2022-02-25

„Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” Konstanty Gebert

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 23 lutego 2022

Liczba stron: 632

Oprawa: twarda

Cena det.: 65 zł

Tytuł recenzji: Powtarzalne

Dawno tak szybko i z takim przejęciem nie przeczytałem tak pokaźnej publikacji. I jest to książka, do której będę powracał, bo zaznaczyłem sobie w niej wiele fragmentów będących dla mnie drogowskazami podczas poszukiwania odpowiedzi na pytania wybrzmiewające tam pozornie retorycznie. To niezwykle sumienne, faktograficznie imponujące kompendium dotyczące istoty ludobójstwa – równie wiele razy popełnianego, co i opisywanego. Zaskakuje umiejętnością balansowania między naukowym i reporterskim dystansem do opisywanych zjawisk a zwyczajną empatią. Ta ostatnia każe Gebertowi opowiadać o tym, jak zaskakująco bezradni jesteśmy wobec masowego mordowania ludzi. Każda z omawianych przez autora zbrodni mogłaby być fundamentem przejmującego reportażu z miejsca, w którym do niej doszło. I faktycznie niejedna taka publikacja powstała. „Ostateczne rozwiązania” to wyjątkowa książka, w której autor zmierza – między innymi, bo opisywanych kwestii jest bardzo dużo – do ukazania podobieństw ideologii stojących za tą formą ludzkiego okrucieństwa przy jednoczesnym niuansowaniu obrazu każdego zdarzenia ludobójstwa, do którego Gebert się tu odnosi.

To, co zwraca uwagę na samym początku, to sygnalizowanie, jak trudne jest zarówno ujednolicenie nomenklatury opisującej czyny, na których skupia się Gebert, jak i podchodzenie do każdego masowego mordu indywidualnie, bo wszystkie zaistniałe ludobójstwa miały źródło w specyficznych zbiegach okoliczności. Holokaust, któremu autor przygląda się bardzo szczegółowo także z przyczyn osobistych, jest tu swoistym punktem odniesienia jako pierwsze tak wielkie zło w dziejach ludzkości, które samo dla siebie było celem. Z innymi mordami bywało już różnie. Konstanty Gebert przygląda się intencjom sprawców. Pokazuje, że wydawać by się mogło, iż nie mamy problemu z czytelnym oddzielaniem ofiar od sprawców, a tym drugim za każdym razem serwujemy potępienie. Tymczasem jest to przerażająca książka o tym, na jak wiele sposobów można uzasadnić i usankcjonować ludobójstwo oraz do jakich wypaczeń ono prowadzi, będąc samo w sobie największym wypaczeniem. Wszak mordujący Żydów naziści czy ścigający z maczetami swoich rodaków Rwandyjczycy szli „do pracy”, wykonując tylko polecenia. To nie było w ich pojęciu dręczenie i odhumanizowane działanie, to było po prostu zadanie do wykonania.

„Tak łatwo jest dokonać ludobójstwa. Wystarczy przekonać swoich, że ich los się poprawi, gdy pozbędą się obcych. Prawdziwa próba przychodzi, gdy obcy nie zechcą się wynieść. Wtedy trzeba zabijać”. Ten przejmujący opis mógłby być podsumowaniem wielu akapitów, a nawet niejednego rozdziału „Ostatecznych rozwiązań”. Gebert ze zdumieniem i naukową dociekliwością, ale również doświadczeniem pisarskim rozważa problem celu ludobójstwa i snuje na ten temat różne teorie. Zastanawia się również, jak dochodzi do tego, że sprawcy uznają ludobójstwo za konieczność. Jednocześnie świetnie pokazuje, jak różne czynniki polityczne, geopolityczne, społeczne, ekonomiczne czy religijne, a także egzystencjalne i emocjonalne wpływały na to, że w wielu miejscach na ziemi ludzie decydowali się na to, by masowo zabijać innych ludzi.

Gebert zaczyna od sytuacji Ujgurów w Chinach, a potem prowadzi nas po świecie śladami bestialskich zbrodni, za które w wielu przypadkach nikt nie poniósł konsekwencji. Zatem poza wspomnianym Holokaustem jest tu również rzeź Ormian, wspomnienie masowego zabijania w Sudanie czy Kambodży, jest opowieść o przednazistowskim okrucieństwie Niemiec, którego skutkiem były mordy w Namibii na początku XX wieku. Autor zwróci też uwagę na niedoskonałość pewnych definicji – nawiąże do czasu wielkiego głodu w Ukrainie, którego ofiary były masowo zabijane, a jednak nie zaliczały się do żadnej z grup określonych przez dokument, o którym potem napiszę. Wspomni zbrodnie ISIS, których nie można rozliczyć, bo nie ma kto wyciągnąć konsekwencji wobec zbrodniarzy. Badacz ludobójstw przywołuje także bliższy nam, bo europejski przykład. I to wiele lat po tym, gdy jak mantrę po Auschwitz powtarzano „nigdy więcej”. Gebert udowadnia, że zwrot ten można z powodzeniem odnieść tylko do sprecyzowanych okoliczności. Nigdy więcej naziści nie będą mordować milionów Żydów w czasie drugiej wojny światowej. Bo tak poza tym to wszystko się powtarza. Nie tylko dlatego, że w sercu Europy pozwolono na dramat Srebrenicy. Także dlatego, że – jakkolwiek przejmująco to brzmi – imperatyw zabijania ludzi na masową skalę jest co i raz wskrzeszany. Na wiele różnych sposobów.

Autor śledzi bardzo uważnie okoliczności oraz przebieg różnych form ludobójstwa i trafnie podsumowuje swoje przemyślenia, znajdując wspólny mianownik analizowanych wydarzeń. Gebert unika prywatnych refleksji. Najbardziej osobiste zdanie dotyczy wspomnienia o matce, której rodzinę zabrała Zagłada: „Wygrała dla mnie prawo do życia”. I o tym w znacznej mierze jest ta książka – humanistyczny ukłon w stronę ludzkości, która pozornie prawo to respektuje, a w obliczu pewnych okoliczności sprzeniewierza się instynktowi przetrwania, z równie pozornie niezrozumiałych powodów dążąc do autodestrukcji. Ludobójstwo nie ma jednak czytelnej wykładni w rozważaniach Geberta. Gdy przychodzi zrozumieć, z czym mamy do czynienia, za każdym razem jest to wyzwanie. Dlatego autor znakomicie łączy wiedzę historyczną ze świadomością, w jaki sposób opisywane zjawisko jest postrzegane współcześnie. Dlatego również kilka rozdziałów poświęca rzezi Ormian, sięgając wstecz i analizując związki historii z narastającą tendencją do eksterminacji. Zresztą nie tylko to zagadnienie jest poruszane w więcej niż jednym rozdziale. Czytając, można odnieść wrażenie, że te wszystkie rozważania o mordowaniu ludzi w różnych miejscach na świecie i w różnym czasie mają zaskakująco wiele punktów wspólnych. Pośród nich jest niezgoda autora na opresję, przemoc, okrucieństwo, akt mordu. Rezonuje od początku i wciąga czytelnika. Dlatego jest to w pewnym stopniu opowieść o tym, jak ludzkość konfrontuje się z ogromnym zdziwieniem… samą sobą. Pojawi się w tej książce także sporo rozważań etycznych i eschatologicznych na temat tego, dlaczego ludobójstwo spotyka się z tak ogromną biernością tych, których nie dotyka. Którzy wolą patrzeć. Albo nie widzieć. Nie słyszeć, nie analizować, nie stać się częścią buntu wobec zbrodni.

Warto zwrócić uwagę, w jaki sposób Konstanty Gebert przedstawia tu instytucje oraz ludzkie motywacje sprzyjających temu, że zło ludobójstwa wciąż jest powtarzane. Jest to publikacja o tym, co powtórzyć się już nie powinno, a jednocześnie o powrocie do działań usprawiedliwianych w tak różnorodny sposób, że ich efekt ostateczny – zwyczajne bezrefleksyjne mordowanie ludzi – kompletnie zaskakuje. Koncepcja tej książki jest doskonała, albowiem cytowanie Konwencji w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa zamyka tę publikację, zamiast ją otwierać. Gebert nie chce być teoretykiem i wychodzić od definicji. Pokazuje złożoność okrutnych działań ludzkości, która tę złożoność usiłowała zapisać w międzynarodowym dokumencie. Brzmi on wyjątkowo przejmująco, zwłaszcza że pod koniec lektury można odnieść wrażenie, że bywa zadziwiająco bezradny wobec procesów inicjacji, sankcjonowania i wdrażania w życie masowego mordowania ludzi. Wstrząsająca, ale i potrzebna każdemu z nas książka.

2022-02-23

„Przełęcz” Krzysztof Domaradzki

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 22 lutego 2022

Liczba stron: 560

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec tajemnicy

Krzysztof Domaradzki wspomina w posłowiu, że nigdy nie był w Rosji. A do mnie dotarło w trakcie lektury „Przełęczy”, że już dawno nie czytałem tak dobrej powieści o tym kraju, choć udało mi się zajrzeć do beletrystyki i reportaży ludzi, którzy Rosję przemierzyli wzdłuż i wszerz. Co przykuwa uwagę do tej narracji? Przede wszystkim nietuzinkowa i brawurowa wyobraźnia pisarza, o której mogliśmy się przekonać, czytając choćby „Sprzedawcę”. Domaradzki wie, co znaczy wtórność gatunkowa, i stawia sobie poprzeczkę bardzo wysoko, aby odważnie wyjść jej naprzeciw. Po transferze wydawniczym skupił się na temacie, wokół którego ogniskują się dzieła różnych twórców wciąż na nowo wykorzystujących tajemnicę pewnej uralskiej przełęczy, na której zginęło dziewięcioro młodych ludzi. Można podejść do tematu tak, jak zrobiła to Anna Matwiejewa. Jej powieść „Przełęcz Diatłowa. Tragedia dziewięciorga” już samym tytułem podkreśla rzeczowość i konkretność. Wznawiana i wydawana w wielu krajach książka Matwiejewej oparta została na faktach. Była bardzo kameralna, pokazując prywatne śledztwo kobiety zdeterminowanej, by poznać prawdę o wydarzeniach 1959 roku. Jednakże autorka nie podjęła się czegoś, co z pewnością bardziej przyciągnęłoby uwagę czytających. Nie zdecydowała się na fantazje będące rekonstrukcją ostatnich dni młodych wędrowców, których w środku surowej zimy dopadła śmierć w wyniku hipotermii. A Krzysztof Domaradzki postawił właśnie na to. Ale to nie wszystko. Ta dwutorowa powieść iskrzy nie tylko świeżością pomysłów. Jest dowodem, że w zupełnie inny sposób niż Matwiejewa można literacko ukazać tajemnicę śmierci na przełęczy jako rzecz bardzo silnie powiązaną… z tajemnicami państwowymi Rosji.

