Wydawca: Czarne
Data wydania: 28 października 2020
Liczba stron: 344
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,90 zł
Tytuł recenzji: Między dwiema ojczyznami
Wspominałem już kilkukrotnie, że od lat marzy mi się przeczytanie dobrego reportażu o Marsylii. O wielokulturowym tyglu, jakim jest to miasto, o jego specyfice i problemach. Wciąż czekam, aż ktoś o tym kiedyś napisze. A ponieważ Ludwika Włodek częściowo o Marsylii napisała, czytałem jej reportaż z dużym zainteresowaniem. Do czasu. W „Gorszych dzieciach republiki” brakuje mi spotkania z… ludźmi, o których mówi tytuł. Jakkolwiek interesujący i różnorodny jest dobór rozmówców, odnosiłem cały czas wrażenie, że autorka spotyka się i rozmawia z tymi, których opowieści pasują do wysuwanych przez nią tez. Nie poznałem tutaj typowego Francuza o algierskich korzeniach ani Algierczyka, który z różnych powodów nie może być Francuzem. Kogoś takiego jak postacie z okładki. Pojawiają się tylko jako barwny tłum w opisie kibicowania – taki obrazek mógłby otworzyć reportaż o każdej emigracji w każdym właściwie mieście zachodniej Europy. Tu dostaję przede wszystkim zbyt rozbudowany i nazbyt drobiazgowy historyczny rys relacji Francji z Algierią, jakby autorka bardzo chciała odpowiedzi na nurtujące ją pytania znaleźć tylko w czasie minionym, nie przyglądając się zbytnio teraźniejszości.
Dlatego na przykład rozdział o podparyskich blokowiskach wypada tutaj najsłabiej. Włodek postanawia zrobić kilka wycieczek w takie miejsca, by pokazać, że strefy „no go” to wymysł skrajnej prawicy. Nie tylko jej. Mam za sobą takie doświadczenie ze sztokholmską dzielnicą Tensta i nie zależało mi na odczarowaniu tej popularnej bzdury, a Ludwika Włodek nie wychodzi za bardzo ponad to. Portretując dzielnice, w których mogłaby spotkać zwyczajnych ludzi z ich zwyczajnymi historiami, jakich mi tu bardzo brakuje, skupia się na infrastrukturze blokowisk, a nie ich mieszkańcach. Wraca do nich w posłowiu, w którym analizuje związek rasizmu z brutalnością policji, a także obraz tego, jak destrukcyjnie pandemiczne ograniczenia działają na społeczność peryferii Paryża. Próbowałem szukać w tym związku z tematem reportażu, ale się poddałem.
Podoba mi się to, że w opowieści o migrantach, którzy stawali lub nie stawali się częścią Francji, autorka tworzy obraz bardzo trudnej tożsamości. Opartej na latach, a może i wiekach skomplikowanych zależności między Francją a Algierią. Ta pierwsza podbiła drugą już w XIX wieku. Do dzisiaj pozostają antagonizmy i trudności w relacjach obu państw. Zwłaszcza wówczas, gdy współczesna Algieria robi rachunek zysków i strat spowodowanych kolonizowaniem jej przez Francję. Włodek bardzo dba o polifoniczność swojego reportażu, opowiadając o rachunku krzywd i wdzięczności, a także pokazując, jak bardzo historia polityczna i społeczna odbija się dzisiaj na relacjach między Algierczykami a Francuzami. Z empatią oraz mocnym zaangażowaniem w temat śledzi losy ludzi, których serca biją dla dwóch państw albo którzy stracili je dla jednego, by kochać trudną miłością to drugie. „Gorsze dzieci republiki” to zbiór historii, które mogłyby posłużyć jako materiały do świetnych powieści. Tyle tylko że nie ma w nich opowieści o spotkaniach z tymi, którzy mierzą się z prozą życia. I brak tu narracji o prozie życia algierskich migrantów, ludzi w drugim i trzecim pokoleniu wciąż na nowo definiujących swoją tożsamość.
