2025-01-30

„Moje zmory” Gwendoline Riley

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 5 lutego 2025

Przekład: Maciej Stroiński

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Oddalenie od matki

Motyw matki to wciąż kopalnia literackich inspiracji. Gwendoline Riley skorzystała z jej zasobów, pisząc książkę nie tyle poruszającą, ile wręcz wstrząsającą, przede wszystkim dzięki swojemu minimalizmowi, skrótowości i umiejętności ukazania najbardziej trudnych konfrontacji matki z córką za pomocą krótkich scen oraz znakomicie wkomponowanych w narrację dialogów. Z książek o matkach przypominają mi się te dwie ważne, które na zawsze pozostały ze mną. Pierwsza z nich to „Matka się śmieje” Chantal Akerman – przejmujące studium odrzucenia dziecka pisane z perspektywy artystki przyglądającej się rodzicielce z pewnego oddalenia. Tu też będziemy mieli dystans, choć bohaterka cała zanurzona jest w swojej matce i tym, w jaki sposób się od niej oddala. Nie jest też jak u Akerman artystką, co zasadniczo zmienia stylistykę opowieści, jednak cierpiąca tutaj u boku najbliższej osoby Bridget jest intelektualistką, świadomą braku środków do wyrażenia tego, w jakiej pustce się znajduje i jak ta pustka się pogłębia. Ze wskazanym motywem można powiązać także autobiograficzne rozważania nieodżałowanego Marcina Wichy, który w swych „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” zszywa portret matki jakby ze skrawków pamięci.

U Riley są rzeczy, które są wyrzucane. Wspólnie. Symboliczna scena, w której matka i córka robią porządki, by uprzątnąć zbędne przedmioty z życia tej pierwszej, jest jednocześnie jedną z najważniejszych w tej powieści. Oczywiście jeśli przyjmie się, że to historia o tym, jak kompulsywnie chce się odrzucić, zniszczyć i wyrzucić wszystko to, co traumatycznie naznaczało relację, w której obecnie najważniejsze jest odchodzenie. Matka bowiem oddala się jeszcze bardziej z powodu choroby. Ale powodów wcześniejszego oddalania się i obecnego dystansu będziemy szukać w retrospekcjach.

To narracja także o tym, czym jest piętno matki. Gdy żyje się w jej cieniu, usiłując stworzyć dla siebie jak najlepsze życie, lecz ciągle mając w pamięci, że ta, która dała to życie, funkcjonowała w jakiejś egzystencjalnej ruinie. Dopasowywała się do wzorców, modeli zachowania, do zasad i tradycji, które potem ją oszukały. Bo żyła „jak należy”, a pozostała rozpaczliwie sama. To boli równie mocno jak samotność córek, bezpośrednio i pośrednio odrzucanych. Jedna z nich decyduje się na próbę zrozumienia wszystkiego. Tego, co było wiecznym niezrozumieniem. Nasilało się, coraz mocniej dotykało, w końcu doprowadziło do formalizacji kontaktów, ale przecież w tym wszystkim pozostała bezwarunkowa miłość. Kto tu kogo kocha, kto nie umie kochać, a kto pokochał za dwoje i teraz cierpi, bo nie umie tego unieść?

„Nie rozumiem, jak ty żyjesz” – te słowa Bridget prowadzą nas przez kolejne rozdziały, ukazujące skomplikowaną relację i jednocześnie unicestwiające jej status, bo powinna być ważna, a stała się nie do zniesienia. „Moje zmory” to powieść o inicjacji egzystencjalnego smutku. Historia odrzucanej córki schodzi na drugi plan, kiedy obserwujemy, w jaki sposób życie odrzucało jej matkę. Czy w zamian dziecko powinno otrzymać tę część zgorzknienia, które rodzicielka zabrała w dalszą życiową drogę? To rzecz, w której antagonistki stają się sobie najbliższe, gdy usiłują rozwiązać zagadkę wiecznego nieporozumienia. Antagonizm zmienia się stopniowo, bo Riley stara się wykrzesać z tej historii to, co czułe i niepowtarzalnie piękne, jednakże szorstkość – na wielu poziomach – dominuje i znakomicie się komponuje z tym, że ta książka jest tak krótka, w takiej formie jeszcze bardziej oddziałująca na odbiorcę.