Kiedy widzimy, że autor decyduje się na narrację przenoszącą nas do 1959 roku i obrazującą szczegóły wyprawy z punktów widzenia wszystkich jej uczestników, możemy zastanawiać się nad tym, do którego momentu ją poprowadzi. Zakończy w taki sposób, by pozostawić pośród setek pytań, które przez lata nie doczekały się odpowiedzi? Zdecyduje się na to, by odsłonić naprawdę sporo? A może będziemy razem z młodymi ludźmi do samego końca i dowiemy się, co ich naprawdę spotkało? Od razu należy zastrzec – co Domaradzki robi w posłowiu – że „Przełęcz” jest od początku do końca fantazją literacką i nie ma ambicji powieści choćby Matwiejewej. Tu wszystko będzie podporządkowane wyobraźni autora, choć oczywiście w ścisłym związku z poszlakami, o których dowiedzieć się można choćby z Wikipedii. Zatem jest to specyficzna gra literacka: Domaradzki mierzy się tu z własną niefrasobliwą wyobraźnią, ale wpływa bardzo silnie na wyobraźnię czytelnika. Zwłaszcza że autorskie retrospekcje z 1959 roku to przede wszystkim znakomita opowieść o tym, jak radziecka prowincja patrzyła na komunizm, jak ludzie z dala, z państwowego marginesu, mieli odwagę i konsekwentnie kontestowali system narzucający im priorytety życia. Podróż z młodymi turystami rozpoczyna się na długo przed wejściem na górski szlak. W tym czasie bywa równie pasjonująca co później. Ujrzymy, w jaki sposób myślą, oceniają i działają ludzie, których prozą życia nie jest komunizm i jego wytyczne, lecz silne i na poły magiczne powiązania z pobliskim światem dzikiej natury.

Tymczasem współczesna narracja obejmuje perypetie bardzo ciekawej dwójki bohaterów, którzy wciąż patrzą na siebie z nieufnością, ale muszą wspólnie zrealizować określony projekt. Żenia jest weteranem wojennym, byłym milicjantem, samotnym rozwodnikiem i zgorzkniałym pięćdziesięciodwulatkiem, który nienawidzi kraju, gdzie sploty okoliczności kazały stać się mu takim, jakim go poznajemy. A właściwie nie poznajemy go wcale, bo jest to postać enigmatyczna do samego końca, a Krzysztof Domaradzki robi wszystko, by to wrażenie enigmatyczności podtrzymać. Towarzyszką Żeni stanie się Anna zwana Uzi. Jej biografia to pole do rozpracowania dla znajomego Żeni, który tak jak on jest prywatnym detektywem. Postać dynamizująca fabułę, bardzo ciekawa, a jednocześnie stanowiąca kontrapunkt do poglądów Żeni i jego sposobu analizy zleconej im do rozwikłania zagadki. Czym będzie ta zagadka – wszyscy mogą się oczywiście domyślić. Najciekawsze będzie jednak śledzenie tego, kto i w jaki sposób utrudnia bohaterom działania. Bo znajdujemy się przecież we współczesnej Rosji – w kraju, który od zawsze tworzyli ludzie nieufni względem siebie. To przestrzeń, w której można bezpowrotnie zniknąć albo ukrywać swoją tożsamość, bo jest to konieczne. Kraj, przez który wędrować będzie specyficzna dwójka detektywów. Postawionych w obliczu zadania do wykonania, ale gotowych także na to, by w każdej chwili konfrontować się z samymi sobą.

Dwie narracje w „Przełęczy” zbliżą się do siebie w zaskakujący sposób. Krzysztof Domaradzki stworzy w zasadzie dwie odmienne fabuły, które łączy to samo – motyw powszechnego braku zaufania do człowieka znajdującego się obok. Jedna z rozmówczyń Żeni i Uzi wypowiada znamienne dla tej powieści zdanie: „W kraju zbudowanym na kłamstwach dochodzenie do prawdy może być fascynującym zajęciem”. Fascynujące z pewnością jest obserwowanie, w jaki sposób autor odsłania nam skomplikowane mechanizmy kamuflowania prawdy. Poznajemy ludzi gotowych zachować swoje tajemnice za wszelką cenę. „Przełęcz” to do głębi przejmująca historia o tym, że Rosjanie dawniej i dzisiaj są absolutnie zdeterminowani zarówno by ukrywać, jak i odsłaniać to, co jest prawdą. W sieci kłamstw i niedomówień obserwować będziemy poczynania ludzi o specyficznej mentalności ukształtowanej przez dekady oszustw. Jesteśmy w miejscu, gdzie interesy państwowe stają się klatką, w której zamykani są obywatele z tym, co miałoby być ich interesem prywatnym. Atmosfera staje się coraz bardziej gęsta. Powieść nabiera znamion narracji sensacyjnej. Ale i tak dużo ciekawsze w moim odczuciu jest śledzenie tego, co dzieje się w 1959 roku. Zanim jeszcze studenci dotrą do feralnej przełęczy.

Domaradzki bardzo sugestywnie portretuje narastające napięcia w grupie młodych ludzi. To, że ich lider mierzy się z licznymi wątpliwościami, a morale upada. Animozje przedstawiane są w taki sposób, że tkwimy w samym środku czegoś, od czego – nie tylko z powodu wyprawy, której nie można odwołać – nie da się uciec, nie można się uwolnić. Dodatkowo pojawiają się zdarzenia i ludzie, których studenci nie ujęli w swoim planie. Coś z tą wyprawą jest bardzo nie tak – jeszcze zanim bohaterowie dziarsko wejdą na szlak. Choć jesteśmy na otwartej przestrzeni, w środku zimy, pośród bieli i mrozu, tkwimy jednocześnie w jakiejś klaustrofobicznej przestrzeni, w której każda decyzja może być tragiczna w skutkach. Młodzi ludzie od początkowej euforii przechodzą w stan, w którym nic już nie jest pewne. A Domaradzki umiejętnie stopniuje napięcie, wyprowadzając nas ze swoimi bohaterami na wspomnianą przełęcz więcej niż raz…

Ta książka udowadnia, że właściwie z każdym mniej lub bardziej znanym tematem dobry autor może zrobić naprawdę wszystko. Świetna opowieść o społeczeństwie, w którym kłamstwa i dwulicowość wciąż na nowo kształtują ludzką tożsamość. Historia o nieufności, niedopowiedzeniach i podejrzeniach prowadząca do naprawdę zaskakującego finału. „Przełęcz” to dowód na to, że zagadkowe zdarzenie można uczynić jeszcze bardziej zagadkowym. A dodatkowo stanie się ono fundamentem śmiałej fikcji literackiej i uświadomi nam, że do tajemnicy przełęczy Diatłowa można dopisać jeszcze jedną niesamowitą historię.

2022-02-21

„Więcej niż jedno życie” Irena Małysa

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 23 lutego 2022

Liczba stron: 424

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Zdeterminowane

Irena Małysa to jedna z tych autorek, które po udanym debiucie pokazują jeszcze lepszą formę. Jej druga książka jest świetna. Widać, że zostało zrobione bardzo szerokie rozpoznanie w środowisku medycznym, w jakim rozgrywają się zdarzenia. Będzie to też mile widziana przez mieszkańców Krakowa powieść, bo Małysa zabierze nas w wiele krakowskich miejsc, ujawniając w nich kolejne zagadki. Te mnożą się w narracji w zaskakujący sposób. Ale najważniejsze jest to, że doskonale składają się w całość, bo „Więcej niż jedno życie” to thriller wyjątkowy – interwencyjny w wymiarze społecznym i iskrzący niecodziennymi rozwiązaniami fabularnymi. Poza tym widać, że autorka zadbała o główną bohaterkę. Kończąc „W cieniu Babiej Góry”, cały czas myślałem o tym, że Baśka Zajda to znakomita postać, która sprawdzi się w kolejnych narracjach. I tak się dzieje. Podoba mi się ten celowy kontrast między jej witalnością, bezkompromisowością i wyczuleniem na szczegóły, co pozwala jej pracować skrupulatnie i niestandardowo, a wewnętrznym zagubieniem, poczuciem osamotnienia i przekonaniem, że nie stać jej na stworzenie satysfakcjonującego związku. Perypetie Zajdy zostaną bardzo ciekawie zakończone w tej książce. Sugestywnie wygląda ostatnia scena w pandemicznych dekoracjach. Jednak nowa powieść Ireny Małysy to przede wszystkim hołd złożony kobiecej, a dokładniej matczynej determinacji. To książka o tym, jak pełne heroizmu są matki walczące o życie swoich dzieci. Myślę zatem, że między innymi dlatego słowo „życie” pojawia się w tytule. Ale to też mroczna opowieść o obsesji i psychopatologii. A przede wszystkim o tym, że psychopata może być kimś, komu ludzie ufają i kogo nikt nie podejrzewałby o to, że jest zdolny zrobić wszystko – ratować ludzkie życie, ale i równie łatwo je odebrać.

„Więcej niż jedno życie” można śmiało czytać, nie znając pierwszej powieści Małysy, choć jak już wspomniałem, ta znajomość będzie cenna, bo pokaże drogę rozwoju pisarki. Wspomniana Zajda wciąż nie może uporać się z traumatycznymi przeżyciami opisanymi na kartach „W cieniu Babiej Góry”. Zabójca powraca do niej w snach, a śmierć przyjaciółki pozostawia trwałą pustkę. Tym razem w wir intrygi kryminalnej wciągnie Baśkę przypadek. A konkretnie wspieranie zbiórki na chorego syna sąsiadki. I odwiedziny u matki z dzieckiem w szpitalu dziecięcym. Okaże się, że to miejsce – jak u Agathy Christie – stanie się przestrzenią wzajemnych podejrzeń i spoglądania na siebie niepewnie, z poczuciem, że gdzieś obok może czaić się złoczyńca.

Małysa myśli i pisze nieszablonowo. Widać to w zasadzie w każdym rozdziale, ale najbardziej w strukturze tej wielowątkowej historii. Autorzy umieszczają akcję w szpitalnym otoczeniu zwykle wówczas, gdy jest to oddział psychiatryczny. Tu będziemy mieli do czynienia z bezbronnymi wobec swej choroby dziećmi oraz matkami dającymi im siłę do walki. Kobieca solidarność będzie tu miała wiele znaczeń. Zwłaszcza gdy jedna z matek uwikła się w wydarzenia, które mogą zwiastować tylko nieszczęście. Z jednej strony widzimy ogromne poświęcenie tych kobiet i dostrzegamy trudy każdego dnia ich życia. Z drugiej jednak – nie mamy pojęcia, do czego może jedną z nich doprowadzić determinacja. „Więcej niż jedno życie” będzie wzruszającą opowieścią o walce, która w dużej mierze jest z góry przegrana. I o miłości, bez której nie da się walczyć.

