoch, ubiera się jak chłopak czy nosi krótkie włosy. Istotne jest zwrócenie uwagi na to, jak bardzo z jednej strony ta bohaterka chce być zauważona przez otaczający ją świat, który pogrąża się w wojennym chaosie, a z drugiej – jak mocno chce unikać życia towarzyskiego i w ogóle zbliżeń z ludźmi.

Ważne jest to, czym Magda Knedler rozpoczyna swą opowieść. Otrzymujemy interesujący wizerunek kobiet z rodziny Anny. Jej niedostosowanie do pozostałych i jednoczesną harmonię z nimi. Kiedy dodatkowo autorka portretuje przedwojenną Warszawę z jej problemami – które na przykład groteskowo uwypuklił Michał Witkowski w „Tangu” – dostrzeżemy, że czytamy dojrzałą narrację, w której detale ponurego realizmu łączą się z odcieniami skomplikowanego charakteru dziewczyny będącej uosobieniem determinacji i prawości. A jednocześnie symbolizującej to smutne pokolenie, któremu wojna odebrała młodość, a nierzadko nawet życie. Tymczasem egzystencja Anny Smoleńskiej jest batalią na wielu frontach. Dynamika tej powieści polega na umiejętnym zestawieniu dramatycznej narracji o świecie, w którym przyszło żyć bohaterce, z coraz bardziej szczegółowym opisywaniem osobowości Anny. To, kim się stała i jak nazywa koszmarny świat, w którym musi jakoś funkcjonować, to skutek empatii i wielu obserwacji. Nieprzypadkowo wizerunek rodziny jest w „Łączniczce” ważny. Anna ma możliwość czuć się wolna i swobodna. W te sprzyjające bohaterce relacje rodzinne wojna wdziera się w wyjątkowo brutalny sposób. Knedler pokaże to zwłaszcza w dramatycznej końcówce swojej powieści.

Do klasycznej opowieści o niezłomności warszawianki wobec wroga, który nie docenia siły oporu Polaków – zwłaszcza młodych – pisarka dołącza opis doświadczeń obozowych. I tu pojawia się spore wyzwanie dla doświadczonej autorki, bo o Auschwitz napisano już naprawdę wszystko. Tymczasem Knedler nazywa obóz miejscem, w którym „wyobraźnia do niczego już się nie nadaje”. A jednocześnie cała ta książka jest dowodem na to, że o doświadczeniach pokolenia, którego młodość rujnuje druga wojna światowa, można opowiedzieć coś nowego, ważnego i inspirującego. Trochę wbrew temu, co pisał Kamiński, trochę jako uzupełnienie jego wojennych sprawozdań. Jakkolwiek trudno nazwać „Kamienie na szaniec” dobrą literaturą, tak z całą pewnością można to powiedzieć o przejmującej „Łączniczce”. Powtarzam to, bo jest ważne: piszę o książce, która powinna być nie tylko lekturą uzupełniającą dla starszych klas szkół podstawowych. Jest na to zbyt ważna. Opowiada o heroizmie i niezłomności, o których nie chciało się opowiadać, gdy jedno i drugie trzeba ujrzeć przez pryzmat płci niewygodnej dla społecznej dydaktyki. Kolejna znakomita powieść Magdy Knedler i literacka fantazja o roli sztuki w obliczu okrucieństwa wojennej inwazji. Dodatkowo przejmująca historia o dziewczynie, która opowiadała dzieciom o domkach z kolorowych pudełek, sama jednak z trudem odnajdowała te kolory w codziennym życiu. Warto również odczytać „Łączniczkę” jako książkę o lojalności wobec samego siebie i o tym, że każdą wojenną ruinę należy odbudowywać. Zwłaszcza gdy pierwszymi obrazami wojny są zniszczenia, które nie wyglądają spektakularnie, ale są wyjątkowo przejmujące – to cierpienia dzieci pozbawionych matek. Dlatego chyba powinno się czytać powieść Knedler jako dzieło pisarki świadomej tego, że wykorzystuje to, co w kulturze i sztuce zostało już w oczywisty sposób opisane. Jednak pojawiają się też pytania o to, czym naprawdę ma być ta oczywistość.