Matka unieszczęśliwiła się z powodu zasad, którym się podporządkowała. Bridget zdaje się nieszczęśliwa przede wszystkim dlatego, że musi unieść brzemię matki. Ktoś w końcu musi jej słuchać. Ktoś wreszcie chce zrozumieć. Tymczasem pojawia się bariera nie do przekroczenia. Być może naznaczona tym, że główna bohaterka cierpiała również z powodu ojca. Tego mężczyzny, który był punktem odniesienia dla kobiety starającej się nie dostrzegać, że jego egocentryzm zrzucał ją gdzieś na margines. Riley opowiada o dorosłej kobiecie, która ma w pamięci odrzucenie w wieku dorastania, a teraz wie, że matka więcej odrzucenia nie zniesie. Tymczasem sama jest nieznośna. W sposób śmieszny, tragikomiczny i jednocześnie bezbrzeżnie smutny. Bo „Moje zmory” to powieść o niemożności przeniknięcia do mentalnej klatki, w której cierpienie zamknęła najbliższa osoba. Wydaje się, że nikt tu nie może pomóc nikomu, choć narratorka bardzo się stara. Tymczasem zasadniczy problem to problem zrozumienia – kim naprawdę stała się matka i w którą stronę chce podążać z tą zranioną formą swojej osobowości i wrażliwości.

Podoba mi się tu metafora osiadania na mieliźnie w opisie tej skomplikowanej relacji. Matce nie zależało na tym, by być blisko córki. Kiedy córka usiłuje wykształcić jakąś bliskość po latach, matka osuwa się w cień, ponownie osiada na mieliźnie, nie daje szansy na żaden ruch, żadne działanie zmieniające cokolwiek. Najbardziej boli opisywana u Riley bezradność. Jednak mamy tutaj sportretowane dwa silne charaktery. Dwie kobiety zdecydowane, by stanowić o swoim życiu i żyć na własnych zasadach. Tylko że wkraczanie w rejon społecznych uwarunkowań rujnuje seniorkę. Przecież żyła tak, żeby ludzie nie powiedzieli nic złego. A teraz pozostają tylko dwie córki: jedna na dalszym planie powieści i ta druga, która teraz nie jest w stanie powiedzieć niczego dobrego.

To tworzenie tutaj kontaktu na siłę przywodzi na myśl obraz ścigającego i uciekiniera. Oczywiście od wszystkiego ucieka matka. Ona jest tu postacią unikającą, jednak dużo ciekawszą niż mało odsłonięta Bridget działająca bardziej w trybie zadaniowym. Zaletą tej książki jest to, że można ją odczytać na przynajmniej dwa sposoby. Bo są tu dwie opozycyjne historie, jednakże również historia silnego przywiązania – do swoich nawyków i do tego, że poza nimi kształtuje się świat, w którym żyją inni. I czasami bywają szczęśliwi.

Gwendoline Riley najpierw prezentuje nam ciekawą wiwisekcję ludzi, dla których własne dzieci nie są istotne, a potem każe przyglądać się tym dzieciom – weszły w dorosłość bez rodzicielskiego kompasu, a teraz mierzą się z tym, że ich rodzice znikają, dosłownie i metaforycznie. Że już nic nie da się przepracować, do niczego wrócić, o niczym naprawdę porozmawiać. Riley opowiada o starszej kobiecie, która wyraźnie zablokowała się przed otaczającym ją realnym światem. Ale również o dorastającej kobiecie, która chciałaby wesprzeć się na matczynym ramieniu, jednak sama musi je wspierać, choć tak rzadko ma na to pozwolenie. Narracja o szorstkiej, bolesnej, ale bardzo silnej więzi. Czy o miłości? Może o jej poszukiwaniu. Jednak także świetna powieść obyczajowa punktująca te momenty napięcia i niepokoju, które wkradają się wówczas, gdy możliwa jest okazja rozmowy o czymś ciepłym, kojącym. „Moje zmory” nie dadzą ani ciepła, ani ukojenia. Jest to natomiast jedna z tych książek, które pokazują, że o matkach wciąż można pisać pasjonujące narracje.