Ta książka ciekawie opowiada o problemie przynależności oraz o tym, co tę przynależność kształtuje. Wspomniany już, zbyt obfity, materiał historyczny stara się pokazać specyfikę tożsamości algierskiego imigranta we Francji. Włodek portretuje ludzi, którym się w dużej mierze udało. Zapowiada, że będzie też o tych, którym nie wyszło, ale akurat tego nie dostrzegłem. Obawiam się, że całość niebezpiecznie balansuje na granicy ciekawego odkrywania socjologiczno-historycznych uwarunkowań określania, kim i skąd się jest, i truizmów na temat emigracji oraz multikulturowości w ogóle. Dużo jest na przykład o francuskim rasizmie. Autorka odwołuje się do rozmów z Sabrim Louatahem, autorem bestsellerowej serii „Dzikusy”, której bohaterami są między innymi Francuzi algierskiego pochodzenia. Czytałem dwie powieści z tej serii. Rodziny Slima i Kenzy udowadniają, jak wiele wewnętrznych podziałów tkwi w społeczności pochodzenia arabskiego. Dlaczego zatem oczekuje ona, że dzisiejsza Francja będzie krajem ponad podziałami? Zastanawiałem się w trakcie lektury i zastanawiam się teraz, podczas gdy autorka zaznacza, że Francja wielokrotnie zachowuje się w stosunku do swoich obywateli algierskiego pochodzenia niestosownie czy niewłaściwie.
Kolejną istotną wadą tego reportażu jest jego „przegadanie”. Ludwika Włodek bardzo sprawnie łączy indywidualną historię z szerokim kontekstem społecznym i politycznym, ale potem to właśnie kontekst – a nie spotkanie z żywym człowiekiem – staje się w jej pisaniu najważniejszy. Takie odnoszę wrażenie, choć pewnie nie tak było, gdyż autorka z dużą dozą sympatii oraz wnikliwości opowiada o spotkaniach, które pozwoliły widzieć los francuskiego Algierczyka albo algierskiego Francuza w taki sposób, by te spotkania pozwalały spojrzeć na problem emigracji w sposób odbiegający od stereotypów. Nie wiem, czy oczekiwałem czegoś, co otrzymałem od filmu „Nędznicy”, który też jest tu wspominany – szkoda, że dopiero w zakończeniu. Ladj Ly to reżyserski geniusz, który potrafi zmontować nie tyle doskonałe kino społeczne, które ucieknie od klisz, choć będzie wokół nich się koncentrować, ile znakomity film o antagonizmach, którym proponuje wiele interpretacji. Antagonizmy nakreślone przez Włodek to czasem intelektualne spory, którym daleko do prozy życia.
Mam wrażenie, że trudności w odtwarzaniu więzi kulturowych albo nawiązywania nowych relacji w kraju, do którego się przybyło, to tylko punkty wyjścia do intelektualnych rozważań. Do niuansowania różnych problemów, ale wciąż z punktu widzenia badacza i obserwatora intelektualisty. Zabrakło mi tu tego, co zobaczyłem w „Nędznikach”. Bezkompromisowości opowiadania o tym, że relacje francusko-algierskie na przestrzeni wieków to jedno, ale problem tożsamościowy potomków algierskich migrantów zarobkowych rysuje się nieco inaczej i bardzo często niemożność porozumienia to chleb powszedni. Na tym można byłoby budować opowieść o tych – chyba będących w mniejszości – którym udało się opuścić mroczny krąg idiosynkrazji i stereotypów, aby związać się z Francją i poczuć w niej jak w domu. Są tu ludzie, którzy przebyli długą drogę od separacji i ostracyzmu do bycia częścią społeczeństwa francuskiego. Nie ma jednak u Włodek tego, co dramatyczne, jaskrawe, mówiące krzykiem i rozpaczą, a nie poukładaną frazą z elementami encyklopedii historycznej.
Myślę, że pisanie o zderzeniu
kultur jest bardzo trudne, kiedy chce się jednocześnie pokazać, że nie jest to
zderzenie czegoś lepszego z czymś gorszym. Doceniam ogromny wkład pracy
Ludwiki Włodek i zdaję sobie sprawę, że może być z tej książki zadowolona. Mnie
jednak brakuje opowieści o takich zderzeniach bez happy endu, który autorka
tworzy nam w ostatniej historii tego reportażu. Wolałbym jednak więcej
pytań, wątpliwości, więcej dosadności. Liczyłem na to, że ten reportaż będzie
po prostu bardziej iskrzył i nie zaproponuje zbyt wielu wykładów, a przede
wszystkim przydługich biografii ze zbędnymi szczegółami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz