2018-01-31

„Odnaleziony po latach” Agnieszka Szygenda

Wydawca: Edipresse Książki

Data wydania: 31 stycznia 2017

Liczba stron: 184

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Poszukiwania sensu

Z ciekawością przyglądam się dokonaniom Agnieszki Szygendy. To bardzo ciekawa autorka, która dotychczas decydowała się – albo musiała decydować – na niszowych wydawców, w związku z tym nie została bardziej dostrzeżona, a miała nam do powiedzenia kilka interesujących historii. Używam czasu przeszłego, albowiem najnowsza powieść Szygendy mocno rozczarowuje. Po dość wyrafinowanej i intrygującej narracji „Kupię rękę” i po kolejnej książce, już nieco mniej zaskakującej „Cienkiej granicy przyzwoitości”, otrzymujemy właściwie zaczyn powieści, jakiś jej pospiesznie nakreślony szkic. Zżymałem się nieco, gdy druga powieść autorki nie była wolna od dłużyzn, a po lekturze „Odnalezionego po latach” pojawia się niedosyt, że to już wszystko, tylko tyle, że nie jest to ani pogłębione, ani uwiarygodnione. Że to taka książka napisana trochę na kolanie. Ma potencjał, ale tonie w kliszach i truizmach. Nie tyle nie opowiada niczego oryginalnego, ile przede wszystkim zamyka nakreślane problemy w bardzo przewidywalnych ramach.

Tym razem Szygenda zdecydowała, że jej bohater będzie anonimowy. Cechami dystynktywnymi, które mają go indywidualizować, są sytuacja zawodowa i rodzinna oraz specyficznie ujmowana i dość ironicznie portretowana przez autorkę męskość. Mężczyzna z najnowszej powieści zbliża się do pięćdziesiątki. Swoje urzędnicze życie podporządkował kostycznym schematom, które ułatwiały przetrwanie każdego kolejnego dnia. W ciągu jednego miesiąca rozpada się całe jego dotychczasowe życie. Czy aby na pewno możemy mówić o rozpadzie, skoro bohater przytłoczony trudnymi do zniesienia okolicznościami uświadamia sobie, że nigdy nie żył naprawdę? Odchodzący w stronę matki syn daje kilka czytelnych sygnałów. Być może nie odnalazł się w pobliżu ojca, bo ten nie spełnił jego oczekiwań. Utracona praca to dodatkowy powód rozgoryczenia. Zwłaszcza gdy poświęciło się jej całe życie zawodowe, a okazała się niewdzięczną kochanką. Szygenda do tej triady nieszczęść dokłada jeszcze problemy zdrowotne. One chyba najmocniej wpłyną na to, w jakim zawieszeniu znajdzie się jej bohater. Otrzymujemy klasyczną sytuację wyjściową setek powieści – mężczyzna w średnim wieku rewidujący swoje dotychczasowe dokonania i uświadamiający sobie z goryczą, że „bezpieczne ramy codzienności” były tylko formą przetrwania, półżycia, tkwienia w uwarunkowaniach oraz zależnościach. Z tego punktu wyjścia trzeba ruszyć dalej. Przyjrzeć się sobie na nowo. Być może po raz pierwszy nawiązać dialog ze sobą. Odkryć swoje pragnienia i potrzeby.

Banalność problematyki, niestety, się pogłębia. Mężczyzna postanawia odmienić los, zmieniając miejsce zamieszkania, nawyki, a nawet decydując się na używanie – groteskowo to śmieszne – zwrotów uznanych dotychczas za niewłaściwe. W nowym miejscu odkrywa pewną wojenną tajemnicę. Szygenda nie proponuje nam w narracji o okrucieństwach drugiej wojny światowej jakiejś oryginalnej nuty czy przesłania. Mam wrażenie, że ta wojna pojawia się w powieści, bo nawiązywanie do niej jest niezwykle popularne. Sama przeszłość obcych ludzi, do których zbliża się bohater „Odnalezionego po latach”, pozwala mu coraz dokładniej porządkować własne życie. Udaje mu się uzyskać harmonię, a przede wszystkim zrozumieć, co jeszcze musi zrobić, co może, a na co ma zwyczajną ochotę i nigdy nie realizował tak prostych pragnień. Dramaturgia biografii tych, których istnienie po latach odkrywa, idzie w parze z niwelowaniem jego dramatu egzystencjalnego. Stąd też dwie tonacje w tej powieści – jedna idąca ku wyżynom teatralnego trochę dramatyzmu, druga obrazująca emocjonalną flautę i to, w jaki sposób można się do niej zbliżyć.

Wspomniałem już o kategorii męskości, którą Agnieszka Szygenda przedstawia w ciekawy i dwuznaczny sposób. Jej mężczyzna jest mężczyzną niedocenionym i niedopieszczonym. Męskość warunkują klasyczne relacje rodzinne oraz sposób, w jaki bohater jest postrzegany przez otoczenie. To taka męskość ograbiona z wyjątkowości, bycia tą pierwszą i najważniejszą, udręczona brakiem pożądania płci przeciwnej i poszanowania ze strony innych. Rozpada się uznawanie siebie za sprawcę i inicjatora wszelkich zdarzeń. Rzeczywistość staje się chaosem, w którym można ukryć się za samotnością czy masturbacją. Bohater książki musi odrodzić się niczym Feniks z popiołów, bo wszystkie dotychczasowe kategorie porządkujące jego świat rozpadają się w mniejszym lub większym stopniu. Agnieszka Szygenda portretuje człowieka, który zadaje pytania o celowość doświadczonych porażek, ale przede wszystkim mężczyznę usiłującego nadać sens życiu bez zobowiązań, rozpoznawalnych form, bez powinności i odgrywanych zgodnie z oczekiwaniami ról. Mógłby to być początek pogłębionej psychologicznie opowieści, która z dość wtórnego statusu życiowego bohatera byłaby w stanie wykrzesać intrygującą psychodramę. Autorka „Kupię rękę” zamyka swoją powieść równie szybko i kompulsywnie, jak ją zaczyna. Problem polega też na tym, że tekstu to drobiazgowa analiza stanu bylejakości, która niekoniecznie przykuje uwagę. Na tyle, by skoncentrować ją na znalezisku w piwnicy i podążaniu śladem tajemniczych postaci związanych z wydarzeniami wojennymi.

„Odnaleziony po latach” to powieść o odsuwaniu od siebie prawdy i poszukiwaniu jakiejś innej. Takiego substytutu, który pozwoli zapomnieć o znakach zapytania oraz niepewności własnego życia. To także historia przemiany, za którą stoją empatia i uważność obserwacji innych. Nieprzypadkowo bohater spędza najbardziej atrakcyjną część swego życia w towarzystwie zupełnie mu obcych ludzi, do których na co dzień konwenanse i ograniczenia nie pozwoliłyby mu się zbliżyć. Modelowe katharsis, jakiego będziemy świadkiem, uwypukla wielokrotnie, że jest to rzecz skreślona naprędce i dająca nadzieję na coś więcej. Znajdziemy w niej elementy zaskoczenia, ale mimo wszystko pojawi się ryzyko tonięcia w słowach, gestach, zdarzeniach i przesłaniach, które po prostu nie czynią ciekawej literatury. Dlatego ta narracja Agnieszki Szygendy zagubiła gdzieś dwuznaczności i drapieżność poprzednich książek. Może to nowy kierunek rozwoju autorki. Szkoda tylko, że egzemplifikowany przez prozatorską próbkę możliwości, nie nową powieść.

2018-01-29

„W ciemni” Susan Faludi

Wydawca: Wydawnictwo "Krytyki Politycznej"

Data wydania: 23 listopada 2017

Liczba stron: 416

Przekład: Joanna Bednarek

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Przeszłość i tożsamość

Książka Susan Faludi traktuje o szeroko pojętych poszukiwaniach. Więcej jest w niej pytań niż odpowiedzi, ale dzięki temu ta narracja iskrzy, wciąż na nowo zastanawia, niepokoi zobrazowanymi problemami i na pewno nie daje spokoju. Rzecz dotyczy ojca autorki, ale w dużej mierze jest to też rozprawa z historią i teraźniejszością jego ojczyzny, Węgier. Każdy, kto chciałby lepiej zrozumieć popularność partii Fidesz, odnajdzie w tej powieści – przełamującej granice w stronę eseju – wiele odpowiedzi na pytania o to, dlaczego dzisiejsze Węgry mają taki kształt i mentalność oraz dlaczego poszły w taką stronę, co formowało tkankę społeczną tego kraju przez lata, przede wszystkim lata wojenne. W ciemni” to jednak przede wszystkim historia rodzinnych tajemnic. Opowieść o tym, że w kolejnym pokoleniu powtarza się schemat porzucenia. Faludi opowiada o cierpieniu porzuconych, ale przede wszystkim o potrzebie zrozumienia, dlaczego bliscy ludzie postanawiają zbudować między sobą mur nieporozumienia. Ojciec fotograf symbolicznie skrył się w swojej ciemni. Tam, gdzie obraz nabiera kształtu, ulega metamorfozie, rodzi się i wyostrza swoje szczegóły. To jedna z czytelniejszych metafor związanych z tytułem. Faludi nie ułatwia jego interpretacji, podobnie jak nie pozwala jednoznacznie sklasyfikować swojej opowieści. Intryguje, wzrusza i proponuje miejscami publicystyczny sznyt opowiadania o wyobcowaniu, tożsamości człowieka i narodu, świadomości i możliwości dokonywania wyborów oraz świecie po zmianie, która dotyka bardzo wiele osób.

Autorka wspomina, jak trudne były relacje z ojcem. W tych wspomnieniach pojawia się szereg znaczących obrazów – jak wspólny bieg, w którym nie mogła dotrzymać mu kroku, czy atak na dom rodzinny już po odejściu, kiedy ojciec skutecznie zbudował wokół siebie definicję ofiary nieudanego związku. Ofiarą jest przede wszystkim Susan. Wielokrotnie wracająca do trudnych wspomnień, do ojcowskiej agresji i działań mających na celu destrukcję rodziny. Jego relacje z żoną portretowane są punktowo, dużo ważniejsze są emocjonalne wyrwy, jakie uczynił w świadomości swojej córki. Tej córki, która po latach chce go zrozumieć. Ściga się z nim w kilku znaczeniach, usiłując odkryć prawdę. Chce przeanalizować panujące w rodzinie napięte stosunki przez pryzmat historii – tego, czego doświadczał ojciec jako węgierski Żyd osaczony przez drugą wojnę światową, którą udało mu się przeżyć dzięki sprytowi i pewnemu szaremu kombinezonowi roboczemu.

Susan po latach milczenia ze strony ojca otrzymuje zaskakujący mail. W nim zdjęcia i informacja o tym, że siedemdziesięciokilkuletni Steven poddał się w Tajlandii operacji zmiany płci i teraz jest Stefánie, w roli kobiety nareszcie może być sobą. To początek drogi zgłębiania nie tylko istoty transpłciowości, ale przede wszystkim możliwość, by wreszcie zbliżyć się do ojca i mimo że wypiera on przeszłość, osiąść gdzieś w jej emocjonalnych mieliznach. Autorka przybywa na Węgry i usiłuje zbliżyć się do nowej tożsamości ojca. Zadając jednocześnie pytanie o to, czy tożsamość nie jest czymś danym nam raz na zawsze i czy można uciec w inną.

Tendencje ucieczkowe ojca zaznaczają się w odnowionych relacjach bardzo wyraźnie. Córka stoi przed murem, który usiłuje skruszyć – poznać nie tyle motywy decyzji o zmianie płci, ile przede wszystkim zrozumieć ten czas przeszły, który ukształtował jej apodyktycznego ojca rujnującego rodzinę, a dzisiaj mówiącego o tym, że rodzina to podstawa. Ona woli słowo, on obraz – trudno w takiej sytuacji znaleźć przestrzeń symboli zapewniającą właściwą komunikację i prawidłowe zrozumienie. „W ciemni” opowiada o mrokach rodzinnych relacji, o skrywaniu swych prawdziwych potrzeb i o fasadowości życia dopasowanego do wzorców. Steven w jesieni swojego życia postanawia zerwać z tym, co go ukształtowało. Zbuntować się wobec narzucanych mu ról i przemianą płciową zamanifestować przełom. Zmienia się ciało. Czy zmieniają się też charakter, mentalność, niewyrażone emocje i hamowane idiosynkrazje? Na to pytanie Faludi odpowiada stopniowo, ale wspomniałem już, że ta książka w dużej mierze pyta, nie proponując zbyt wielu odpowiedzi.

Bardziej czytelna jest w momencie, w którym analizuje węgierską przeszłość. Dramat wysiedlanych z Węgier Żydów, oblicza węgierskiego antysemityzmu, także narodowe poczucie historycznego upodlenia, z którego rodzą się konflikty i animozje. Można czytać „W ciemni” jednocześnie ze świetnym „Incognito”. Tibor Noé Kiss obrazuje kondycję i dylematy osoby transpłciowej, która na Węgrzech musi radzić sobie w specyficzny sposób. Być może byłoby to świadectwo emocji ojca autorki, ale to tylko moja czytelnicza fantazja. W gruncie rzeczy nie zbliżamy się do Stevena po metamorfozie. Próbujemy jedynie zgłębić kilka kontekstów jego życia, w których zdradzał się naprawdę, nie będąc świadom ujawniania się. Opowieść o tym, jak Węgry stają się opresyjne i jednocześnie bezradne w swej opresji, to także historia wydobywania się w innym świecie tej tożsamości ojca, która zostaje tutaj zakwestionowana. Faludi z dziennikarską werwą i ciekawością snuje rozważania o tym, jak dochodzi on do tych trudnych życiowych momentów, w których określenie samego siebie wydaje się przerastać możliwości percepcji. A może jest na tyle skomplikowane, że lepiej tkwić w półdefinicjach, nie nazywając ani swoich potrzeb, ani rosnącego wewnątrz gniewu, gdy te potrzeby nie mogą być spełniane.

To ważna książka dotycząca ludzkiej płciowości w ogóle. Wybór ojca to egzemplifikacja odwagi stawania się na nowo, ale także wypierania tego, co nas ukształtowało. Najłatwiej jest uciec. Najłatwiej wszystko zdefiniować w obrębie dychotomii płci. Susan Faludi usiłuje udowodnić, że płciowość nie jest ostateczną formą dzielenia ludzkich potrzeb. Jak wspomina cytowany w książce Magnus Hirschfeld, „ludzkie pragnienia są różnorodne i nieograniczone”. Analizując także stosunek feminizmu do transpłciowości, Faludi prezentuje teoretyczny wkład w kwestionowanie oraz sankcjonowanie przestrzeni istnienia poza płciami, ale przede wszystkim poza rolami, które one narzucają. Tworzy z tego intymną historię rodzinną, w której trzeba najpierw zdekonstruować porządek czasu przeszłego i odrzucić uprzedzenia, by ujrzeć drugiego człowieka i siebie w relacji z nim naprawdę.

„W ciemni” to bardzo dobra książka obrazująca wiele skomplikowanych zależności między bliskością a obcością wobec kogoś, kto z definicji ma być bliski. Jeśli nie jest, należy go potępić. Zrobił lub powiedział coś, co burzy ustalony porządek. Spogląda się na niego z jednej perspektywy, a Faludi pokazuje, jak wiele różnych perspektyw patrzenia na człowieka jest w stanie odsłonić go naprawdę. Nawet wówczas, gdy on sam tego nie chce. Ta narracja wyraża wiele bolesnych rozczarowań, ale także opowiada o determinacji w poszukiwaniach prawdy. Mówi ostatecznie o tym, że istnieje tylko jedna zasadnicza dychotomia egzystencji, ale nie jest zbudowana na płciowości. Wartościowa i dyskusyjna książka, która proponuje kilka historii poszukiwania.

2018-01-26

„Człowiek tygrys” Eka Kurniawan

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 17 stycznia 2018

Liczba stron: 192

Przekład: Jędrzej Polak

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Okrucieństwa

To jedna z najsmutniejszych książek, jakie udało mi się ostatnio przeczytać. Po lekturze Kurniawana pozostaje wielka emocjonalna rana. Niełatwo będzie ją zagoić. Dlatego że ta książka – skromnych rozmiarów opowieść obyczajowa zanurzona w mistyce i kolorycie indonezyjskiej prowincji – pozostawia trwały ślad, opowiadając bezkompromisowo i jednocześnie bardzo lirycznie o dwóch zasadniczych bohaterach: przemocy oraz erotyzmie. Eka Kurniawan sugestywnie sportretował ludzi całkowicie bezradnych wobec własnych emocji. Odpowiedzią na to jest właśnie przemoc. Wokół niej atmosfera niestygnących ludzkich ciał, które wciąż na nowo domagają się wyjścia naprzeciw pożądaniu. Jest w tej powieści gniew, którego nie można wygasić. Zakazane żądze, dzięki którym ktoś odnajduje namiastkę szczęścia. Nieszczęśliwy chłopiec zmuszony do tego, by dorastać jako niemy obserwator brutalnych uderzeń, równie bezkompromisowych co pchnięcia podczas kompulsywnego seksu. „Człowiek tygrys” to bardzo skondensowana opowieść o potrzebach, jakie towarzyszą nam przez całe życie, a także o ludziach ]w matni zależności, z których wydobyć się nie sposób. Wszystko osadzone w lokalnym kolorycie tej Indonezji, której nikt nie ma ochoty uważniej się przyglądać. Kurniawan to robi – z lokalnego adresu opowiadanej historii czyni punkt wyjścia do symbolicznej opowieści o tym, w jak zaskakująco intensywnym związku tkwią ludzkie okrucieństwo i bezradność.

Margio zabił Anwara. To wydarzyło się naprawdę, choć nikt w wiosce nie jest w stanie zaakceptować faktów. Młodość kontra starość. Wiejski myśliwy w starciu z lokalnym niespełnionym artystą, ambiwalentnie zawieszonym między tym, co lubieżne, a tym, co religijne. Wiemy tylko, co się wydarzyło. Nie rozumiemy – jak wszyscy wokół – dlaczego doszło do tak brutalnego morderstwa. Anwar Sadat szybko przestaje istnieć w czytelniczej świadomości tylko jako denat. Zdecydowanie bardziej podmiotowo potraktowany jest ten, który zabił, ale „Człowiek tygrys” – w moim odczuciu – jest przede wszystkim o trzeciej osobie. Wokół niej koncentruje się zagadka morderstwa. Enigmatyczny czyn, który wyjaśniają ostatnie zdania tej powieści, wdzierając się w czytającego niczym ostre sztylety. Tak, konstrukcja powieści jest przemyślana, spójna i gwarantująca tkwienie w emocjonalnym klinczu, z którego trudno się wydobyć nawet po zrozumieniu postępowania chłopaka. Tylko czy Kurniawan stawia przede wszystkim na sensacyjną zagadkę?

Pośród indonezyjskich wierzeń, w orbicie wpływów klechd i mistycznych opowieści, rodzi się historia bardziej bolesna niż każda wymyślona. Oto bowiem poznajemy rodzinę, w której nic nigdy nie było takie jak być powinno. Nuraeni została wyswatana i była gotowa przyjąć w ramiona i do serca męża, którego wyznaczył jej ojciec. Okazuje się, że jej związek stanie się piekłem. Piekłem niespełnienia, ale także wiecznej udręki – tej fizycznej, lecz nade wszystko emocjonalnej. Margio jest pokornym synem, który musi znosić to, że matka żyje w małżeństwie naznaczonym przemocą. Chłopiec obserwuje, ale narasta w nim także bunt. Coraz większa gorycz. Nuraeni tkwi w emocjonalnej pustce. Porzuciła to, w co wierzyła dawniej. Dziś zobojętniała na wszystko, nawet na własne dzieci. To one dźwigają największy ciężar małżeństwa naznaczonego kolejnymi razami, okrucieństwem i tendencjami ucieczkowymi. Wszyscy muszą być razem, a każdy jest osobno. Sugestywna jest scena, w której rodzina Margio zaczyna nowe życie. Zrujnowany dom, który tylko przypadkiem stanie się własnością ojca. Tak jak wszystko inne, co uzna on za własność. Także narastający w nim gniew. Ale również gniew syna. Coraz silniejszy. Coraz bardziej rozsadzający od wewnątrz. Coraz mocniej przejmowany przez pewną tajemniczą istotę, która pewnego dnia każe szybko i brutalnie zabić…

To niezwykła opowieść inicjacyjna – bezkompromisowa i bardzo bolesna. Jak wspomniałem jednak, niekoniecznie Margio jest tu postacią pierwszego planu. On tak jakby odbiera i przeżywa w dwójnasób to, co otrzymuje od najbliższych mu osób. W jego domu prawdziwa bliskość to mrzonka. A jednak ci zagubieni w swoich emocjach Indonezyjczycy tworzą wyjątkowo silną rodzinną społeczność. Udającą, że doskonale pasuje do otoczenia. To otoczenie nie może potem zrozumieć biegu wypadków. Tego, co dzieje się z ojcem, a potem z synem. Tego, że wszystkich przepełnia potworna gorycz niespełnienia życiowego i doprowadza do tego, iż śmierć może być jedynym rozwiązaniem.

Życie u Kurniawana to nie tyle pasmo wiecznych udręk, ile przede wszystkim przesycone erotyczną nutą wyczekiwania trwanie wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew nadziejom i chęci porządkowania tego, co tworzy chaos wokół. Bohaterowie tej książki poddają się temu, co przynosi los, ale jednocześnie są wobec tego losu bardzo buntowniczy. Każdy członek rodziny odreagowuje wewnętrzne zatomizowanie w inny sposób. Toksyczna nić zależności łączy ich wszystkich w potwornym żalu i nieukojonych pragnieniach. Eka Kurniawan obrazuje ludzi dotkniętych najbardziej bolesną formą erozji wzajemnych uczuć – bezsilnością i obojętnością. Akt przemocy, wokół którego koncentrują się wydarzenia, to tylko finalny przejaw tego, w jakiej potwornej matni znaleźli się wszyscy, którym indonezyjski autor chce nadać cechy ludzkie zobrazowane w cierpieniu. Alternatywny do cierpienia świat istnieje tylko w sferze lokalnych legend. W muzułmańskich modłach, powtarzalności gwarantującej przewidywalność i wśród egzotycznej przyrody, w której nagle pojawia się tak groźny drapieżnik jak biały tygrys. Margio zdradza, że nosi go w sobie. Nie chce zdradzić motywów okrutnego aktu, do jakiego doszło. Nikt w zasadzie nie chce opowiadać o swych emocjach, bo nikt nie jest z nimi w kontakcie.

„Człowiek tygrys” burzy chronologię zdarzeń, łączy świat bolesnych przeżyć z metafizycznymi odniesieniami, tworzy jednak nad wyraz spójną i czytelną opowieść o naznaczonych upokorzeniami wędrówkach ludzkich ku prostemu szczęściu. Kurniawan opowiada o tym, co w sobie kryjemy, i o tym, co wydobywamy z własnego wnętrza często wbrew sobie. Mówi jednak także o tym, jak silne jest odczuwanie świata, kiedy odczuwa się go w zgorzknieniu, przemocy, gniewie i bezsilności. Jedna z piękniejszych książek opowiadających, jak czynimy sobie nawzajem z życia piekło. Bo można opowiedzieć z liryczną delikatnością o najbardziej nawet okrutnych sprawach tego świata. Ujmująca powieść.

2018-01-23

„Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim” Jon Krakauer

Wydawca: Czarne

Data wydania: 17 stycznia 2018

Liczba stron: 432

Przekład: Stanisław Tekieli

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Wstyd i strach

Drobiazgowo opisana przez Jona Krakauera historia to nie tylko prowincjonalna afera z Montany – jednego z najpiękniejszych stanów, ale także tego leżącego gdzieś na peryferiach USA. Nie jest to tylko opowieść o serii przestępstw na tle seksualnym, które poruszyły społeczność Missouli. Nie. To bardzo wyraźna i uniwersalna historia udręk, jakich na całym świecie doświadczają ofiary gwałtów. Krakauer tak konstruuje swój reportaż, by przy okazji zobrazować również absurdy i kontrowersje wokół tego, jak działa amerykański system prawny i jak często wymiar sprawiedliwości w przypadku gwałtu podaje w wątpliwość zeznania ofiary. Jak wspomina jedna z bohaterek książki, gwałt jest jedynym przestępstwem, w którym kwestionuje się prawdomówność osoby pokrzywdzonej. Jak często się to zdarza? Jakie ma konsekwencje dla ofiary i przestępstwa? Dlaczego tak często przemoc seksualna stanowi tabu i nie jest zgłaszana organom ścigania? Przecież nie chodzi tu tylko o bajkową Montanę, nie tylko o podzielenie opinii publicznej Missouli. Ta książka powinna być wydarzeniem czytelniczym. Zmuszać do dyskusji na temat problemu, który wciąż narasta, wciąż tak samo skryty przede wszystkim w mrocznych wspomnieniach ofiar. „Missoula” sugeruje, że jeśli ktoś kogoś zgwałci w USA, w 90% przypadków nie poniesie za to konsekwencji. To tylko jedna z przerażających tez tego reportażu. Książki, która powstała z niezgody, etycznego buntu, trochę pewnie z bezsilności, ale także z gniewu. Za to, że gwałciciele mogą czuć się bezkarni, i za to, że ich ofiary wielokrotnie pozostają ze swoimi traumami same na całe dalsze życie.