2025-01-22

„Przyszłość” Naomi Alderman

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 22 stycznia 2025

Przekład: Małgorzata Glasenapp

Liczba stron: 416

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 64,90 zł

Tytuł recenzji: Portret ludzkości

Lubię czasem wracać do autorek lub autorów, którzy zirytowali mnie swoimi poprzednimi książkami. Zazwyczaj te powroty są bardzo ciekawymi przeżyciami czytelniczymi, bo pośród mnóstwa twórców świetnego debiutu i niczego poza nim są też ludzie, którzy kształtują swój warsztat pisarski i rozwijają go, korzystając z ulubionego stylu, tropu literackiego czy wypracowanej perspektywy opowiadania o rzeczywistości. Co różni „Siłę”, o której przed laty pisałem krytycznie, od znakomitej „Przyszłości”? Na pierwszy rzut oka niewiele. Podobna konwencja, taka sama forma dynamizowania fabuły, ten sam rodzaj niepotrzebnych w „Sile”, a tu interesujących dygresji oraz to, co nazwałem przed laty kręceniem globusem i wrzucaniem akcji w miejsce, na którym zatrzyma się palec. Tylko że teraz ta pozornie nieuzasadniona wielość lokalizacji ma akurat znaczenie.

Najistotniejsze jest jednak to, w jaki sposób Naomi Alderman dzisiaj, prawdopodobnie także po doświadczeniach pandemii koronawirusa, opowiada o kondycji ludzkości i tym, w jaki sposób zmierza ona do samozagłady. Albo w zupełnie innym kierunku. O tym drugim można pomyśleć, czytając książkę zwyczajnie rozrywkowo, bo konwencja thrillera science fiction jest tu bardzo sprytnie wykorzystana do głębszej egzystencjalnej opowieści o gatunku ludzkim, który pojawił się, ewoluował, stworzył opowieści o ewolucji, a teraz skupia się na przetrwaniu, gdy opowieści to za mało, a kompulsywne działania warunkowane technologiami informatycznymi to za dużo, by… naprawdę zrozumieć, że ludzkość to czasem opozycja indywidualizmu i wspólnoty, które nieprzypadkowo ukształtowały się tak, a nie inaczej. „Przyszłość” to także autoironiczna, inteligentna i pogłębiona psychologicznie narracja o tym, co znajduje się między indywidualizmem a wspólnotą.

To, co wydaje mi się najciekawsze w „Przyszłości” i co wygląda zdecydowanie inaczej niż w „Sile”, to zwodzenie czytelnika za pomocą hiperbolizacji i takiego sposobu dynamizowania fabuły, że po prostu przestaje się nad nią panować. O ile w „Sile” szło to w stronę chaosu, o tyle w najnowszej książce Alderman jest przemyślane w detalach. To nie jest tylko trochę hochsztaplerskie literacko manipulowanie uwagą czytających, to bardzo już od pierwszego zdania przemyślana książka o tym, jak żyjemy pośród iluzji, biorąc za pewniki to, co w niej tak naprawdę najsilniej jest osadzone.