Ale mamy tutaj także intrygę kryminalną. Z okna wypada jedna z lekarek wspomnianego szpitala. Samobójstwo? Ktoś pomógł jej pożegnać się z życiem? Baśka Zajda dołącza do krakowskiej grupy dochodzeniowej początkowo incognito, ale to się szybko zmienia. A bohaterka zaczyna rozumieć więcej niż inni. Także to, że rozpoczyna się walka z czasem, a ujęcie czarnego charakteru nie będzie wcale łatwe. Na naszych oczach rozgrywa się kilka dramatów. Małysa wraz z bohaterami opuszcza szpitalną przestrzeń – i bardzo dobrze, bo książka dzięki temu dużo zyskuje, i to nie tylko dlatego, że staje się dynamiczna. Denatka wzbudzała ambiwalentne uczucia. Jednak trzeba poznać szczegóły tego, jak żyła i co myślała, aby zrozumieć, gdzie szukać oprawcy. Nic nie będzie tu oczywiste, a tropy, jakie podejmie Zajda, zaskoczą czytających. Zwłaszcza że bohaterka Małysy zdobywa kolejne informacje w zupełnie nieprzepisowy sposób. Ale to jej dociekliwość pozwala zbliżać się do kogoś, kto doskonale się zakamuflował. Śledząc wątek kryminalny, zastanawiamy się także nad tym, czy wpływy i pieniądze to naprawdę wystarczający motyw, by nie cofnąć się w życiu przed niczym. Przed czym chciała się cofnąć albo czemu wyjść naprzeciw lekarka, zanim rzuciła się z okna?

Małysa proponuje nam bardzo interesujących bohaterów drugiego planu. Między innymi odważnego i dojrzałego nastolatka, który zacznie współpracować z Zajdą. Mamy tu także drugą silną kobietę z gór, która niczego się nie boi i jak Zajda jest gotowa stanąć twarzą w twarz z każdym zagrożeniem. Okazuje się, że każdy jest tu ważny i nie ma postaci zbędnej – co mogłoby się stać, skoro główną sceną wydarzeń jest przestrzeń publiczna, gdzie pojawia się i znika wiele osób. Tu istotni będą i kobieta z szatni, i stróż, i czasem też ktoś przypadkowy. Nieco kameralnie i na uboczu rozgrywają się natomiast prywatne dramaty głównej bohaterki. Pojawia się na przykład szansa na to, by zbudować stabilny związek z mężczyzną, który jest wprawdzie nieprzewidywalny, ale łączy go z Baśką silna chemia. Śledzenie tych relacji jest świetnym kontrapunktem do coraz bardziej intensywnych zdarzeń, które czynią z „Więcej niż jednego życia” w dużej części powieść sensacyjną. W wymiarze intymnym to książka o tym, jak trudno jest zbliżyć się do drugiej osoby, kiedy nie jest się do końca bliskim samemu sobie.

Irena Małysa stara się również opisać różne rodzaje obsesji. Tę psychopatyczną, ale i tę związaną z nadzieją na wyzdrowienie chorego dziecka. Wbrew wszystkim faktom świadczącym o tym, że nie jest to możliwe. Śledząc rozwój pierwszej obsesji, znajdujemy się w pobliżu kogoś, kto w doskonały sposób podporządkowuje sobie otoczenie. To typ człowieka zdolnego do wszystkiego, ale również nieprzewidywalnego. Bardzo mi się podoba, że pozornie wyeksploatowana już figura „tego złego” jest tu zręcznie wkomponowana w nietypowy splot zdarzeń, które pozornie się nie łączą. Jednak w tej powieści wszystko tworzy zaskakująco spójną całość. Intryga została bardzo dobrze poprowadzona, a sylwetki bohaterów starannie dopracowane. Czyta się Małysę z pełnym przekonaniem, że mamy do czynienia z dojrzałą przedstawicielką literatury środka, która ma pomysł na siebie i swoje książki. Ta najnowsza będzie także naszym czytelniczym testem z empatii. Ponadto jest to również narracja o tym, jak zachowujemy się w sytuacji granicznej – zagrożenia życia własnego dziecka. Dużo emocji i wiele emocjonalnych historii. To nie będzie książka, którą łatwo się odłoży.

2022-02-18

„Odgłosy ciszy. Kroniki islandzkie” Wioletta Leśków-Cyrulik

 

Wydawca: Replika

Data wydania: 22 lutego 2022

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Pośród niedomówień

Wioletta Leśków-Cyrulik kocha Islandię tak samo jak ja. Oboje doskonale wiemy, że bardzo sugestywnie można opowiedzieć człowieka poprzez jej pejzaż. Dlatego czytanie tej książki było nie tylko przyjemnością obcowania z ciekawą literaturą środka opowiadającą o tym, w jak silnym związku emocjonalnym ze swoimi rodzicami zawsze tkwimy bez względu na stopień przekazanej nam przez nich traumy. W opisach islandzkiej natury odnajdywałem dokładnie te same szczegóły, które i mnie zawsze zatrzymywały. Autorka wykorzystała umiejętność obrazowania za pomocą detali, aby zintensyfikować stany emocjonalne swoich bohaterów. I też – jak ja w „Winnych” – zdecydowała się na to, by zaprezentować islandzką prowincję. Z całą gamą symboliki, jaka może się w niej kryć. Uśpione i oddalone od świata Vopnafjörður stanie się tu areną zdarzeń z pozoru mało spektakularnych. A mimo to maksymalnie nasyconych zarówno niepokojem, jak i różnego rodzaju bliskościami. Bohaterowie tej powieści pozornie tkwią w samotności i o niej również „Odgłosy ciszy” opowiadają w bardzo ciekawy sposób. Ale jest to jednak książka o relacjach. Tworzonych po to, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa lub jego złudzenie, albo też po to, by wzajemnie wspierać się w tym niecodziennym surowym pejzażu, w którym czasem trzeba mieć kogoś obok siebie, aby nie ulec islandzkiej melancholii i wyobcowaniu, z jakiego trudno się wydobyć.

W nowej powieści Wioletta Leśków-Cyrulik powraca do bohaterów, których już sportretowała w swojej twórczości, lecz robi to w taki sposób, że nawet bez znajomości innych jej książek można się z tymi ludźmi oswoić, bo dowiemy się o nich bardzo wiele. Rzecz koncentruje się wokół przybycia na wyspę kogoś, kto egzemplifikuje wszystkie rany i bolesne doświadczenia z przeszłości, o których inna osoba za wszelką cenę chce zapomnieć. Ilona – przez lata odrzucająca swoją córkę – chce spotkać się z Agnieszką i poznać wnuczkę. Tymczasem od początku widzimy, że to próba wskrzeszenia relacji, której nigdy nie było. „Ilona znaczy to, co najgorsze” – tak mocnymi słowami córka określa kobietę, która z różnych powodów nie mogła jej w przeszłości zapewnić wsparcia oraz poczucia bezpieczeństwa. Pośród zimnego i surowego islandzkiego pejzażu – na poły tego ze stolicy kraju, na poły prowincjonalnego – rozegra się bolesna psychodrama, a autorka zdaje się sugerować istotne pytania, które pozostają z nami do końca. Czy mamy bowiem prawo do surowej oceny postępowania swoich najbliższych? Czy mamy prawo w ogóle być arbitrem w sprawie czyjegoś życia i czyichś wyborów? Napięte relacje matki i córki Wioletta Leśków-Cyrulik podkreśla również za pomocą krótkich i bardzo intensywnych dialogów. W ogóle można odnieść wrażenie, że jej bohaterowie komunikują się ze sobą wyjątkowo skąpo. To również ciekawie współgra z islandzkim otoczeniem. Miejscem, w którym potęga natury odbiera czasami wagę słowom i neguje konieczność rozbudowanego wypowiadania się, komunikowania własnych emocji.

Bardzo dużo jest tu ukryte w symbolicznej mgle. Jak choćby w tej, która osacza, kiedy gęste chmury wdzierają się do fiordu i zawłaszczają przestrzeń Vopnafjörður. Tu pisarka ze swoją wrażliwością w bardzo malarski sposób obrazuje przestrzeń w sidłach zjawiska atmosferycznego. To nie będzie jedyny moment, w którym robi to bardzo sugestywnie. Odnosi się cały czas wrażenie, że Islandia stanowi tu swoistą pułapkę. Na Islandii uwięziło się i być może zamroziło wiele emocji. Ludzie wybierający tę wyspę celowo albo w wyniku różnych okoliczności jako miejsce do poszukiwania spełnionego życia zabrali ze świata zewnętrznego zbyt duży bagaż wspomnień. Ale są tu również postacie, które znikąd nie przybyły, Islandia od zawsze była ich domem. Wśród nich lokalny lekarz Bjarni – najciekawsza dla mnie postać specyficznego samotnika, który chce żyć w oddaleniu fizycznym nawet od pacjentów ze swojej miejscowości. Mężczyzna obarczony jest również bolesną traumą z przeszłości, a swoją izolację wybiera całkiem świadomie. Ważne jest to, że w islandzkich dekoracjach samotność nie jest opresyjna, nie stanowi źródła stygmatyzowania. Zarówno Bjarni, jak i inni mieszkańcy portretowanego miasteczka tkwią w takiej samotności immanentnej, kojącej. Rozumianej bardziej jako stan naturalny, który tylko z konkretnych powodów może stać się początkiem na przykład narastającej mizantropii.

Interpretując tytuł powieści, warto zwrócić uwagę na to, że Leśków-Cyrulik stara się opowiedzieć zarówno o sile, jak i o fatalizmie różnego rodzaju przemilczeń. Ale milczenie jako takie również wpisane jest w islandzki pejzaż. Tutaj bohaterowie wychodzą ze strefy komfortu, którą zbudowali sobie w różny sposób, i są konfrontowani ze słowami – one mają coś wyjaśnić, ale również dokonać kolejnych podziałów. Przyglądanie się rodzinnemu dramatowi o porozumieniu pisarka rozdziela na dwie przestrzenie. Z jednej strony mamy doskonale funkcjonujące małżeństwo, w którym mówi się o wszystkim i zgoda jest gwarantem pomyślnego życia. Z drugiej natomiast – w tę spokojną przestrzeń wdziera się ktoś pozornie obcy. Ktoś, za kim stanie jeszcze jedna z bohaterek, bo przybywająca na Islandię Ilona nie będzie pozostawiona sama sobie. W Vopnafjörður milczy się stale. Dzięki temu tworzy się iluzję spełnionego życia. „Odgłosy ciszy” będą sugerować pewną charakterystyczną symbiozę z islandzkim otoczeniem, w której ważne jest zachowanie tytułowej ciszy pozwalające na unikanie ewentualnych napięć wynikających z komunikacji.

Chłód wdziera się tu między bohaterów jak ten realny przez szczeliny domu, w którym na przykład nie działa ogrzewanie podłogowe. Jednocześnie jest to historia o tym, w jaki sposób emocjonalny chłód przekształca się w burzę emocji. Vopnafjörður staje się miejscem zarówno izolacji, jak i zaskakujących zbliżeń. A pisarka fantazjuje o tym, jak blisko i jednocześnie daleko możemy być od siebie w przestrzeni, w której wszystko tkwi w jakimś dystansie wobec człowieka. „Odgłosy ciszy” to poruszająca historia oddaleń i powrotów. Książka powstała z miłości do Islandii, ale również z zainteresowania trudnymi sprawami, które są tu pokazane wielowymiarowo, choć czasami zbyt szczegółowo wyjaśniane. Czyta się nową powieść Leśków-Cyrulik jak historię tego, że w kraju, w którym można żyć niepostrzeżenie i na półwdechu, od czasu do czasu pojawiają się momenty bardzo intensywnych emocjonalnych zbliżeń. To rzecz o stanowieniu o sobie – zawsze w cieniu naszych rodziców i zawsze z ich obecnością, zwłaszcza w kluczowych momentach, podczas podejmowania jakichś decyzji. „Odgłosy ciszy” to powieść o matkach, od których chce się oddalić, i o dzieciach wciąż na nowo potrzebujących matczynego wsparcia również w dorosłym życiu. Piękna proza o pięknym kraju. Znakomicie łącząca impresjonizm opowieści o naturze z ciekawą wiwisekcją rodzinnych zawiłości i problemów.

2022-02-15

„Zemsta” Jo Nesbø

 

Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie

Data wydania: 23 lutego 2022

Liczba stron: 416

Przekład: Iwona Zimnicka

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Wizje przyszłości

Jo Nesbø nadal literacko eksperymentuje z opowiadaniami. Po przewrotnej „Zazdrości” otrzymujemy zbiór pięciu tekstów, do których słowo „eksperyment” pasuje wręcz idealnie. Dawno nie czytałem tak różnorodnej tematycznie i tak dynamicznej książki. To kolejny gest autora w stronę czytelnika zainteresowanego krótszą formą narracyjną. A jednocześnie krok naprzód w konstruowaniu światów przedstawionych w opowiadaniach, bo „Zemsta” zaproponuje nam coś innego niż „Zazdrość” – teksty dużo bardziej nieoczywiste, w których wyobraźnia Nesbø pracuje na szalonych obrotach. Nie znaczy to jednak, że opowie nam historie niemożliwe. Jakkolwiek potraktować brawurę narracyjną tej książki, jest ona od początku do końca o nas takich, jakimi jesteśmy tu i teraz. Z opowieściami o takim kształcie przyszłości, jakiego byśmy nie chcieli, ale nie sposób nie zauważyć, że sumiennie się przykładamy do tworzenia go.

„Wyspa szczurów” i „Czarny skoczek”, opowiadania otwierające i zamykające zbiór, znakomicie sprawdziłyby się jako scenariusze filmów sensacyjnych. Wizje mrocznej przeszłości są bardzo sugestywne. Ale najlepiej prezentują się środki służące temu, by nadać akcji taki przebieg, że usatysfakcjonuje ona nie tylko wielbicieli czystej sensacji, lecz również tych, którzy w swoich mrocznych fantazjach o tym, co nas niebawem czeka, zastanawiają się nad kruchą kondycją człowieka. Albo nad jego nonszalancją, pod którą chciałby ukryć swoją kruchość. „Wyspa szczurów” to opowieść o społeczeństwie, „Czarny skoczek” prezentuje bardziej kameralną historię. W obu tekstach mamy inteligentnego bohatera, który doświadczył najbardziej bolesnej straty, a po niej rewiduje swoje poglądy i przekonania w taki sposób, żeby rozegrać z kimś spektakularną grę. Jo Nesbø nie pozostawia złudzeń co do tego, kim możemy stać się w przyszłości. Proponuje fantazje o tym, kim moglibyśmy się nie stać, gdyby świat wyglądał inaczej, a my bylibyśmy innymi jego budowniczymi.

W „Niszczarce” pojawiają się literackie spekulacje na temat tego, czego naprawdę może potrzebować gatunek ludzki po naznaczonej Wielką Wojną przeszłości. Wyobrażacie sobie świat bez Internetu czy telefonów komórkowych? Do takiego miejsca docieramy w tym opowiadaniu, ale w zamian za to mierzymy się wraz z bohaterem z zupełnie innym wynalazkiem. Czymś, co w jednej chwili może unicestwić naszą tożsamość. Tymczasem gra toczy się też o coś zupełnie innego. Autor sięga do jednej z najbardziej popularnych mrzonek ludzkości. Intrygująco pokazuje, że coś, czego za wszelką cenę pragniemy, może być jednocześnie drogą do naszej zguby.

Najbardziej zaskakujące w swej wymowie jest opowiadanie „Cykady”. Tu będziemy mieli do czynienia nie tylko z autorską zagadką. Ten tekst także nawiąże do ludzkich pragnień czegoś niemożliwego, ale jednocześnie ukaże, czego doświadczamy jako możliwego w bardzo bolesnym znaczeniu. Obok surrealistycznej i groteskowo mrocznej opowieści o męskiej przyjaźni, w którą wdziera się kobieta, Jo Nesbø zestawi jedyny chyba bliski oczywistości tekst o relacji między mężczyznami, którzy stają w obliczu zagrożenia życia w Botswanie. „Antidotum” jest opowieścią zawierającą chyba najwięcej komizmu słownego. W pozostałych tekstach autor chce być w nieszablonowy sposób ironiczny. I niebezpiecznie blisko siebie stawia to, co wydaje się niemożliwe, i to, co bardzo bolesne, okazujące się doświadczeniem każdego czytelnika.

A w tym wszystkim da się znaleźć miejsce na miłość. Tak, odnieść można wrażenie, że to uczucie jest motywem przewodnim, a zemsta tylko sugestywnym tłem. Trudno napisać o miłości coś niezwykłego, jednak Nesbø potrafi ją tak inteligentnie połączyć ze swoimi światami przedstawionymi, że przyjmuje się ją jako specyficzną dodatkową bohaterkę tekstów. A może autor stara się udowodnić, że o miłości naprawdę nie napisano jeszcze wszystkiego, więc umieszcza ją w zagadkowych kontekstach. Kiedy dostrzeże się dodatkowe znaczenia tego, czym może być miłosne przywiązanie, „Zemsta” oddziaływać będzie na wyobraźnię jeszcze mocniej. To naprawdę intrygujące połączenie literackiego motywu z tym, co jest w stanie z nim zrobić nietuzinkowy autor.

Ta książka opowie o tym, jakimi potworami względem siebie możemy być i jak jednocześnie czuli stajemy się wtedy, kiedy określają nas relacje z najbliższymi. Myślę, że „Zemsta” ze swoim tytułowym kluczem otwiera tu dużo więcej drzwi, niż mogliśmy obserwować w przypadku „Zazdrości”. Jo Nesbø jest gotów fantazjować o lojalności, a także o takim rodzaju odrzucenia, w którym bliska relacja zaczyna być przestrzenią walki. Walka toczy się tu oczywiście o przetrwanie, ale także – w przypadku kilku bohaterów – o zachowanie kręgosłupa moralnego w świecie, w którym moralność przedefiniowano na wiele sposobów, a być może także zapomniano, czym pierwotnie była.

Bo najbardziej fascynujące są tu autorskie ucieczki w przyszłość. Postapokaliptyczne wizje łączą się z prywatnymi dramatami. Ludzkość chce przetrwać za wszelką cenę, ale okazuje się, że musi wziąć za kilka spraw odwet. Bardzo ciekawe są tu wizerunki kobiet. To kobiety w znacznej mierze determinują to, jak zachowują się męscy bohaterowie, ale są dużo wyraźniejsze nawet wówczas, gdy stoją na drugim planie. Można się chwilami zastanawiać, czy autor dzieli tu zemstę ze względu na płeć. Myślę, że stara się przede wszystkim zniuansować pojęcie i nie czynić go najbardziej czytelnym motywem opowiadania.

Dlatego nowa książka Jo Nesbø usatysfakcjonuje odbiorców oczekujących niebanalnych zagadek umieszczonych w gatunku literackim, z którego słynie autor. Widać, że to już druga po „Zazdrości” próba wyjścia naprzeciw czemuś nowemu. Kondensacja treści i przesłania proponowana w zupełnie nowym stylu idzie w parze z tym, za co Nesbø wszyscy cenią – umiejętnością tworzenia dramaturgii w taki sposób, by punkt kulminacyjny zawsze był miejscem, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. „Zemsta” to zbiór formalnie ekspresyjnych tekstów. Jednocześnie tkwi w nich inna moc. Moc tworzenia świata przedstawionego w taki sposób, że jakkolwiek byłby dla nas irracjonalny, gdzieś wewnątrz musimy zaakceptować jego kształt, bo autor nie pisze o niczym innym niż to, co kreujemy lub moglibyśmy wykreować. Przebiegli, sprytni i inteligentni bohaterowie podążają za czymś, co pozornie oczywiste. Ale ich życie staje się specyficzną grą. Ta książka jest też literacką grą z czytelnikiem oczekującym czegoś niebanalnego. Niektóre z tych opowiadań mogą na zawsze zapaść w pamięć.

2022-02-11

„Podłość” Olga Mildyn

 

Wydawca: W. A. B.

Data wydania: 23 lutego 2022

Liczba stron: 480

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: W podłym kraju

Dawno nie czytałem jakiejś ciekawej wielogłosowej książki o Polsce. O tym, jak bardzo zanurzeni jesteśmy na co dzień w ponurej krainie absurdu. I o tym, że ten absurd już od dawna nie jest komiczny, lecz tragiczny. Dostałem właśnie taką powieść. Inną chociażby od „Ale z naszymi umarłymi” Jacka Dehnela, który mocno hiperbolizuje, buduje napięcie w zderzeniach z licznymi symbolami. W „Podłości” nasz kraj jest tragikomiczny w bardziej dosłownym znaczeniu. Bardziej bezkompromisowym i pozbawionym momentami złudzeń, ale opisanym konsekwentnie, bez stylistycznych ucieczek – choć autorka mogłaby je robić, bo świetnie panuje nad frazą i dobrze wie, co ma tu wybrzmieć wyjątkowo dosadnie. Ta debiutantka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, w jaki sposób opowiedzieć nasz kraj i nas samych, by jednocześnie bolało i wywoływało czułość – wobec niektórych bohaterów i kilku nakreślonych tutaj sytuacji. Co mnie ujęło? Dyscyplina panowania nad obszernym tekstem. Rozbudowanym przede wszystkim dlatego, że Olga Mildyn chce pokazać, jaki ma narracyjny zmysł obserwacji. Czasem zapomina się, że ta wielowątkowa powieść ma do powiedzenia więcej niż dosadnie sportretowana scena, wyraziście nakreślony pejzaż emocjonalny bohatera w danej chwili. Można zatem czytać „Podłość” na kilka sposobów. Powieść łączy w sobie również parę gatunków. Wskazuje polskie bolączki w taki sposób, że zwrócimy na nie uwagę naprawdę. Tak jak na przedstawionych w tej narracji ludzi z rodzaju tych, którzy są dla nas na co dzień przezroczyści.