Lokalny koloryt historii to przede wszystkim opowieść o drużynie futbolowej z Montany, w której szeregach znaleźli się dwaj bohaterowie oskarżeni o przemoc seksualną. Oś konstrukcyjną reportażu stanowią losy dwóch wykorzystanych dziewczyn oraz ich oprawców. Śledzimy cały przebieg dwóch procesów, a wcześniej jesteśmy wyczuleni na wszelkie niuanse, które ostatecznie kształtują rozprawy sądowe w taki sposób, w jaki je przedstawi Krakauer. Jedną z ofiar jest Allison, skrzywdzona przez wieloletniego przyjaciela. Kilkanaście miesięcy zwlekała z tym, by zgłosić przestępstwo. Potem musiała wykazać się niebywałą konsekwencją, uporem, siłą woli i chęcią autentycznej walki, by jej oprawca został pociągnięty do odpowiedzialności za swój czyn. Autor pyta o to, dlaczego jest tak niewiele dziewczyn jak Allison. Dlaczego zbrukana godność idzie w parze z mnożącymi się wyrzutami sumienia. „Missoula” bardzo dokładnie obrazuje całe spektrum zachowań ofiary gwałtu – są zaskakujące, dwuznaczne i przez to bardzo wygodne dla obrońców gwałcicieli. Argumentem stanu Montana jest stwierdzenie, że sprawca gwałtu musiał być świadom odmowy ze strony ofiary. Że w takim przypadku wyszeptane „nie” mogło nie zostać zrozumiane. Jon Krakauer z całą stanowczością pokazuje w swej książce, iż „nie” oznacza „nie”, a każdy interpretujący to inaczej jest jedynie dwuznacznym moralnie tchórzem.

„Missoula” to też opowieść o ludzkim strachu: sprawców, którzy robią wszystko, aby uniknąć kary i starają się wybielać w oczach innych, a także ofiar, mającym zupełnie inny fundament. Obawa gwałciciela przed konsekwencjami niesie go w szeregu irracjonalnych działań zmierzających do zatarcia prawdy o zbrodniczym czynie. Strach ofiary to przede wszystkim długotrwała trauma lęku, niemożność wyjścia naprzeciw temu, co się wydarzyło, niemożność pogodzenia się z utratą poczucia bezpieczeństwa i idące za tym komplikacje zarówno zdrowotne, jak i te w sferze emocji. Największy jednak strach pojawia się wówczas, gdy czyjaś ręka penetruje intymne miejsca. Brutalnie i bez zgody na to.

Nimb amerykańskich gwiazd sportu prowadzi do tego, że młodzi mężczyźni dorastają z poczuciem innej etyki i moralności. Mają społeczne przyzwolenie na tak zwane błędy. W tej książce są nimi przestępstwa na tle seksualnym. Krakauer w mistrzowskim stylu obrazuje małomiasteczkową mentalność pozwalającą na to, by wybaczyć przewinienia, kiedy winny jest kimś na miarę lokalnego herosa. Do czego może to prowadzić w praktyce? Jak stygmatyzować ofiary gwałtu? „Missoula” jest opowieścią o wypieraniu – okrutnych zdarzeń niewygodnych dla sprawcy i przejmujących lękiem o przyszłość traum, z którymi ofiara nie potrafi sobie poradzić.

Zobrazowane procesy sądowe pokazują, z jak dużą dozą wspaniałomyślności spotykają się domniemani sprawcy gwałtów. Krakauer udowadnia tym samym, co może czekać te nieliczne ofiary, które zdecydują się na wskazanie oprawców i będą oczekiwać ich ukarania. Szczególnie poruszające jest wspomnienie o tym, że na sali sądowej wyświetlane są zdjęcia miejsc intymnych oskarżającej. Wszystko zmierza w kierunku absurdu, gdy podważa się wiarygodność ofiary przestępstwa seksualnego. To także skądś wynika i Krakauer jest bardzo obiektywny, gdy przytacza historie niesłusznie skazanych za gwałt. Problem, wokół którego jednak koncentruje się ta publikacja, to kwestia społecznego przyzwolenia na myślenie o tym, że bardzo często kobiety zmyślają, iż zostały zgwałcone. Problem ze ściganiem tego typu przestępstw to problem blokad osób poszkodowanych. Gdy heroicznie zeznają, chcą przez to pomóc wszystkim tym, których nigdy nie będzie stać na odwagę, a mogą stać się kolejną ofiarą. Bo gwałciciel dość szybko może stać się recydywistą. Dowodami przeciw jego działaniom mogą być czasem tylko słowa. Pośród nich ukryta jest mroczna teza tego reportażu o tym, jak wiele spraw kluczowych dla wyjaśnienia zagadek zostaje słownie uproszczonych albo zmistyfikowanych.

To nie tylko publikacja o tym, że przestępstwo na tle seksualnym jest jednym z najrzadziej karanych. To przede wszystkim wstrząsająca opowieść o psychice kobiety, której nikt tak naprawdę nie może pomóc po doświadczonej przez nią traumie. Krakauer portretuje amerykański system sądowniczy jako pole do popisu dla tych, którzy z takiego przestępstwa są w stanie uczynić teatr pomówień. W tym wszystkim znaleźć można bardzo bolesne wskazanie, że ofiara gwałtu bez względu na wszystko pozostaje z dramatem osamotniona. To też opowieść o determinacji i sile, a także świetny rys socjologiczny tego, w jaki sposób mała społeczność próbuje radzić sobie z tym, co niewygodne. Missoula jest niejedna. Podkreślany ironicznie liberalizm miasteczka obnaża jej prawdziwe oblicze. Pod każdą szerokością geograficzną jest Missoula z podobnymi przestępstwami, ze zmowami milczenia i z milczeniem, które wyraża okrutną bierność. Krakauer opowiada konkretną historię, ale zmusza do tego, by rozejrzeć się wokół. By zadać sobie pytanie o to, jakie nieścisłości i absurdy towarzyszą procesom o zbrukanie intymności. Także o to, co dzieje się z człowiekiem, którego sfera intymnych przeżyć zostaje poddana pod ocenę innych. Wstrząsająca książka.

2018-01-18

„Dawno zapowiedziana nieobecność” Tomasz Mazur

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 18 stycznia 2018

Liczba stron: 480

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Męskie przemiany

Powieść Tomasza Mazura jest pewnym ambitnym projektem, który autorowi nie wyszedł. Po intrygującym „Fiasku”, które czytałem przed sześcioma laty, otrzymuję trochę powtórkę z opowieści o tych samych dylematach, ale jednak w gorszej formie. „Dawno zapowiedziana nieobecność” jest książką zdecydowanie za długą, momentami bardzo nużącą, obrazującą hamletyzującego bohatera opowiadającego swoje bardzo długie życie – i następują w trakcie lektury takie chwile, że chciałoby się, aby ta kronika wreszcie się skończyła. Mazur jest bardzo nierówny – są tu świetne fragmenty między innymi o zatomizowanej rodzinie, w której brak miłości, ale jest też dużo momentów ocierających się o kicz i pretensjonalność. Całość mimo wszystko męczy. Nie tylko tym, że powieść jest bardzo statyczna. Chodzi także o mnożenie wątków i powoływanie do życia postaci, które coś obiecują, ale niewiele za nimi stoi. Dywagowanie nad truizmami albo analizowanie wciąż na nowo tego samego życiowego dylematu to esencja tej książki. Mimo że historia obejmuje ponad siedem dekad życia, w gruncie rzeczy nie dzieje się tu za wiele. Co więcej, zbyt wiele jest nam dydaktycznie wyjaśniane. Bohater coś przeżywa i wyjaśnia, dlaczego to przeżywa. Powieść o ludzkiej półegzystencji, gdy chce się wyrazić lęk przed spełnieniem oraz życiem pełną piersią, niesie w sobie ryzyko przesytu i monotonii, kiedy jest za długa. Ta domagałaby się radykalnych skrótów. Mazur chce opowiedzieć historię pragmatyka i realisty, któremu bardzo trudno było sięgnąć w głąb własnych pragnień oraz przeżyć. Ślizgamy się jednak po powierzchni – zarówno różnorodnych przejawów życia mężczyzny, jak i jego stanów emocjonalnych, z których poza wiecznym poczuciem wyobcowania nie wydobywa się nic, co mogłoby skutecznie przykuć uwagę. Szwankuje tutaj sposób opisywania czy może ogólna konstrukcja książki? Chciałoby się jej uwierzyć, ale zbyt często pewne oczywistości są tu prezentowane jak prawdy objawione, a pojawiający się bohaterowie – stale w drugim planie względem narratora – albo dołączają do męczącego korowodu umierania, albo nie mają do powiedzenia o świecie nic poza tym, co jest w stanie wywnioskować opowiadający.

Tomasza Wróblewskiego poznajemy w wieku dwudziestu jeden lat. Przydarza mu się wypadek. Pod koła jego automobilu wpada kobieta. Dzieje się z nią coś dziwnego. Następuje specyficzna metamorfoza, która będzie Tomaszowi towarzyszyć przez całe jego życie. Motyw przemiany zapowiada się interesująco i rzeczywiście autor do końca przykuwa uwagę tym, kim staje się odradzająca się na nowo postać, wciąż zaskakująco blisko związana ze starzejącym się bohaterem. To pewna świeżość i motyw pozwalający utrzymać uwagę przy powieści, co – jak wspomniałem – z kilku powodów może być trudne. Niemowlę, dziewczynka, kobieta – wszystkie relacje naznaczone utratą. Bohater traci w życiu bardzo wiele, choć nie docenia także tego, co zyskuje. Tajemnicza obecność i nieobecność każą spojrzeć na jego losy i percepcję rzeczywistości w kategoriach pewnego fatum, od którego nie ma ucieczki. Tomasz nie uwolni się także od balastu wspomnień oraz toksycznych relacji rodzinnych. Te sportretowane są bardzo sugestywnie i ratują powieść przed katastrofą.

Dorastający Tomasz niewiele pamięta z tego, jak funkcjonowała jego rodzina w przeszłości. Odwiedza w szpitalu matkę, która postradała zmysły. A może ktoś postarał się o to, by je postradała. Wizyty u matki pełne są napięcia i przekonania, że obłąkana kobieta ma do powiedzenia dużo więcej niż można byłoby się po niej spodziewać. Obok dysfunkcyjnej matki surowy i kostyczny ojciec. Narzucający Tomaszowi swoje wizje i pragnący, by syn kontynuował pracę, przejmując majątek i jakąś formę mentalności ojca. Tymczasem nasz bohater się buntuje. Być może to jedyny przejaw prawdziwego buntu w jego życiu. Ojciec w końcu umiera, ale – co powtarzane jest kilkakrotnie – ktoś taki nigdy nie odchodzi. Tomasz stanie się późnym ojcem. Mężem, który udręczony bezradnością wobec życia, będzie także człowiekiem dręczącym życiową partnerkę. Rozpocznie się okres, w którym wszystko będzie na niby. Praca, zainteresowania, związek, miłość do dzieci. A także skomplikowane relacje z siostrą i przyrodnim bratem. Czy podobieństwo materiału genetycznego ma automatycznie wymuszać w nas bliskość względem drugiej osoby?

Mazur portretuje lata przedwojenne, ukazuje potem drugą wojnę światową postrzeganą przez jego bohatera dość groteskowo. Po wojnie szara polska codzienność. W niej Tomasz chce zbudować coś, co będzie przydatne i ważne. Jako student architektury idealizował sobie miasto przyszłości. Teraz może zbudować w nim osiedle tak jak w czasie wojny budował altankę – ostoję spokoju i stabilności w tych nieludzkich czasach grozy. Śledzimy poczynania bohatera, widząc, że coraz częściej powtarza się, wciąż na nowo formułuje te same wnioski i wątpliwości, staje się raczej antybohaterem, a jego przemyślenia trącą banałem. Dzieje się coraz gorzej, choć Mazur przełamuje monotonię interesującymi wątkami pobocznymi. Toną one jednak w mieliźnie ogólnego przekazu tej narracji. Nawet tak wyraziste postacie jak kochanka Maria nagle zostają pozbawione właściwości i… obecności w książce. Zaczyna się robić zwyczajnie ponuro i smętnie. Tomasz Mazur snuje historię o niespełnieniu i licznych życiowych niezadowoleniach, pośród których najtrudniejszy jest brak prawdziwego kontaktu z samym sobą. Wszystko w duchu Platona i Sokratesa, ale bardzo wtórne. Także w momencie, gdy do ludzkiej bezradności dołącza się oczywista krytyka cywilizacji pędu i przesytu.

„Dawno zapowiedziana nieobecność” to powieść o tym, jak bezradni jesteśmy wobec przemijania i jak niewiele może przynieść nam bycie „sumą zmarszczek”, jeśli nie będzie nam dane choć przez chwilę wyjść naprzeciw prawdziwym pragnieniom. To książka o konformizmie, ale także o pewnych tęsknotach wydobywających się z niego. Wszystko zanurza się w coraz większym słownym zamęcie. Mazur decyduje się poruszyć zbyt wiele kwestii jednocześnie, a w efekcie jednak wciąż opowiada o tym samym. Jego bohater jest statyczny i nie wzbudza sympatii, ale zapewne nie o to chodzi. Chodziłoby o jakieś czytelniejsze odsłonięcie go. Jest sugestywny tylko wówczas, gdy analizuje skomplikowane relacje rodzinne. W innych kwestiach powtarza się i przestaje być wiarygodny. Konstrukcja powieści jako wspomnień odnalezionych przez usiłującego je zrozumieć wnuka także jest dość wtórna i nie zaskakuje, bo ten zabieg niewiele nowego wnosi do przesłania powieści. Jesteśmy swoim cieniem dopóty, dopóki nie zaczniemy się upominać o osiągnięcie prywatnego szczęścia. Nie możemy być szczęśliwi, gdy ograniczają nas konteksty, role społeczne, relacje z innymi i uwarunkowania społeczne. Takie mniej więcej wnioski można wydobyć z tej powieści. Narracji w pewnym związku ze stoicką postawą autora, ale nieprzemawiającej tak sugestywnie jak „Fiasko”. Nowa powieść Tomasza Mazura utyka też w językowych powtórzeniach. Jedyny nadprzyrodzony motyw reinkarnacji w tej ponurej tonacji opowiadania o prozie życia też nie wyróżnia się jakoś wyjątkowo. „Dawno zapowiedziana nieobecność” jest o utratach i wewnętrznej walce o samostanowienie. Odnoszę jednak wrażenie, że z każdą kolejną częścią tracimy uwagę, walcząc jednocześnie o to, by oczekiwać od tej książki czegoś innego, co zaprezentowała na pierwszych kilkudziesięciu stronach.

2018-01-12

„Purezento” Joanna Bator

Wydawca: Znak

Data wydania: 29 listopada 2017

Liczba stron: 288

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Specyficzna harmonia

Trzeci rok z rzędu przynosi książkę Joanny Bator, wobec której nie jestem w stanie ustosunkować się jednoznacznie. Zarówno uwiera na kilka sposobów, jak i wymusza pewien dystans, niezrozumienie świata przedstawionego. Po raz trzeci jednak czuję duży niedosyt i mam wrażenie jakiegoś literackiego mylenia tropów albo mnożenia nieistniejących, igrania z czytelnikiem w ramach kolejnej gry. „Purezento” ma znowu zaskoczyć. Zaskakiwała „Wyspa Łza” u progu 2015 roku, zaskoczył „Rok królika”, ukazując się pod koniec 2016. Sposób, w jaki zapowiada się kolejną powieść Bator, wyczerpał się w swej formie i treści, podobnie jak najnowsza książka wyczerpuje swój potencjał już samym tym, że ma nawiązać do ukochanej przez autorki Japonii. Zarówno nomenklatura, jak i sposób budowania zdań mają nam wyraźnie określać, gdzie jesteśmy, ale zupełnie nie wiem, po co się tam znaleźliśmy. Podobne wątpliwości jako czytelnik miałem z „Wyspą Łzą” i symboliką niejednoznacznych poszukiwań na Sri Lance oraz z „Rokiem królika”, którego forma jakby eliminowała mnie jako czytającego, albowiem była to hermetycznie skondensowana opowieść o dziwacznym kobiecym egocentryzmie. Teoretycznie „Purezento” to powieść mająca mieć mniej skomplikowaną strukturę niż poprzednie. Wręcz daje się odczuć, że chodzi w niej o proste sprawy i wypunktowanie rzeczy pierwszych. Wciąż powraca charakterystyczny dla Bator motyw utraty i niemożności pogodzenia się z nią, ale japoński adres nie czyni z tej powieści narracji atrakcyjnej. Historia tonie w kliszach. Jest na szczęście zdecydowanie pozbawiona słownych ozdobników wcześniejszych publikacji, ale także ociera się o pretensjonalność radami w stylu „płyń z prądem rzeczy jak mała papierowa łódeczka” i innymi bon motami zgrabnie wpasowanymi w rzeczywistość Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie odnalazłem się w tym wszystkim. Nie przejąłem się. Odnoszę wrażenie, że to nie kwestia wrażliwości czy skupienia przy lekturze. Raczej szkielet konstrukcyjny powieści oparty na truizmach skrytych w pięknych, egzotycznych opakowaniach ze słów.



Całość tekstu na stronie "Czas Kultury"

2018-01-07

„Pojutrze. O miastach przyszłości” Paulina Wilk

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 9 listopada 2017

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Kim będziemy?

Paulina Wilk potraktowała miasto jako pewien konstrukt myślowy. Miejsce wyrażające specyficzną filozofię. Teren, na którym ludzkość formuje się w swoistym szyku bojowym, by odeprzeć wyzwania przyszłości. Futurologiczna opowieść o metropoliach jest jednocześnie fantazją na temat tego, kim staniemy się jako ludzkość. Wilk wyraźnie podkreśla, że wizje jutra mówią nam bardzo wyraźnie o tym, kim jesteśmy dzisiaj. Portretowane miejsca to różnego rodzaju opcje dla zbiorowości – autorka opisuje je jednak z perspektywy pojedynczego, zdziwionego i zaskoczonego człowieka. Jest obserwatorką uważną i czułą na detale. Wędrujemy z nią po subiektywnie wybranych miejscach, ale w taki sposób, że nie jesteśmy w stanie dotknąć ich naprawdę, poczuć rytmu ulicy czy zrozumieć sposobu myślenia mieszkańców. Ta surowość w obrazowaniu odwiedzanych miejsc jest czymś wyjątkowym. Paulina Wilk sporadycznie oddaje głos tubylcom. Jest w miejscach, które budują tłumy, ale koncentruje się głównie na topografii, zaskakujących kontrastach, cechach dystynktywnych i na kształtach – są bowiem miasta rozrastające się wzdłuż, są też te rozrastające się wszerz. A także do wewnątrz. Miasta, do których przyszłość już zapukała i nie odpuści, każe modelować życie w nowych, nieoswojonych jeszcze formach. „Pojutrze” to interesująca forma odpowiedzi na pytanie o to, ku czemu zmierzamy jako zbiorowość i komu – naturze czy sobie – robimy większą krzywdę ekspansywnością, chęcią zdobywania terenu, kształtowania go w specyficzny sposób. Bo to książka nie tylko o sztucznych lądach zapełnianych ludzkością, ale także historia o tych jej formach istnienia, które mocno wgryzły się w ląd istniejący, odbierając mu czasem siłę, czasami tożsamość.

Migracje do przestrzeni miejskiej to symbol nowoczesnego życia. Chcemy być w większej społeczności, ale paradoksalnie właśnie w niej oczekujemy silnej anonimowości. W taki właśnie anonimowy sposób, ale niepozbawiony zręczności filozofowania i dostrzegania w miejscach ich rytmu rozwoju, Paulina Wilk oprowadzi nas po wielkich miastach tego świata, w których ludzie ulokowali się na kilka sposobów. Tymczasowo i na stałe, ale zawsze ze świadomością myślenia o tym, co będzie w przyszłości. Dlatego tytuł tej książki jest wyjątkowo wymowny, bo autorka próbuje przeskoczyć gdzieś dalej poza fantazjowanie tych, którzy projektują miasta i szukają w nich przestrzeni wolności. Albo tę przestrzeń negują w imię pewnej umowy społecznej, jak ma to miejsce w Singapurze. Wilk rozmyśla o kontekstach, które jeszcze się nie przydarzyły. Jednocześnie uważnie analizuje, skąd i w jaki sposób wydobyły się miasta opowiadające o świecie nadmiaru, w którym coraz częściej musimy dokonywać selekcji bodźców. Stąd też w wyborze autorki są miejsca nieustająco zmieniające się. Bardzo ekspansywnie jak Bombaj czy Dubaj, ale również nieco kameralnie, choć konsekwentnie – jak Kopenhaga. Ciekawe są refleksje podróżnicze autorki, bo poza wspomnianą duńską stolicą nie ma na mapie odwiedzanych miejsc żadnych europejskich. Ruszamy na kilka kontynentów, bo tylko dzięki temu będziemy mogli wraz z Pauliną Wilk zarejestrować szereg kontrastów i w pełni zrozumieć różnorodność w kontekście planów ludzkości na to, by ułożyć sobie pojutrze życie jeszcze bardziej wygodnie i bardziej przewidywalnie.

O Bombaju i Kopenhadze autorka pisze, zdradzając swe emocje i silny związek z miastami. To interesujące, ale przełamuje nieco surowość publikacji, która właśnie w swym zdystansowaniu i chłodzie od początku do końca byłaby bardzo dobra. Wilk nie opisuje świata z wyraźną konsekwencją, ale potrafi opowiedzieć miasto w bardzo wyjątkowy sposób. Tkanki miejskie mają wyrażać rodzaje modelowania rzeczywistości. Pokazać, jak trudne jest zbilansowanie potrzeb ludzkości i natury. Wskazać, w których miejscach i kiedy można dostrzec takie wewnętrzne pożeranie się metropolii, zapadanie w nicość przy braku alternatywy idei. Bo niektóre miasta są idealistyczne i dopiero powstają – jak emiracki Masdar czy koreańskie Songdo – a inne uformowały się już w pełni, czekając na docenienie i stygnąc bez pragnień, bez poczucia potrzeby jakiejkolwiek zmiany (Singapur, Kampala).

„Pojutrze” jest specyficzną rozprawą z tym, co spotyka się między lękiem a poczuciem wyższości ludzkości. Miasta stają się wyrazicielami wszelkich emocji, o których ludzkość nie jest w stanie już opowiadać. Zmierzamy ku przyszłości, w której ważne będzie projektowanie następnego jutra. Budowanie przekonania, że prawdziwy czas zacznie się dla nas niebawem. A miasta mają podążać ku temu, co będzie. Dziś każde robi to na swój sposób. Dubaj to „pomnik niemożliwego”, punkt stwarzania specyficznego świata przyszłości, miasto dla wszystkich, którym rzeczywistość doskwiera i chcą marzyć, planować, projektować, żyć tylko czasem przyszłym. Seul zmierza ku jednorodności. Przerażającej i fascynującej jednocześnie. To taka urbanizacja kolektywu, który będzie definiował codzienność jutra w sposób zorganizowany i tylko w pierwszej osobie liczby mnogiej. Kampala wydobyła się z dżungli, a gdy już ją zniszczyła, zaczyna niszczyć samą siebie. Chaos i bieda rozwijają się w zastraszającym tempie i Kampala przyszłości to metropolia wiecznego niedoboru. Masdar, ekomiasto, wciąż jest eksperymentem i niewiadomą. Podobnie jak wyzute z duszy Songdo, po którym można się poruszać jak w grze planszowej. Niejednoznaczna jest przyszłość peruwiańskiej Limy, która dynamizuje się poprzez rozwarstwienia społeczne, ale widzi przyszłość jako dalszą formę chaosu. Dla Singapuru czas przyszły to zastygnięcie w rzekomo doskonałej formie. To miasto już się uformowało, skończyło. Nie potrzeba w nim tak intensywnie wytężonych zmysłów jak w różnorodnym Bombaju. I Kopenhaga, która dziś i pojutrze będzie oferować tę specyficzną formę otwartości i łagodności.

Czym będą portretowane miasta i kim będą zasiedlający je ludzie? Jak bardzo różnorodne wizje przyszłości stoją za tkankami miejskimi, które dzieli bardzo wiele, ale łączy przede wszystkim żywy puls? Miasta przyszłości mogą być groźne i dwuznaczne. Ludzie czas przyszły chcieliby zasiedlić już teraz. W tym znaczeniu „Pojutrze” jest o fantazjowaniu, gorzkich rozczarowaniach, ale także nieustannym niepokoju, mrocznym przebodźcowaniu. Paulina Wilk portretuje miasta, które naprawdę żyją, i takie, którym ludzkość podłączyła respirator. Wszystkie nas opowiadają i nas projektują. W tym globalnym wołaniu o lepszą przyszłość uważna podróżniczka, koncentrująca się na topografii w bardzo szczególny, emocjonalny sposób. „Pojutrze” to interesująca fantazja o tym, czym jest metropolia w sensie mentalnym, i frapująca opowieść o przyszłości z istotnym apendyksem – historią miasta pierwszego, początku rozwoju ludzkiej zbiorowości. Książka stawia wiele mrocznych pytań retorycznych. Sama jest pytaniem. Odpowiedzi nie uzyskamy, dopóki nie nastąpi jutro. A po nim jeszcze coś, czego nie rozumiemy, czując się bezpieczniej razem w wielkich miastach.