Pisarka przeniesie nas w przyszłość w sensie dosłownym, bo będzie to już czas, w którym wiek XXI pokazał, co potrafi, lub raczej ludzkość pokazała, czego nie potrafi, w czym się zagubiła, czego oczekuje, a z czego zupełnie nie zdaje sobie sprawy. Pozornie apokaliptyczna wizja świata pokazanego tutaj z kilku perspektyw sprawia wrażenie, że nie wnosi niczego nowego do tego, co już wiemy o tym, ile złego zrobiliśmy sobie i swojej planecie oraz że konsekwencje podsycanego technologicznie snobizmu będą dla ludzkości, która porzuciła gdzieś atawistyczne mechanizmy obronne, bardzo tragiczne. Jednak okaże się, że tytuł nie jest wcale oczywisty, sama Alderman zaś nie ma tym razem do zaproponowania wielu truizmów, lecz pogłębione spojrzenie na to, kim staliśmy się dla siebie jako ludzkość, oferując sobie zmianę modelu życia, a przede wszystkim komunikacji. Bo z jednej strony „Przyszłość” obrazuje ludzi jako niewolników potentatów z branży technologicznej, którzy przekonani są o tym, że potrafią antycypować rzeczywistość, dzięki czemu osiągnęli niebywałe sukcesy, przede wszystkim finansowe. Z drugiej jednak – pojawia się kameralna relacja dwóch kobiet, które pozornie żyją zupełnie inaczej, jednakże połączy je nie tylko pożądanie seksualne, ale również wyraźnie zarysowane cechy kobiet silnych i charyzmatycznych. Zhen czy Martha? Trudno mi zdecydować, w której z tych postaci jest więcej charyzmy i która mocniej zapada w pamięć. „Przyszłość”, opowiadając o ludzkości poprzez biblijne czy mitologiczne nawiązania, ale także przez pogłębione szkice psychologiczne pewnych zbiorowości, które na siebie toksycznie wpływają, jest – co zabrzmi najbanalniej, ale i najbardziej prawdziwie – zwyczajnie piękną książką o miłości. Tak, o tej miłości, o której napisano już wszystko. Dlatego dla Alderman nie ma granic w wyrażaniu niejednoznaczności tej relacji, która zawiązuje się tu w zaskakujących okolicznościach.

Zhen i Marthę niewątpliwie łączy zdolność przetrwania. Jedna musiała się nauczyć, jak bolesne jest życie po tym, gdy choroba w niesprawiedliwy sposób odebrała jej matkę. Druga, również doświadczona matczyną nieobecnością, nauczyła się przetrwania, gdy uciekła z komuny stworzonej przez ojca. Samozwańczego neofitę, który zbudował wspólnotę na przemocy, ale także dzięki sztuce opowieści. Bo opowiadanie o człowieku jako takim jest bardzo istotne. Naomi Alderman będzie prowadzić swoją dynamiczną narrację o tym, w jakim kierunku zmierza ludzkość w szponach miliarderów od technologii, ale to, co cenne i najciekawsze symbolicznie, umieści w innym trybie opowiadania, dostosowanym oczywiście do tematyki oraz przesłania tej powieści. Obie kobiece bohaterki muszą stawić czoła wspólnotom ukształtowanym przez mity czy wierzenia przybierające tu także swoje nowoczesne formy, ale także swoim własnym przeciwnikom – rzeczywistym i wyimaginowanym. Obie są fighterkami i obie zrobią wszystko, by wygrać każdą życiową walkę. Czy to o kolosalny wpływ na decyzje najbardziej wpływowego potentata technologii informatycznych, czy o własne życie, które zaczyna być postrzegane z zupełnie innej perspektywy, kiedy zostaje uratowane dzięki… zaskakującemu algorytmowi, który niedoszłą zabójczynię zamienia we współczesną żonę Lota.