Na drodze dochodzi do tragicznego wypadku. Rozpędzone auto osobowe, które nagle zmienia pas, uderza z impetem w ciężarówkę. Nie ma szans, by w tym samochodzie ktokolwiek przeżył. A ginie ojciec wraz z trójką dzieci. To jednak nie koniec rodzinnej tragedii. Matka również zostaje znaleziona martwa. Co tu się wydarzyło? Co dotknęło tę rodzinę? Trudno uwierzyć, że tak tragiczny zbieg okoliczności jest rzeczywiście dziełem przypadku. Mildyn skoncentruje się na enigmatycznej tragedii, by opowiedzieć o fascynujących związkach zmarłych z żywymi. O tym, że – jak to jest ironicznie wspomniane na jednej ze stron powieści – „(…) nie żyć będziemy zdecydowanie dłużej niż żyć”. Bo ta zagadka pozostaje w pamięci i nie jest tylko chwilowym sensacyjnym newsem, nad którym westchniemy ze smutkiem przed ekranem telewizora, zmieniając zaraz kanał i zapominając o tym, że kogoś spotkał koniec ostateczny.

Upadek domu Złotowskich przedstawiony został w enigmatycznej konwencji. Tak, ten debiut ma bardzo mocny fundament, a uświadomimy sobie jego wagę dopiero wówczas, gdy doczytamy powieść do końca. Olga Mildyn skroiła ją najlepiej, jak potrafiła, i szczególnie doceniam intrygującą kompozycję klamrową. Co poza tym? Wraz z ludźmi odpowiedzialnymi za wyjaśnienie wskazanych śmierci będziemy śledzić zarówno ich poczynania, jak i codzienność ich życia – z tymi ważnymi i często gorzkimi przemyśleniami, które definiują ich właśnie w tym kraju. W Polsce, w której rodzinna tragedia może mieć skomplikowane podłoże. A jednocześnie tak oczywiste, bo przecież tutaj nie może wydarzyć się nic dobrego. Tu ludzie są wykorzystywani przez innych ludzi, zdani tylko na siebie, nieufni wobec jakiejkolwiek instytucji, udręczeni już samym byciem Polakami. Debiutantka bardzo sprawnie łączy intrygę kryminalną z socjologicznym obrazem tego, w jaki sposób państwo staje się zagrożeniem, a ludzka jednostkowa walka z systemem – skazaną na porażkę drogą prowadzącą bardzo często do dramatu.

Tymczasem jesteśmy wśród żywych. Poznajemy młodego doktora socjologii, hipochondryka i człowieka natury wsobnej. Nieznoszącego zarówno swojego otoczenia, jak i siebie samego. Czujnie przyglądającego się i oceniającego wszystko to, co większość ludzi przyjmuje bez cienia krytyki. Bruno jest szczególnie uwrażliwiony na manipulacje medialne. Wspomniana wyżej sprawa przykuwa jego uwagę. Ale także uwagę pewnej dziennikarki starającej się stworzyć materiał prasowy ujawniający prawdziwy wizerunek Polaka. Dotychczas skupiała się na aferze ze sprzedażą wózków inwalidzkich. Tu przecież nawet niepełnosprawnych ktoś może oszukać i zniszczyć. Bohaterka nie spodziewa się tego, z czym się zetknie i do jakich faktów dotrze. Obok niej wokół mrocznej sprawy pracują oczywiście policjanci i prokuratorzy. Znakomite jest to, w jaki sposób Mildyn przyciera trochę nosa wszystkim silącym się na sporą dramaturgię postaci pisarzom kryminałów i sensacji. Jej policjanci są bohaterami z krwi i kości, bez wyraźnych cech dystynktywnych, bez zarysu charakterologicznego typowego dla kryminału. To są ludzie, którzy najchętniej usiedliby w domowych pieleszach i odpoczęli. Zmęczeni i sfrustrowani. Choć zaintrygowani oraz chętni do rozwiązania zagadki śmierci rodziny Złotowskich, są przede wszystkim szarymi obywatelami kraju rzucającego im kłody pod nogi tak samo jak wszystkim pozostałym Polakom.

Chociaż „Podłość” jest bezkompromisowa, chwilami nawet obcesowo, to jednak książka o ludzkich czułościach, które ukryliśmy gdzieś głęboko i nie chcemy ich już ujawniać światu. Widać, jak w tym kostycznym i mrocznym świecie naznaczonym przez tragedię rodzinną autorka otwiera na chwilę drzwi do nieco innego świata, innej sfery przeżyć. Jest dosadnie i brutalnie, ale jest też miejsce na przytulenie się czy wyjście ze strefy swojego komfortu, aby ujrzeć, że tuż obok pojawia się drugi człowiek i wcale nie jesteśmy na tym świecie ważni tylko sami dla siebie. To też książka o tym, co się z nami dzieje, kiedy życie nie jest dla nas czułe. Jaki pancerz musimy na siebie założyć i jak konsekwentnie trzymać gardę. Nie da się inaczej w kraju tak wielkich nierówności społecznych, tak potężnej zawiści i zazdrości. Ale również tak pełnej desperacji walki o to, by zdobyć pieniądze. Bo o nich także będzie ta powieść. O niedoborze i o tym, co się dzieje, kiedy udaje się zdobyć środki materialne – nierzadko największym kosztem. Jednak i tak widzimy, że Olga Mildyn dla najbardziej nawet odstręczających bohaterów zachowuje to, czego oni nie potrafią znaleźć w samych sobie – empatię i dystans w ukazywaniu ich krajobrazu emocjonalnego.

„Każdy z nas jest zły w czyjejś opowieści”. Kiedy czytający zaczynają stygmatyzować poszczególne postacie, po pewnym czasie orientują się, że widzą tylko ich fragmentaryczny wizerunek. Mildyn stara się skupić na tym, że bardzo często dostrzegamy w drugim człowieku przede wszystkim to, co nas ogólnie uwiera, a podobieństwa skłaniają do tego, że mniej oceniamy. Będzie tu dużo wizerunków ludzi, którym nie chciałoby się współczuć, a jednak to współczucie gdzieś się rodzi, bo w gruncie rzeczy – co „Podłość” podkreśla na kilka sposobów – jesteśmy równie zagubieni i bezradni wobec siebie bez względu na to, co osiągnęliśmy w Polsce i jak identyfikujemy się z tak zwanymi normami społecznymi. To powieść, która zaczyna się od zła w wymiarze dość oczywistym, a potem stara się je niuansować. Zwłaszcza że znajdujemy się w przestrzeni, w której pojawia się coraz więcej nieufności. Co doprowadziło do śmierci całą rodzinę w kraju, w którym podobne tragedie dzieją się codziennie, ale nikt o nich dobrze nie opowie, bo nie są enigmatyczne? Powieść Olgi Mildyn zadaje także pytania o to, na ile mamy prawo ocenić czyjekolwiek postępowanie i moralność, kiedy zdajemy sobie sprawę z tego, że okoliczności domagają się przedefiniowania jednego i drugiego. Poza wszystkim jest to bardzo inteligentna książka o tym, w jaki sposób drugi człowiek zaczyna funkcjonować w naszej świadomości. Cieszę się, że natknąłem się na powieść, która umie w mimo wszystko oryginalny sposób opowiedzieć o tym, jak boli bycie dzisiaj Polakiem. A także o specyficznych związkach życia ze śmiercią. Czytający będzie się czasem uśmiechał, jednak całość jest wyjątkowo ponura diagnostycznie. Cieszę się, że polska literatura wciąż twórczo sięga po wzorce i motywy, które wydają się już mało atrakcyjne.

2022-02-09

„Niespokojni ludzie” Fredrik Backman

 

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 9 lutego 2022

Liczba stron: 312

Przekład: Agata Teperek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje ze sobą

Takie książki jak ta są nam bardzo potrzebne. W morzu ponurych narracji karmiących się tym, że znakomita literatura zazwyczaj wyrasta ze smutku, bólu czy melancholii, trzeba czasem przeczytać powieść taką jak „Niespokojni ludzie”. Udaje mi się co roku trafić na historie, które uświadamiają mi, że z żadną swą niedoskonałością nie jestem sam i że każda z nich może odbić się w codziennych relacjach, bo wszyscy jesteśmy podobni w swej szalonej gonitwie za sensem życia. Dwa lata temu powiedział mi to David Machado w znakomitym „Średnim współczynniku szczęścia”. Przed rokiem przypomniałem sobie o tym wszystkim dzięki „Snowi o okapi” Mariany Leky. W tym roku już w lutym mam swoją ulubioną pozytywną książkę o życiu i jest to właśnie powieść Fredrika Backmana. Można się zżymać, że autor operuje pewnymi truizmami dotyczącymi ludzkiego życia, a przede wszystkim funkcjonowania człowieka w społeczeństwie. Można je jednak opowiedzieć w taki sposób, by powieść wybrzmiała wiarygodnie. Dała nie tylko pokrzepienie, ale udowodniła, że możliwe jest literackie opowiedzenie świata w taki sposób, że po zamknięciu książki chce się tylko uśmiechnąć.

Bohaterom „Niespokojnych ludzi” nie jest do śmiechu. Dwóch niezbyt rozgarniętych policjantów z prowincji usiłuje schwytać rabusia, który najpierw napadł na bank, gdzie nie było żadnej gotówki, a potem pod wpływem paskudnego zbiegu okoliczności trafił do mieszkania na sprzedaż i wziął zakładników w postaci wszystkich oglądających to nieszczęsne lokum. Narracja zbudowana jest w taki sposób, że czytamy o przesłuchaniach kolejnych zakładników już po ich uwolnieniu i jednocześnie poznajemy szczegóły tej zawiłej historii. Backman w swej intrydze wyciągnie niejednego królika z kapelusza. A jednego nawet z łazienki. Rozegra się przed nami pełen komizmu słownego i sytuacyjnego dramat, z którego chyba wszyscy wyjdą obronną ręką. A może będzie on dopiero przyczynkiem do tego, by pośród chaosu dziwnych zdarzeń zacząć porządkować swoje sprawy i zwyczajnie przestać być życiowym idiotą?

„Nigdy naprawdę się nie dowiemy, co robimy sobie, ze sobą i dla siebie nawzajem”. Szwedzki pisarz chce chyba orbitować wokół tych słów, portretując charyzmatycznych bohaterów, których zbliżają do siebie niecodzienne okoliczności. Obraz jest z pozoru gorzki i pełen cynizmu. Zwłaszcza gdy widzimy, w jaki sposób świadkowie napadu z bronią w ręku traktują przesłuchujących ich policjantów. Zatem najpierw zderzamy się z wieloma gorzkimi refleksjami na temat życia. Backman ustami swoich bohaterów opowiada, co się dzieje, kiedy ono „dopada wszystkich”, bo tylko tak można określić relację człowieka ze swoim życiem uporządkowanym przez normy i jednocześnie tymi normami traumatyzowanym. Wszyscy w tej powieści znajdują się nagle w zaskakującej sytuacji granicznej. Każdy musi podjąć taki rodzaj decyzji, z jakim jeszcze nie miał do czynienia. Wszyscy zmuszeni będą do konfrontacji swojego wyobcowania, swoich dziwactw i idiosynkrazji z tym, jak widzi ich w tym wszystkim drugi człowiek. Najlepiej, aby był obcy, bo wówczas zobaczy najwięcej. I to jest najciekawsze w „Niespokojnych ludziach” – ta historia opowiada się poprzez zderzenia i konfrontacje punktów widzenia innych na to, kim są ludzie, z którymi przyszło obcować wyjątkowo intensywnie, choć też równie wyjątkowo krótko. Zbudowane napięcie z ogromną dawką humoru zamieni się stopniowo w coś innego. I wówczas, gdy już zdrowo się pośmiejemy z głupoty lub niefrasobliwości bohaterów albo ich specyficznego stosunku do życia i innych ludzi – ujrzymy, w jakim kierunku zmierzają jako pewna grupa. Bo to nie będzie słodko-gorzka i pełna dowcipu książka o nieprzemyślanym napadzie na bank i jego konsekwencjach. Myślę, że Backman jak mało kto w literaturze środka potrafi opowiedzieć o ludzkich niedoskonałościach z doskonałym dystansem. I niebywałą wnikliwością.

To rzecz o ludziach, którzy mają pod górkę. O nieporadnym policjancie, który musi sprawdzić w Google, jak postępować z porywaczem. O nienawidzącej ludzkości, zwłaszcza tej niżej sytuowanej, kobiecie od lat uzależnionej od uczestnictwa w oglądaniu mieszkań, którymi interesują się ludzie przez nią znienawidzeni. O specyficznej parze emerytów, która odwiedziła wszystkie sklepy Ikea. O równie oryginalnej spodziewającej się potomka dwójce kobiet, w których związku więcej jest chyba tego, co je dzieli, niż elementów łączących. To też historia sędziwej pani odsłaniającej tu swoje sekrety. W końcu o kimś określonym mianem „jednostki”, kto w desperacji rusza do banku, aby zdobyć zaskakująco niską kwotę. Wszystko tu wymiesza nam się w ironicznym i przerażającym chwilami tyglu, bo siła zależności między bohaterami będzie rosła wprost proporcjonalnie do liczby odsłanianych elementów sensacyjnej intrygi. Pośmiejemy się z samych siebie. Ze swojej życiowej niezaradności, a jednocześnie z konsekwencji dokonywania uparcie tych samych dziwnych wyborów. Ze swojej pozornej niezależności, której możemy być pewni bardziej niż tego, kim w gruncie rzeczy jesteśmy.

Szalony bieg wydarzeń w „Niespokojnych ludziach” staje się okazją do tego, by przyjrzeć się Szwecji w krzywym zwierciadle, a człowiekowi w sensie symbolicznym nad wyraz uważnie i z empatią. Duże znaczenie będzie miała odkrywana przed nami przeszłość bohaterów, ale równie ważne będą antycypacje. Pomiędzy nimi coraz bardziej szalona i absurdalna sytuacja, w której spadają charakterologiczne maski i wszyscy stają się tu bezradni, a zarazem zjednoczeni w tym, by wydobyć kogoś z bezradności. Fredrik Backman wie, do którego momentu ma głównie bawić. Bo potem stara się opowiedzieć człowieka z każdą jego słabością, którą można przekuć w atut. Ładnie pracuje tu na przykład metafora mostu. Miejsca, które w zamierzeniu twórców ma łączyć, a staje się punktem kulminacyjnym życia tych, którzy z różnego powodu stali się samotni, niezdolni do odnalezienia samych siebie w innych. Ta powieść w bardzo prowokacyjny i jednocześnie inteligentny sposób obrazuje rolę człowieka w społeczeństwie zdominowanym przez technologie, ponury dyktat pracy zawodowej i przez społeczne powinności, które wyraźnie pokazują, gdzie jest nasze miejsce i jaką istotą powinniśmy być w relacjach. Wszystko tu zostanie rozsadzone, potem będzie hiperbolizowane, ośmieszone i wydrwione, aż wreszcie narracja zakończy się w bardzo nieprzewidywalny sposób.

„Jeśli cały czas masz wybór, wtedy nie sposób nic wybrać”. Te słowa jednego z policjantów zobrazują również sytuację, w której ludzka tożsamość podlega zbyt wielu wpływom i musi ulec presji za wielu oczekiwań. Tymczasem bohaterowie tej powieści dokonają konkretnych wyborów. Zaskoczą nimi samych siebie. Jednak Backman chce przede wszystkim zasugerować, że mnogość czegoś nie zawsze oznacza zagubienie wobec niej. Jasno i czytelnie proponuje nam tezy dotyczące tego, co rujnuje nasze życie, a co może czynić je spełnionym. To nie jest poradnik dobrego życia. To pełna humoru, uniwersalnych refleksji i przede wszystkim niebywałej czułości historia nas wszystkich – wiecznie uwikłanych w relacje, które są naprawdę dużo prostsze, niż nam się wydaje. A kiedy zobaczy się je naprawdę, można być z życia zadowolonym. Myślę, że wielu czytelników ta szalona i intrygująca narracja doprowadzi do miejsca, w którym poza uśmiechem pojawi się też samoakceptacja. Fredrik Backman śmieje się tutaj z człowieka, ale jednocześnie pochyla nad nim z wielką czułością.

2022-02-07

„Dolina Cieni” Bartosz Szczygielski

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 9 lutego 2022

Liczba stron: 384

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Zniknięcie i powrót

Bartosza Szczygielskiego ciągnie w kierunku sensacji, o czym mogliśmy się przekonać już w powieści „Winni jesteśmy wszyscy”. Ta najnowsza jest oczywiście thrillerem, ale pojawiają się tu sceny – na przykład ta, gdzie ujawnia się główna bohaterka tej książki – które pokazują, w jaki sposób autor ćwiczy się w nieco innych technikach obrazowania, niż miało to miejsce w jego wcześniejszej twórczości. „Dolina Cieni” usatysfakcjonuje zatem i zwolenników wartkiej akcji, i czytelników oczekujących zaskakującej gry z ich wyobraźnią. To już stały element mojego czytania Szczygielskiego, kiedy gdzieś na marginesie zapisuję sobie kolejne pytania, bo czegoś na bieżąco nie rozumiem, a potem jak zawsze otrzymuję na te pytania odpowiedzi. Rzadko takie, jakie bym podejrzewał. To jest cecha charakterystyczna tego pisarza: potrafi zagubić i zirytować czytającego, aby potem przyłożyć mu między oczy, kiedy ujawnia to, co sam sobie rozpisał, zanim podjął się konstruowania fabuły. Tu również będziemy dość mocno zaskoczeni, chwilami bezradni, a na pewno uświadomieni, że Szczygielski rozpoczynał przecież swoją karierę od literatury mocno noir. „Dolina Cieni” będzie bardzo mroczną opowieścią o tajemnicach, które zmieniły czyjeś życie, a także o tym, że po latach przychodzi rozrachunek krzywd. I nikt nie jest w stanie przewidzieć, jakie kary zostaną komu wymierzone.

A winnych jest tu naprawdę wielu. Będziemy ich poznawać stopniowo, ale radzę zwrócić uwagę na to, że Bartosz Szczygielski będzie tu manipulował czytelnikami, którzy będą chcieli obdarzyć sympatią albo antypatią poszczególnych bohaterów. Jak zawsze twórca zadba o to, by wyjątkowo ciekawie przedstawić kobiece postacie. Tu na pierwszy plan wysunie się nastolatka o zadziwiająco dojrzałej osobowości i świadomości tego, co chce w życiu osiągnąć. Ta dziewczyna będzie sprawiać wrażenie bardzo przewidywalnej w tym, co robi i co czuje. Nic bardziej mylnego. „Dolina Cieni” będzie tak skonstruowana, że jej biografia – choć stale tylko punktowana – odsłoni coraz bardziej przerażające fakty z przeszłości. A od przeszłości chce uciec Tomasz Rach, samotnik żyjący przy granicy z Ukrainą, pracujący w tartaku i parający się przemytem lekkich narkotyków. Człowiek, który stara się być niewidzialny. Przyczajony, stale gotowy do ucieczki. Zatarł za sobą wszelkie ślady. Właściwie go nie ma. A jednak jego serce pulsuje mocno, a głowa nie pozbyła się wspomnień, z którymi Rach będzie musiał się skonfrontować. Niektóre z nich bowiem nie będą wspomnieniami, lecz wciąż żywymi faktami zmuszającymi do ponownego starcia z tym, od czego się uciekło.

Każdy z nas marzy czasem o nowym życiu, z nową tożsamością, pod zupełnie innym adresem. Jak wiele można poświęcić, aby rozpocząć coś nowego? A może jak bardzo trzeba się bać tego dotychczasowego życia, by zdecydować o jego końcu i uciec bezpowrotnie? W „Dolinie Cieni” nic nie będzie proste. Na pewno nie usiłowanie zdystansowania się. Bohater tej książki podejmuje trudne życiowe decyzje, które będą miały swoje konsekwencje. Jego motywacje staną się dla czytelnika niejednoznaczne: od początkowego zrozumienia, dlaczego postąpił tak, jak postąpił, po narastającą niechęć do Tomasza Racha. Dlaczego tak się dzieje? Ta dynamiczna proza wciąż na nowo ustawia koncentrujący uwagę obiekt w zupełnie innych miejscach. Zwłaszcza że momentami trzeba myśleć za bohatera, który wydaje się dość niefrasobliwy, gdy na przykład nie zastanawia się głębiej nad tym, jak dokładnie kiedyś zatuszowano jego zniknięcie, ani nad tym, dlaczego otrzymuje wiadomość tekstową na telefon, którego numeru nikt nie znał.

Sporo jest w fabule miejsc, kiedy możemy się dziwić, skąd to wszystko się bierze i w jaki logiczny sposób wytłumaczyć kilka wydarzeń. Tak, to były te momenty, kiedy zapisywałem sobie wspomniane pytania. Gdy przychodzi czas na odpowiedzi, dynamizm „Doliny Cieni” jest już bardzo mocny. Wcześniej zdajemy się zatrzymani gdzieś w czasie i przestrzeni razem z bohaterami. Na półwdechu, w jakimś zawieszeniu. Znaczna część tej książki stara się bowiem sugestywnie zobrazować moment wyczekiwania. Chwilami trudno jest określić, co buduje napięcie tego wyczekiwania, ale pewne jest, że główny bohater ma specyficznego antagonistę i wokół niego zbuduje się zajmująca intryga.

Szczygielski nie pierwszy raz opowiada o demonach z przeszłości, które powracają, bo nie sposób się było z nimi pożegnać. Tu obserwujemy, co się dzieje z ludźmi, którzy zaznali bolesnych strat. Niepowetowanych utrat na zawsze zmieniających ich percepcję i wrażliwość. Rach jest tu człowiekiem, któremu wydaje się, że doskonale nad wszystkim panuje – wie, jaki kierunek nadać swojemu tymczasowemu życiu, aby za jakiś czas stało się nowym życiem pełnym wolności. Ale to nie jest tak, że można pożegnać samego siebie. Zwłaszcza kiedy pojawiły się zbiegi okoliczności, które jakby cofały wszystko w czasie. Tomasz Rach i charyzmatyczna nastolatka wrócą tam, gdzie czeka ich tylko jakaś konfrontacja z tym, co piekielne. Z czymś, czego nie sposób było zapomnieć. Każde rusza w drogę z innym bagażem traumatycznych przeżyć. Kiedy zderzą się ze sobą prawdziwe motywacje działania tej dwójki, Szczygielski nie da już ani im, ani czytającym żadnego wyboru, bo będzie bezkompromisowy do ostatnich stron. Jednocześnie wciąż na nowo stawiając pytanie o to, co możemy zapomnieć, co wybaczyć, a co będzie domagać się zemsty.

„Dolina Cieni” opowiada ponurą historię o tym, że ucieczka od samego siebie nigdy nie jest możliwa. To także rzecz opowiadająca o kilku mrocznych zdarzeniach, które już na zawsze naznaczyły pewną wieś. „We wsi ciągle ktoś patrzy” – mówi miejscowy ksiądz. Być może poczucie tego, że wciąż jest się podglądanym i ocenianym, wzmacnia wspomniane już budowanie napięcia związanego z oczekiwaniem. Jesteśmy w małej społeczności, która ani niczego nie zapomniała, ani też nie przymyka oczu na to, co się obecnie dzieje. Ta książka jest też obrazem męskiego poczucia omnipotencji – panowania nad całym światem i rozdawania w nim kart. Nie tylko Rach będzie tym, który uważa, że rzadko się myli. Jego antagonista będzie dużo bardziej mroczny, choć portretowany dość jednoznacznie. Rozegra się tu w pewnym sensie bitwa testosteronu, ale jak wspomniałem – bardzo ważne, a może najważniejsze w tej opowieści są kobiety, które Szczygielski w swoich książkach zawsze traktuje ze szczególną empatią.

Dobrze dopasowana okładka obrazuje bohaterów, którzy od początku do końca tkwią w symbolicznej mgle. Próbując się z niej wydostać, widzą coraz lepiej kontury tego, czego tak naprawdę nigdy nie chcieliby ujrzeć w pełni. Są tu ciche dramaty i spektakularne próby wymierzania sprawiedliwości. Balans między tym, co intymne, a sensacyjnymi dekoracjami został zachowany bardzo dobrze. Nie pozostaje nic innego, jak polecić tę mgliście mroczną prozę. Kolejny dowód na to, że Bartosz Szczygielski wciąż jest w znakomitej formie pisarskiej, unikając klisz i schematyzmu.

2022-02-04

„Prawo linii” Hye-young Pyun

 

Wydawca: Kwiaty Orientu

Data wydania: 7 lutego 2022

Liczba stron: 264

Przekład: Filip Danecki/Choi Jeong In

Oprawa: miękka

Cena det.: 39 zł

Tytuł recenzji: Wędrówki

Hye-young Pyun to autorka znana już polskiemu czytelnikowi, ale dla mnie jest to pierwsze spotkanie z jej twórczością. „Prawo linii” to nieoczywista rzecz, która rozsadzać będzie ramy gatunkowe thrillera. Na pewno powinni ją przeczytać wszyscy wielbiciele powieści z dreszczykiem, jednak tacy, którzy oczekują zaskakującego prowadzenia fabuły tam, gdzie zwykle dominują klisze i powtórzenia. Napięcie budowane przez koreańską autorkę jest inne. Mam wrażenie, że to powieść noir z elementami bezkompromisowej rozprawy socjologicznej. Jednym bowiem z bohaterów będzie tu kapitalizm – portretowany w taki sposób, by pokazać, że pieniądz okrutnie kształtuje ludzką świadomość. W tym wymiarze nie ma tu nic szczególnie azjatyckiego, bo to książka bardzo uniwersalna. Charakterystyczne dla literatury Azji będzie już jednak niuansowanie ludzkiego wyobcowania. To jedna z tych ciekawych egzotycznych książek, w których bohaterkami są kobiety przycupnięte gdzieś na marginesie życia. Postaci, którymi nikt się nie interesuje, bo zdają się niewidzialne, doskonale wkomponowane w tłum. Hye-young Pyun opowiada o tkance społecznej w taki sposób, że widzimy, jak ktoś napiętnowany przez kogoś skrzywdzonego sam jest ofiarą. Wszyscy są tu pokrzywdzeni, a wygrany jeden – koreański system marketingu grający z ludzką wyobraźnią i proponujący niewyobrażalne cierpienie.

Tymczasem mamy dwie kobiety. Se-o skryła się w swoim domu przed światem, który wcześniej ją skrzywdził. Ale ukrywa się nie tylko z tego powodu. Żyje w monotonnej symbiozie z ojcem do momentu, w którym najbezpieczniejsza dla bohaterki przestrzeń spłonie. Po tym doświadczeniu Se-o już nie będzie tą dwudziestosześciolatką, którą była. Tymczasem w innym miejscu Ki-Jeong usiłuje sumiennie wykonywać swoją pracę nauczycielki. Nigdy nie chciała nią zostać i ma wrażenie, że tkwi w jakiejś deprymującej ją matni. Pewnego dnia otrzymuje wiadomość, która nią wstrząśnie. Potem Ki-Jeong też doświadczy przemiany. Te dwie bohaterki los połączy w zaskakujący sposób. Obie będą musiały się zmierzyć z bolesnymi utratami. Obie będą szukać odpowiedzi na pytania, które zawisną nam w fabule retorycznie i groźnie. Hye-young Pyun sportretuje dwie obsesyjne kobiece wędrówki. A jednocześnie ukaże nam w nietuzinkowy sposób to, czym jest ludzka rozpacz. Jak bardzo boimy się konfrontacji z nią i jak bezradni w tej konfrontacji jesteśmy.

Wątek społeczny wybrzmiewa tu równie mocno co historia dwóch zagubionych kobiet. Obserwujemy świat, w którym kapitalizm zawłaszczył sobie wszystko – głównie człowieka w jego służbie, bo dla zysku i komfortu zarabiania Koreańczycy są gotowi zrobić bardzo wiele. Pisarka nie generalizuje, umiejętnie splata ze sobą kilka niecodziennych historii, by dodatkowo uczynić z „Prawa linii” powieść enigmatyczną, jeśli usiłuje się ją osadzić w gatunku thrillera. Szemrany marketing rujnuje tutaj życie ludziom, którzy dopiero w nie startują. Hye-young Pyun ciekawie operuje kontrastami. Pochodzący z bogatej rodziny uczeń Ki-Jeong może być wobec niej bezczelny i prowokacyjny. Jego linia życia została ustalona przez to, gdzie się urodził i ile posiadają jego rodzice. Tymczasem na drugim biegunie są ludzie na różnych etapach życia, którzy zmuszeni są mieszkać w maleńkich pokoikach bez okien. To hostel dla tych, którzy z wielu powodów stracili swój dom, ale mają jeszcze w sobie godność, by powalczyć z życiem i nie być bezdomnymi. Świat, do jakiego wkraczają bohaterowie tej książki, jest zawłaszczający i okrutnie urządzony. Aby przetrwać, trzeba poświęcić jakąś część siebie. Odhumanizowanie idzie w parze z uzyskiwaniem czegoś, co tylko pozornie zapewni poczucie bezpieczeństwa. Pieniądze zmieniają i rujnują ludzi. Diagnoza Hye-young Pyun staje się nazbyt czytelna, ale tu właśnie łączą się z nią w zaskakujący sposób losy wspomnianych kobiet.

Koreańska pisarka fantazjuje o tym, w jakich okolicznościach rodzi się zło – to kształtujące otoczenie i to niszczące człowieka od wewnątrz. „Prawo linii” to też historia tego, jak wiele jest przypadkowości w tym, jakim bagażem doświadczeń zostaniemy obdarzeni i jak dużo z tego ciężaru będzie właśnie złem. Ki-Jeong uważa, że rzeczy dzieją się tylko przypadkiem. Se-o pogrążona w rozpaczy i gniewie usiłuje znaleźć związki przyczynowo-skutkowe, może głównie po to, by usankcjonować trudne decyzje, jakie podejmuje. Wkraczamy w świat, w którym łączą się ze sobą cierpienia bohaterów zupełnie sobie obcych. Zjednoczonych w jakimś doświadczeniu granicznym. Hye-young Pyun próbuje jednocześnie w sposób bardzo kameralny opowiedzieć o tym, jak cienka jest granica między byciem zaradnym i zdecydowanym a zagubieniem w sobie, gdy priorytety stają się nieczytelne, w życie zaś coraz mocniej ingeruje kwestia posiadania lub bycia biednym. Podoba mi się w tej powieści sposób, w jaki pisarka łączy pozornie różne od siebie sprawy. Przy tym konsekwentnie portretuje ludzką melancholię. Są tu zarysowane tęsknota, rozpacz, bezgraniczny smutek i narastająca złość. Mamy bierność wobec okrucieństwa losu i okrucieństwo względem samego siebie. Ale są przede wszystkim bardzo sugestywne bohaterki pierwszego planu. Zbliżając je do siebie, koreańska pisarka wygasza napięcie i na nowo je intensyfikuje. Warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób osiąga się ten efekt.

Można tę narrację odczytać również jako opowieść o tym, jak wiele dowiadujemy się o sobie, wędrując ścieżkami zmarłych. Tu ci, którzy odeszli, okazują się wyjątkowo poszkodowani przez los i okoliczności, ale dopiero dystans wobec ich odejścia oraz cierpienie najbliższych pokazują, co rodzi się w zrozpaczonych umysłach tych, którzy zbyt późno uświadamiają sobie czyjś dramat, dramat pozornie najbliższej osoby. „Prawo linii” jest o tym, że w żałobie rozliczamy się zawsze nie tylko z tymi, których żegnamy, ale z samymi sobą postawionymi w konfrontacji, jakiej nie jesteśmy w stanie unieść. W tym znaczeniu cierpiący bohaterowie książki są bardzo niejednoznacznie sportretowani, bo to powieść o sile życia, ale i jego przerażających pułapkach, które wpędzają w rozpacz, a czasem doprowadzają do śmierci.