2018-01-04

„Mikrotyki” Paweł Sołtys

Wydawca: Czarne

Data wydania: 11 października 2017

Liczba stron: 144

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Porządkując pamięć

Świetne są te opowiadania! Bardzo niejednorodne i zaskakujące. Trudno określić, czy przywiązać się do nich, czy traktować je z dystansem. Paweł Sołtys – mój rówieśnik – porządkuje swoją pamięć, ale też stawia jej pewne wyzwanie. Ta książka to nie tylko lekcja tego, jak podmiotowo traktować ludzi wokół i jak naprawdę ich opisywać, ale przede wszystkim prozatorskie wyznanie. Są tu bowiem historie, które autor zapamiętał, ale też i takie, które zapamiętały jego. Nie dają mu wytchnienia i każą zrewidować przeszłość. Często w dość niewyraźnych konturach, bo pamięć płata figle, ale być wiernym pamięci to ukształtować swoją tożsamość. Stąd też „Mikrotyki” to intymna spowiedź wielu kontrastów i zaskakujących tonacji – od nostalgii po bezpretensjonalny humor. Sołtys buduje teksty bardzo różnorodne, niektóre niedomknięte, niektóre jedynie sygnalizujące to, co nie zostało w pełni zapamiętane. Są tu teksty o smutku i melancholii, ale także o ludziach, o których należy pisać szeptem – to zwrot z jednego z opowiadań. Jak wspomniałem, pojawiliśmy się z Sołtysem w tym samym czasie na tym świecie, a to dodatkowo przywiązuje mnie do „Mikrotyków”. Znam przepełnioną szkołę z klasami do F i pamiętam smak papierosów, które podbijały polski rynek kilka dekad temu. Wiem, jak to było na kolonijnych dyskotekach i jak wyglądali szkolni outsiderzy. Znam strukturę podwórkowej młodzieży i zdaję sobie sprawę, że z tego wszystkiego zostało nam dzisiaj bardzo niewiele.

Nie piszę, że to dobre opowiadania, bo się z częścią w pewnym stopniu identyfikuję. Nie, choć Sołtys zwraca uwagę na pewne podobne jemu i znajomkom przeżycia, które być może ukształtowały każdego nieco inaczej. A niektórych nie ukształtowały wcale, są oni na kartach tych opowiadań w fazie przemiany i być może tacy pozostali. Podoba mi się to, że Paweł Sołtys rozsądnie waży słowa i doskonale wie, w którym momencie opowiadania ściąć frazę i pozostawić ją w niedomówieniu. Mikrotyki” to szereg wspomnień pozornie bez dyscypliny myślowej, w jakimś zrozumianym przez autora chaosie, ale jednocześnie to zbiór niezwykle spójny, jeśli spojrzeć na to, w jaki sposób Sołtys postrzega przemijanie. W czytelnych kontekstach i uwarunkowaniach, albowiem jest to książka także o konkretnym mieście. O Warszawie, która kiedyś nie miała tylu ambicji wielkiego miasta, a była równie różnorodna co dzisiaj. Ta książka zawiera dość specyficzną topografię stolicy. Sołtys wybiera boczne uliczki. Nawet te „z tych boczniejszych”. Dzisiaj zepsute nowoczesnością. Kiedyś rozkwitające opowieściami, bo i ludzie więcej sobie mówili, i zdarzenia toczyły się w jakimś bardziej atrakcyjnym rytmie.

„Mikrotyki” to historie wydobyte z przeszłości. Ożywione na nowo w bardzo różnorodnych konwencjach. Sami musimy ocenić, ile jest w nich goryczy, ile niespełnienia, ile afirmacji życia, a ile wskazywania jego różnych kontekstów. To także historie obrazujące ludzkie samotność i osobność. Ludzi zawsze będących marginesem życia i w tym marginesie funkcjonujących od początku do końca. Gdzieś z boku, blisko swoich traum i smutków. Sołtys opowiada o ludziach, którym rozmontowała się codzienność, świat utracił kontury, a nawyki wyrazistość. Widać to w dłuższych formach („Lena”), ale także w tych licznych miniaturach, które przykuwają uwagę chyba najbardziej skutecznie. Jest u Sołtysa taki rodzaj wrażliwości, dzięki któremu proza życia w jej najdrobniejszych przejawach stanowi kolaż emocjonalnych wzruszeń. Mimo że to wszystko po chłopacku i po męsku przedstawione. Istotna w tym zbiorze jest właśnie męskość portretowana w różnych odcieniach. Dzielne chłopaki, którym nic nie jest straszne w kontraście do złamanego życiem wujka pielęgnującego swój strach.

Jest też literatura. W asocjacjach, ale także czytelnych, humorystycznych tekstach. Tom Iwaszkiewicza orężem w walce o normalność w środku komunikacji miejskiej? Czemu nie. Wszystko i wszyscy nabierają nowych znaczeń – wyglądają i mówią to, co zapamiętane, ale tak naprawdę kształtują widzenie spraw przez człowieka, który musi oddać głos tym z przeszłości, aby świadomie wyprawić samego siebie w dalszą życiową wędrówkę. Bo życie to także nowe definicje śmierci. Wskrzeszonych martwych, i to nie tylko ludzi. Wzrusza opowieść o dramatycznym pożegnaniu z kotem i o tych ludziach, których już prawdopodobnie nie ma, lecz trudno to ustalić. Mikrotyki” są więc pożegnaniami, ale jednocześnie punktami wyjścia – poza te opowiadania wydostaje się autor bardziej świadomy, bardziej rozumiejący swoją kondycję jeszcze nie starego, ale już na pewno doświadczonego życiem człowieka. Zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, ile doświadczeń z przeszłości ujawnia się ponownie i każe zdefiniować. Sołtys rozprawia się z pamięcią bez zbędnego patosu, ale nie jest też czułostkowy. Ten balans między sentymentalizmem a chropowatością stylu czyni z „Mikrotyków” opowieść zdystansowanego środka. Historię dorastania w konkretnym mieście, czasie i wśród konkretnych ludzi. Opisywanych bardzo szczegółowo, choć większość z nich wolała ogół niż drobiazgowe analizowanie swojego życia. Nie ma też u Sołtysa żadnego dydaktyzmu, ale nie możemy powiedzieć, że są tylko luz i nonszalancja. Dość dobrze zniuansowane nastroje, dzięki którym dopadają go takie, a nie inne wspomnienia, pozwalają stworzyć z każdego opowiadania wyjątkowo atrakcyjną rzecz. Chodzi także o to, jak dobrane są porównania i jak dynamiczna jest fraza. „Mikrotyki” mocno przykuwają uwagę, choć każde z opowiadań jest inne niż poprzednie.

Sołtys analizuje samego siebie, ale mówi nam dużo o tym, z czego składa się każdy człowiek – fizycznie i emocjonalnie. Różnorodność odczytań tych opowiadań pozwala nam na dostrzeżenie różnorodności doznań. Autor oddaje głos tym, którzy nigdy go tak naprawdę nie zabrali, analizując zdarzenia, nad którymi nie pochylamy się na co dzień. Robi to w słodko-gorzkiej konwencji krótkich tekstów, często z otwartymi zakończeniami. „Mikrotyki” wywołują pewien niedosyt, ale dają się oswoić, wejść w nie tak naprawdę. Takiego minimalistycznego, a jednocześnie wartościowego literacko pisania mocno nam dziś brakuje. Paweł Sołtys odświeża swoją pamięć, pisząc jednocześnie książkę i pokoleniową, i skierowaną do wszystkich uważających, iż wspomnienia nie są warte porządkowania. Sugeruje też, w jaki sposób ubarwić wyobraźnię i jak zmyślać, by w zmyśleniu zawrzeć prawdy o tym, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i jak bardzo wszystkiego wokół nie jesteśmy w stanie pojąć.

2018-01-02

„Chłopiec ze śniegu” Chloë Mayer

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 22 listopada 2017

Liczba stron: 368

Przekład: Magdalena Słysz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36,99 zł

Tytuł recenzji: Deficyty uczuć

Nieszczęśliwy, samotny chłopiec i wojna jako tło jego smutnego życia? Tak, to już było – u Rose Tremain, w jej wspaniałej „Sonacie Gustava”. Chloë Mayer nie chce być wtórna i buduje zupełnie inną historię. Choćby przez to, że jej młodziutki bohater musi unieść dużo większą traumę niż chłopiec ze szwajcarskiej opowieści. „Chłopiec ze śniegu” to nie tylko poruszające studium podwójnego wyobcowania – bo matka jest tak samo samotna jak jej potomek – ale przede wszystkim historia deficytów czułości mogących doprowadzić do groźnych, złych czynów. Daniel z powieści Mayer dźwiga ciężar ponad swoje siły. Pozna fakty, z którymi będzie musiał pozostać sam. Tkwiący w świecie mrocznych baśni, będzie konfrontował ukształtowaną nimi wyobraźnię z realnym światem. Będzie dopasowywał jego elementy do tych fikcji literackich, z których się wydobył i o których wciąż jeszcze czyta mu wieczorami matka. Chloë Mayer konfrontuje kobietę z odległą wojną, ale nie rujnuje motywu tak, jak zrobiła to np. w „Słowiku” Kristin Hannah. Ta kolejna anglojęzyczna opowieść kobieca z wojną w tle tym razem dotyka kwestii zderzenia jednostki z okrucieństwem Historii na tyle delikatnie, że moglibyśmy odnieść wrażenie, iż ta opowieść mogłaby być uniwersalna i toczyć się w innych, spokojniejszych czasach. Zarysowane problemy wydobywają się jednak z koszmaru, w którym uczestniczy mąż bohaterki. Widzimy go zrujnowanego, bezradnego i bezbronnego. Druga wojna światowa zostawia ślady, będąc w oddaleniu. Jeden z mężczyzn płacze i pielęgnuje swoje traumy z frontu. Kolejny odważnie stawia czoła światu bez bomb i bagnetów, ale także ma za sobą mrok, którego się nie pozbędzie…

Najważniejszy jest jednak Daniel. Chłopiec, który mocno wierzy w to, że trzeba dokonać jakiegoś heroicznego aktu, by zasłużyć sobie na matczyną miłość. Tę, której Annabel była pozbawiona zaraz po urodzeniu dziecka i ten brak przeniosła na dalsze życie. Daniel jest wszystkiego świadomy. Dziecko przyjmuje na siebie zbyt wiele bezkompromisowości matki. Kobiety, która nigdy nie zdobyła się na czyn Nory Ibsena, ale zawsze marzyła o ucieczce i w momencie, w którym jej akt okaże się wyjątkowo prawdopodobny, jest gotowa zaryzykować, nie myśląc o synu. Danielu, z którym łączy ją jedynie wieczorne czytanie baśni i bajek. Oboje odnajdują się w pełnych mrocznych cieni światach przedstawionych i oboje porównują elementy swojego życia do tych, które są portretowane przez pełne magii teksty. Świat tymczasem nie jest magiczny. W prowincjonalnym Bambury ostatni rok wojny zaznacza się przede wszystkim obecnością niemieckich jeńców wojennych. To ich przemarsz w rozpoczynającej książkę scenie Annabel obserwuje z narastającym lękiem. Bo przecież Niemcy są źli, Niemcy to wrogowie, do żadnego Niemca nie wolno się zbliżyć…

Annabel przełamuje strach tak jak Daniel swe uprzedzenia. Jedno i drugie pragnie zdobyć choć odrobinę czułości i zainteresowania. Oboje funkcjonujący latami obok siebie zatomizowali się jeszcze bardziej, odkąd Reggie – jedyny, któremu zależy na spajaniu rodziny w całość – znajduje się między nimi tylko w słowach przesyłanych z frontu listów. Annabel nie tęskni za powrotem męża, szukając substytutu prawdziwej męskości w zakazanych ramionach. Daniel czule przytula się do rozdygotanego ojca, któremu winien jest zainteresowanie, gdy żona staje obok i milczy. Chloë Mayer portretuje rodzinę, która rozpadła się nie tylko wskutek wojennej zawieruchy. Ukazuje różne rodzaje wyobcowania, każdy wydobywającey się z innego kontekstu. Nieszczęśliwą rodzinę żyjącą pośród złudzeń. Także tych, w których można zatonąć, wciąż na nowo interpretując przesłanie smutnych baśni.

Daniel to chłopiec, który nieświadomie uczyni wiele zła. Annabel także będzie jego sprawczynią, ale nie doświadczy tego tak intensywnie jak syn. Daniel to smutne dziecko, które od małego wie, że na miłość trzeba zasłużyć. A jeśli się nie uda, trzeba próbować ponownie. Wciąż na nowo rozpaczliwie pragnie bliskości matki, choćby jej skromnych przejawów, choćby czułego spojrzenia czy dotyku. Annabel także by tego chciała, ale wybiera coś, czego nie powinna wybrać. Nie w tym świecie, nie w tej miejscowości. Odrzucenie syna ma głębsze znaczenie, jeśli spojrzymy na to, jak bardzo bohaterka zamyka się w sobie. Mayer jej duchową emigrację wewnętrzną portretuje ze sporym dystansem, ale dzięki niemu wiemy, że nie mamy dostępu do uczuć bohaterki. Jej osamotnionego serca, które nie zaznało prawdziwej miłości. To kobieta, której wszyscy patrzą na ręce, wszyscy rozliczają z właściwego funkcjonowania we właściwych rolach. Tymczasem w Annabel narastają gniew i bunt. Jest nieczułą żoną i matką. Wyjątkowo stygmatyzowaną, bo nie ma już sił oddychać. Do momentu, w którym po raz ostatni spróbuje ucieczki. By odetchnąć właśnie, wreszcie naprawdę.

Chloë Mayer proponuje nam liczne wypisy z „Królowej Śniegu”, która jest nad wyraz czytelną paralelą doświadczeń życiowych jej bohaterów. Autorka podąża w stronę nieprzyjemnego dydaktyzmu, gdy wyjaśnia wszystko to, co bardzo czytelnie obrazują zachowania i słowa bohaterów. W tym znaczeniu dość psujące całość jest zakończenie, w którym Daniel wyjaśnia czytelnikowi, jak ma postrzegać jego skomplikowane relacje z matką. Metaforyka śniegu także czyni z tej powieści narrację dość przewidywalną, niemniej jest w niej siła oddziaływania oparta na zderzeniach dwóch opowieści, które wzajemnie się uzupełniają i dają pierwszeństwo sugestywnej narracji pierwszoplanowej Daniela.

Mayer opowiada o skomplikowanej drodze poszukiwania namiastki życiowego szczęścia oraz spełnienia. Pisze o tym, jak trudno jest miłość zdefiniować i odnaleźć. Jak niezwykle trudno jest ją wydobyć z pozornie najbliższych relacji – naznaczonych przecież wyobcowaniem przez lata. „Chłopiec ze śniegu” to książka także o trudnych do uniesienia tajemnicach. O tym, jak bardzo dziecko będzie zdeterminowane, by uzyskać czułość, i o innym rodzaju determinacji. O niedopuszczaniu nikogo do swojego smutku oraz rozczarowania. Tragedie zapowiadane są stopniowo. Czujemy ten wszechobecny fatalizm powieści i zdajemy sobie sprawę, że wydarzy się coś niewiarygodnie smutnego. Że Mayer nie daje wytchnienia swoim bohaterom, bo chce ich pokazać w sytuacji granicznej rozpaczy. Udowodnić, że poza nią może być już tylko nicość… lub oczyszczenie. To przede wszystkim wzruszająca historia dziecięcej bezradności i wynikającego z niej paradoksalnie pragmatyzmu. Daniel musi zatroszczyć się o siebie w kilku znaczeniach. Jest też na tyle uważny i odpowiedzialny, że byłby gotów zatroszczyć się również o matkę. Gdyby tylko tego chciała… Chloë Mayer opowiada o dziecku widzącym wiele złego, zbyt wiele z tego rozumiejącym i ostatecznie muszącym mierzyć się z demonami, których nigdy się nie pozbędzie. To mroczna opowieść o niemożności spotkania się naprawdę w jednym, rodzinnym domu. O tym, że poszukiwania spokoju i szczęścia mogą mieć tragiczne konsekwencje. O tym, że ludzki tragizm ma kilka oblicz, ale jeden podstawowy powód – samotność wywołaną deficytem uczuć.