Kiedy przemierza się świat tej narracji wraz z zagubionymi bohaterkami, doświadcza się wszystkich tych uczuć, które są tu nie tyle niuansowane, ile portretowane w taki sposób, że nie mamy pełnego dostępu do emocji zrozpaczonych kobiet. Pozostajemy w sferze domysłów na temat ich wrażliwości, przyglądamy się za to działaniom i bezradności. Pyun w charakterystyczny dla siebie sposób wywołuje niepokój i dyskomfort czytelnika, bo w gruncie rzeczy do końca nie jest się tu pewnym tego, kim na naszych oczach stają się wyobcowane kobiety. „Prawo linii” to przemyślana w detalach i kompozycji opowieść o ludzkiej słabości oraz zaskakującej sile przetrwania. O tym, że stajemy się świadkami zaskakujących konfrontacji i bardzo nietuzinkowych powiązań między poszczególnymi postaciami. Rzecz, która mocno zapadnie w pamięć.

2022-02-01

„Kraina złotych kłamstw” Anna Górna

 

Wydawca: Czwarta Strona

Data wydania: 26 stycznia 2022

Liczba stron: 616

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Fałsz i jego konsekwencje

Bardzo wiele łączy Annę Rozenberg i Annę Górną. Obie są znakomitymi debiutantkami – jedynymi, na jakie poznański wydawca stawia w bieżącym roku. Obie w literaturze swojego gatunku wykazują się zaskakującą dojrzałością i umiejętnością panowania nad najdrobniejszymi nawet elementami swoich światów przedstawionych. Obie także proponują nam perypetie polskich bohaterów na emigracji – mężczyzn z wyraźnymi życiorysami i sugestywnymi biografiami. Wreszcie obie rokują rozwojowo, a Anna Rozenberg miała już okazję dać temu dowód. Anna Górna jest teraz w trudnej sytuacji. Nie wydaje mi się, że obie autorki będą ze sobą rywalizować, bo jednak mają zupełnie co innego do opowiedzenia swoim czytelnikom, ale „Kraina złotych kłamstw” również zapowiada kontynuację, na którą Górna zapewne jest gotowa. Postawiła sobie swoim debiutem bardzo wysoką poprzeczkę. Nie tylko dlatego, że pokazała, iż nie jest to powieść zbędnych wątków pobocznych lub po prostu przegadanych dłużyzn charakterystycznych dla kilku powieści Katarzyny Bondy. Zwraca uwagę niebywała spójność w tej obszernej przecież narracji. Umiejętność doskonałego konstruowania każdej z tysiąca scen. Górna ma intuicję pisarską – zdaje sobie sprawę z tego, że czytelnicy lubią się „zaprzyjaźnić” z bohaterami, lecz prowadzi narrację w taki sposób, że pozostawia nas w niedosycie i pewnym wręcz oczekiwaniu na to, co po tej powieści. Jednak najważniejszy jest tu balans między tym, jaką jakość ma opowiadana treść, a tym, w jaki sposób debiutantka pozoruje dynamizm swojej książki. Czyta się to zatem z dużym zainteresowaniem, choć zwolennicy wartkiej akcji i skondensowanego napięcia mogą nie być do końca zadowoleni. Najlepiej jednak Górna wypada w realizacji tytułowego motywu. To jedna z ciekawszych powieści o istocie, sile i fatalizmie kłamstwa, jaką udało mi się przeczytać.

Spirala kłamstw ma tutaj niecodzienny wymiar. Okazuje się, że nie tylko podejrzani o złe czyny mijają się z prawdą, ale również ci, którzy stają tu po jej stronie. Chcą ją odkryć, a jednocześnie pogrążają się w niebezpiecznej przestrzeni, w której jedno z oszustw pociąga za sobą kolejne. Kiedy kłamstwo zaczyna być dla nas groźne? W jaki sposób oddziałuje na ramy rzeczywistości, w której musimy funkcjonować? Co jest zwodniczego, a co fatalnego w tym, że po jednym powiedzeniu nieprawdy następuje kolejne? Biorąc pod uwagę świetne zakończenie tej powieści, na które – a jakże! – musimy poczekać, poznając kolejne kłamstwa, mamy tu do czynienia z bardzo przemyślaną opowieścią o symbolice uciekania w fałsz stającego się niebywale skomplikowaną pułapką. Pułapką, z której niektórzy nie chcą się wyzwolić.

Kłamie tu przede wszystkim Jack, dawny brytyjski aktor odsądzony od czci i wiary po tym, jak piętnaście lat temu zaginęła jego młoda i atrakcyjna kochanka. Opinia publiczna, opierając się także na kłamstwach, wydała wyrok. Jack musiał zmienić swoje życie, ale czy zmienił samego siebie? Czy w pięknej i pozornie sielankowej Szwajcarii zaczął być sobą? Przede wszystkim widząc swoje oblicze w lustrze? Ten enigmatyczny i do końca niejednoznaczny bohater stanie się zleceniodawcą drugiego kłamcy, byłego policjanta Piotra Sauera. Pod wpływem wielu okoliczności mężczyzna zawsze stojący po stronie prawości i uczciwości podejmie się zlecenia wzbudzającego ambiwalentne uczucia. Sauer przed długi czas bije się z myślami i nie jest pewny tego, czy pomaga wyrachowanemu psychopacie, czy przede wszystkim ofierze medialnej nagonki i fatalnych zbiegów okoliczności.

Bo po piętnastu latach znika kolejna towarzyszka życia Jacka. To nie może być przypadek. Każdy, kto łudzi się, że Górna stworzyła enigmatyczny dystans czasowy względem dwóch mrocznych tajemnic w jakikolwiek nieprzemyślany sposób, będzie w dużym błędzie. Ta powieść to doskonała układanka. Sensacyjne i kryminalne puzzle ubrane w znakomitą formę literatury obyczajowej opowiadającej o tym, co i kogo usiłujemy chronić, okłamując innych i bardzo często łudząc się, że jesteśmy w stanie okłamać samych siebie. Układ sił między dwoma głównymi bohaterami zarysowany jest tu bardzo niejednoznacznie. Z jednej strony obaj starają się dotrzeć do prawdy, z drugiej jednak – Sauer wciąż na nowo uświadamia sobie, że podążanie drogą mijania się z prawdą, które staje się częścią jego życia, nie ułatwia ani porozumienia, ani przede wszystkim zrozumienia tej drugiej strony. Coś przerażająco dramatycznego wydarzyło się przed laty w Wielkiej Brytanii. Coś równie mrocznego dzieje się teraz w Szwajcarii. Kiedy myślimy o tym, że Anna Górna dość zwyczajnie wykorzystuje ciekawy motyw zniknięcia, dowiadujemy się, że za tym wszystkim stoi coś, czego nie wymyśliliby pewnie najlepsi twórcy gatunku wielbiący swoich znikających bohaterów i proponujących wobec zniknięcia mimo wszystko przewidywalne schematy fabularne.

„Kraina złotych kłamstw” powiedzie nas w zaskakującym kierunku. A raczej przez dłuższy czas będzie uwodzić i zwodzić, wszak jest to powieść o fałszu, w którym można niebezpiecznie grzęznąć. Wskazani wyżej mężczyźni muszą podjąć wiele trudnych decyzji, balansując na granicy prawdy i zmyślenia. Pozornie dzieli ich wszystko. Autorka pokaże jednak zaskakujące punkty wspólne. Wszystko skoncentrowane wokół mozolnie prowadzonego śledztwa, które długo nie daje żadnych rezultatów. A w tle majętni mieszkańcy bogatego kraju. Kraju mającego swoje mroczne cienie i rysy na pozornie idealnym wizerunku. Tak jak ci, których problemów możemy nie zrozumieć, bo są klasą posiadającą wszystko. Jak bardzo brakuje im w tym szczerości relacji – o tym kilka osób przekona się w bardzo bolesny sposób.

Pośród ludzi mających wiele i gotowych także na wszystko, by zabezpieczyć swoje status quo z dużymi sumami na kontach, pojawia się młodziutka dziewczyna na dorobku. Zupełnie niepozorna na samym początku. Uratowana z opresji Mia, która chce odwdzięczyć się Sauerowi za jego rycerskość – bardzo niedzisiejszą, zwłaszcza gdy obrona kobiety wiąże się z ryzykiem utraty pracy. A przecież Szwajcaria to dobre zarabianie i dobre życie. Jednak nie dla wszystkich. Mia, osamotniona, lecz i niebanalna w tym, co myśli i jak działa, to postać zdecydowanie domagająca się pisarskiego rozbudowania, o ile – ale myślę, że to przesądzone – Anna Górna zdecyduje się na kontynuację tej powieści. Sauer dzięki Mii widzi sam siebie i swoje relacje z innymi w nowym świetle. Wszystkie nakreślone tu zależności, znajomości i biznesowe kontakty będą tworzyć w książce ciekawe tło dla wydarzeń, które mogłyby się rozegrać wszędzie, ale przecież nie w tak bezpiecznej i wolnej od psychopatologii Szwajcarii. Czy na pewno?

Anna Górna przedstawia swoich bohaterów w taki sposób, że widzimy, iż pozornie wiodą życie spełnione, przewidywalne i nieprzyzwoicie syte w każdym znaczeniu. Tymczasem Piotr Sauer przeżywa liczne dylematy. Nie jest pewien, wobec kogo ma być lojalny. Nie ma pewności, gdzie ulokować swój ludzki kapitał – wrażliwość na niesprawiedliwość, prawość charakteru i wyczulenie na wszelkie formy demoralizacji. Byłby to w pewien sposób kryształowy bohater w otoczeniu innych, często mało sympatycznych postaci. A jednak nim nie jest. Nie tylko z powodu kłamstw. Bardzo mi się podoba wyczulenie – nieczęste u debiutantów – na to, aby nakreślać charakter zdecydowanie pozytywnego bohatera w taki sposób, że i czytelnicy odczuwają część wahań oraz wątpliwości, jakie on żywi wobec ludzi. „Kraina złotych kłamstw” jest inteligentnie opowiedzianą historią o tym, że normy moralne i normy etyczne nie zawsze są tym samym, a kiedy się różnią – pojawiają się dramaty prawie że antyczne. Wszystko rozpisane na wiele ról i manipulujących wyobraźnią scen. Czyta się to znakomicie ze świadomością, że żadna z nich nie jest tutaj zbędna, i bez częstego przekonania, że obszerne powieści można byłoby o tę setkę stron odchudzić.

Zatem dwie intrygujące debiutantki Czwartej Strony, dwie Anny i dwie nadzieje na to, że w gatunku kryminału i thrillera będziemy mogli w najbliższym czasie liczyć na dobrą literacką jakość. Górna ma w sobie wszystkie cechy dojrzałej pisarki. Wierzę w to, że będzie umiała je wykorzystać, dając Piotrowi i Mii dalszy ciąg literackiego życia.