Ta książka to ciekawa fantazja o tym, jak łatwo można stworzyć wspólnotę i nią manipulować. „Nikt nie zdobywa wyznawców, jeśli nie ma w czymś racji”. Wystarczy znaleźć dobry argument i zgromadzić wokół siebie jego zwolenników. Potem mogą wydarzyć się rzeczy zaskakujące, ale „Przyszłość” to nie tylko narracja o zdobywaniu władzy i jej wykorzystywaniu, lecz przede wszystkim o utracie potencjału manipulacji innymi. Alderman odbieram jako tę, która po latach chciałaby rozwinąć myśl Sartre’a o tym, że piekło to inni, ale rozwijać ją w nowoczesnych dekoracjach, wciąż bazując na tym, co uniwersalne dla gatunku ludzkiego, który popełniał, popełnia i będzie popełniał błędy.

Tymczasem nie w wyniku błędu, lecz zupełnego przypadku świat doświadczy czegoś, czego niekoniecznie się spodziewa. Natomiast Alderman w zaskakujący nas sposób rozprawi się z czarnymi charakterami w konwencji thrillera, tylko że użyje sporo odcieni czerni, wkraczając także w strefę szarości, rozmycia, ostatecznej niewidzialności czerni jako zła. Świetna powieść o samokontroli i o tym, jakie złudzenia może tworzyć kontrolowanie innych. A sam tytuł książki? „Jedyny sposób, żeby znać przyszłość, to przejąć nad nią kontrolę”. My zaś przeczytamy inteligentnie skonstruowaną opowieść o tym, co naprawdę znaczy mieć nad czymś kontrolę i jak się ją traci w iluzji kontrolowania innych.

2025-01-17

„Niedobry zwyczaj” Alana S. Portero

 

Wydawca: Wydawnictwo Filtry

Data wydania: 22 stycznia 2025

Przekład: Agata Ostrowska

Liczba stron: 232

Oprawa: miękka

Cena det.: 52 zł

Tytuł recenzji: Nazwać siebie

W powieści Alany S. Portero najbardziej podoba mi się to, że jest bardzo kameralna, ale jednocześnie proponuje panoramiczny wizerunek zarysowanych problemów. To książka o tym, jak bolesne jest uwięzienie w samym sobie. O tożsamości identyfikowanej nie przez przynależność do danej płci, lecz przez to, w jaki sposób społeczność tę przynależność narzuca. Główna bohaterka chciałaby nadać sobie chociaż imię, a i to wydaje się niemożliwe. Jest pochodzącym z robotniczej dzielnicy na peryferiach Madrytu chłopcem, który nie spełni oczekiwań rodziców, nie kupi matce domu z ogródkiem, nie będzie w żaden sposób przystawać do wzorca męskości. A już na pewno nie do tego maczystowskiego, z którym Portero rozprawia się tu bezkompromisowo. „Niedobry zwyczaj” to bowiem książka o męskiej dominacji wobec kobiet, o pogardzie wobec nich. A także o tym, że to specyfika stadna, bo mamy tutaj przecież kilku dobrych, wręcz fantastycznych mężczyzn, jak choćby brat bohaterki, który jest gotowy bronić swego brata w każdej sytuacji i do końca życia.

W świecie przedstawionym hiszpańskiej prozaiczki nikomu nie można ufać. Dlatego bohaterka – kobieta przez lata uwięziona w męskim ciele – uznaje, że zaufanie można mieć tylko do własnej opowieści. A ta zarysowana jest niezwykle ciekawie. Portero eksperymentuje z konwencjami. Na przykład opisuje kobiety w baśniowych czy mitologicznych dekoracjach, które tworzą dla nich bezpieczny świat; one są tam nie tylko szczęśliwe, bo nikt ich nie krzywdzi, ale stanowią o sobie. Tego nie może dziewczynka zdana na samotność od najwcześniejszych lat. W miejscu, w którym wychowuje się chłopców na twardych łajdaków albo nie wychowuje się wcale, a matką zastępczą staje się heroina. Świetne jest to, w jaki sposób wraz z odsłanianiem wnętrza narratorki pisarka ukazuje obraz Madrytu – najpierw z perspektywy obrzydliwej dzielnicy robotniczej, w której przemoc, zabijająca nuda rutyny i wszelkiego rodzaju patologie są na porządku dziennym, potem jakby pastelami malując barwne centrum miasta. Samo jego przemierzanie ma również znaczenie symboliczne. Kiedy bohaterka decyduje się na pierwsze próby bycia sobą, bycia kobietą choćby w ograniczonym stopniu, robi to tam, gdzie czuje namiastkę wolności. A potem idzie przez Madryt, by wrócić do swojej dzielnicy, w której inność nie ma prawa bytu.

Język opowieści jest interesujący, ponieważ nie przystaje do tego, co może tutaj zostać zwerbalizowane w świecie rzeczywistym. Bohaterka nie jest w stanie opowiadać o tym, co przeżywa, gdyż brakuje jej słów. Symptomatyczne jest to, że jej pierwszy kochanek również niewiele mówi, ale z innych powodów. Jest zatem spisana historia. Pamiętnik dorastania w samotności. „My, transdziewczynki, zawsze dorastamy same”. A przecież pozornie nie jest sama. W egzystencjalnym dramacie los zesłał jej jednak coś dobrego: kochającą rodzinę. Nie rodzinę, która rozumie i wesprze, lecz taką, która za każdym razem pomoże. Nie odrzuci. Opowiadająca o sobie zmuszona jest jednak odrzucić tę część własnej osobowości, która nie daje jej możliwości przetrwania. Trudno przetrwać w kraju, który transformuje się społecznie i zmienia po latach rządów udręki, bo trudno jest w tym świecie każdemu. Także zapracowanemu ojcu, który tak bardzo mnie wzrusza pod koniec tej opowieści, gdy zostaje zaprezentowany przez bohaterkę jako mężczyzna bezwarunkowo kochający swoje dziecko. Syna, nie kobietę uwięzioną w mężczyźnie.

I może miłości brakuje tym, którzy swoje kobiety traktują przedmiotowo, są dla nich katami, na nich wyładowują frustracje i ukryte przed światem bolączki. W robotniczym bloku wszyscy słyszą wszystkich. Każdy wie, że sąsiad codziennie znęca się nad swoją rodziną. Wydaje się, że solidarność pokrzywdzonych kobiet to jedynie solidarność milczącego współczucia. Ale rozwiązanie kwestii domowej przemocy, które proponuje nam Alana S. Portero, może zaskoczyć. Sama powieść staje się zaskakująca w tych momentach, w których autorka trochę dydaktycznie traktuje swojego czytelnika, zapominając o tym, że dosłowność nie jest tutaj wskazana. Mam na myśli ten fragment narracji, w którym bohaterka odnajduje bliskość madryckiej starszej prostytutki i ta część jest jakby słabą kalką opowieści Pedro Almodóvara, tym bardziej że właśnie tam otrzymujemy wykłady, których nie powinno być. Jest jednak barwna opowieść w całości tworząca retrospekcję traum i prób wychodzenia poza nie. Jest bardzo dynamicznie i nieprzewidywalnie. Ale wciąż o tym samym bólu. Bólu niebycia sobą.

Kiedy bohaterka dorasta, jej jedyną bezpieczną przestrzenią jest łazienka. Wtedy – jak to ładnie określa autorka – może „ubrać się w siebie”. W tym przedpokoju egzystencjalnym zawsze staje do walki, bo bycie sobą jest tu walką, a walka o siebie może być gwarantem znalezienia poczucia akceptacji, którego przecież nie ma się, dopóki nie zaakceptuje się siebie. Dopóki nie wyjdzie z klatki. Czy jest to możliwe? Z jednej strony „Niedobry zwyczaj” to historia o tym, że bycie trans jest zawsze opresją. Z drugiej jednak – pośród całego opisywanego tutaj bólu niemożności bycia sobą Portero otwiera raz po raz kolejne furtki, które są dla bohaterki początkami czegoś nowego, lepszego.

Pisarka potrafi być – jak wspomniałem – wyjątkowo bezkompromisowa, ale także bardzo czuła. Piękna jest scena, w której starszy homoseksualista pokazuje nastoletniemu chłopcu zdjęcia w sepii. Swoją rodzinę, której już nie ma. Mężczyzn, którzy go ukształtowali i nauczyli kochać – siebie, ich, życie. Przez lata ten nastoletni chłopiec, który nie jest chłopcem i ogląda te zdjęcia, będzie szukał takiej rodziny. Ta rzeczywista potrafi wesprzeć w atawistycznych odruchach. Trzeba znaleźć wspólnotę, w której można naprawdę poczuć się członkiem rodziny. Tylko jak być członkiem jakiejś zbiorowości, skoro nie można być sobą? Nie można siebie nie tylko pokazać, ale również naprawdę przeżywać?

Młodziutka narratorka obserwuje charyzmatyczne kobiety ze swojej dzielnicy. Widzi, że można być inną, żyć inaczej, stawiać granice, kształtować model osobowości wedle własnego wyobrażenia. Jest też na kartach tej powieści pierwsza poznana transkobieta, ale wolno jej być nią tylko wtedy, gdy jest niewidoczna, niezauważalna, jest cieniem, a nie osobą. A dorastająca bohaterka nie chce być cieniem, choć przecież wciąż kryje się w cieniu. Musi? Czy po prostu nie wie, jak tę strefę cienia opuścić? „Niedobry zwyczaj” opowie o tym, jak kobiecie jest trudno być sobą tak w ogóle. A komplikacja w postaci uwięzienia w innym ciele nabiera tu też trochę filozoficznego wymiaru. Jest tu bowiem mowa o kształtowaniu świata nie przez jego wyobrażenia, lecz przez pryzmat wyobrażeń o tym, jaki świat moglibyśmy ukształtować, gdybyśmy tego chcieli.

Portero wzrusza momentami tak bardzo, że chciałoby się do tej książki przytulić, a bohaterkę serdecznie uściskać. Ale to również narracja, która nie daje żadnych oczywistych odpowiedzi na pytanie, dlaczego mężczyźni tak często są podli, a kobiety stają się ich ofiarami. Tu symboliczna jest droga narratorki. Jest chłopcem, który nie spełni oczekiwań, tak jak nastolatek, który ginie z powodu uzależnienia od narkotyków. To pierwszy chłopiec, w którym narratorka się zakochuje. Dlaczego? Dlatego że z innych powodów, ale w podobnych okolicznościach ten właśnie chłopiec nigdy nie stanie się mężczyzną. On umiera, ona może się odrodzić. Bohaterka będąca chłopcem może stać się kobietą. Ile wyrzeczeń będzie ją to kosztować? Przejmująca powieść drogi i historia istnienia opartego na wiecznych konfrontacjach. Z bardzo ciekawym zakończeniem. Myślę, że dobrym zwyczajem będzie przeczytanie Portero. To książka przepełniona melancholią, ale jednocześnie bardzo pięknie pokazująca takie perspektywy spoglądania na życie – także seksualne – które na co dzień mogą być dalekie lub obce.

2025-01-03

„Klekot tysięcy patyków” Jarosław Maślanek

 

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Data wydania: 15 maja 2024

Liczba stron: 216

Oprawa: twarda

Cena det.: 59 zł

Tytuł recenzji: Przekleństwa zapominania

Jazgot tysięcy fajerwerków. Tak mógłbym strawestować tytuł nowej powieści Jarosława Maślanka, bo po raz pierwszy zdarza mi się pisać recenzję książki traktującej o zapominaniu i niepamięci w momencie, w którym cały świat – nawet moja zwykle cicha wioska irytująca łomotem i wybuchami – chce za wszelką cenę zapomnieć i wierzyć w nowe, lepsze. U progu nowego roku piszę o jednej z ważniejszych książek roku minionego. Wiem, że nie mam pełnego prawa tak się wyrażać, bo nie przeczytałem zbyt wielu dobrych albo bardzo dobrych książek, ale wiedziałem, że na Maślanku się nie zawiodę. I bardzo mi się dobrze pisze w tym dysonansie: opowiadam o narracji koncentrującej się na odysei pamiętania, zapominania, niepamięci i traumy odświeżania wspomnień w tę rzekomo wyjątkową noc, kiedy wszyscy życzą sobie wszystkiego najlepszego i wierzą, że czeka ich lepszy czas. W powieściach tego autora nikt nikomu nie życzy niczego dobrego i na nikogo nie czeka nic więcej poza smutkiem egzystencji, który staje się coraz bardziej intensywny. W takim rodzaju melancholijnego pisania i dodatkowo eksperymentowania z różnymi narracjami – bo „Klekot tysięcy patyków” nie tylko eksperymentuje; to bardzo ciekawa powieść pod względem graficznym – Jarosław Maślanek jest pisarzem niekomercyjnym, niepopularnym, niemożliwym do sklasyfikowania za pomocą narzędzi do opowiadania o literaturze. A ta książka to takie trochę jego epitafium pisarskie, choć wbrew zapowiedziom mam nadzieję, że prozaik będzie dalej pisał i przede wszystkim będzie miał go kto wydawać.

Moja przygoda z narracjami tego twórcy sięga wielu lat wstecz. Zauroczony „Haszyszopenkami” zaglądałem do kolejnych powieści, by poszukać smutku. Jeśli czyimś celem czytelniczym jest właśnie to, Maślanek jest pisarzem doskonałym i nigdy nie zawodzi. „Klekot tysięcy patyków” ma tym razem wielowymiarowe znaczenie i jest tytułem z jednej strony sygnalizującym dźwięk egzystencjalnego niepokoju, z drugim jednak – symbolem czegoś bardzo istotnego, co trzeba nazwać. Bo pisarz próbuje nazywać utratę. Robi to w długich poetyckich zdaniach wpisujących się w popularną dzisiaj prozę eksperymentalną, w której im mniej znaków interpunkcyjnych, tym lepiej. Maślanek buduje jednak opowieść w nieoczywisty sposób. Mamy kontrapunkty albo może punkty widzenia, które się wykluczają. Opowieści, które sobie nawzajem przeczą. W końcu opowieść o tym, czego opowiedzieć nie można.

Ponownie, jak w „Górze miłości”, istotna jest przestrzeń miejska, lecz tym razem Maślanek konsekwentnie stawia na jej rozmywanie. Do rodzinnego miasteczka przyjeżdża mężczyzna, który ma już za sobą bolesne doświadczenia pożegnania ojca i brata, a teraz musi pożegnać matkę. Ta powieść zaciera jednak granicę między tym, co minęło i pozostaje wspomnieniem, a tym, co kształtuje tożsamość człowieka, który nie rozumie tego, co zapamiętał, albo pamięta nie to, co powinien zrozumieć. Umierająca matka jest przecież wciąż żywa w niektórych rozdziałach. Bohater nie przyjeżdża mierzyć się z namacalną śmiercią. Istotne jest życie kobiety, która portretowana w swojej bezradności niesie w sobie nadal, do momentu wydania ostatniego tchu, przejmującą historię. I tu pojawia się pytanie zasadnicze „Klekotu tysięcy patyków”: czy jest możliwe opowiedzenie historii, nadanie jej jakichś konkretnych ram? Bo w tej narracji wszystko wydaje się rozmyte, Maślanek od początku do końca jest nieoczywisty. Nawet tego końca nie określa w jakiś satysfakcjonujący czytelnika sposób. Toczy się tu wielotorowa historia o tym, jak życiorysy nakładały się na siebie. Ale by odkryć naczelny problem tej książki, w moim odczuciu należałoby zapytać, o to, co pisze sam autor - „jaka była przyczyna dezintegracji rodziny”.

Narracja o rozpadzie więzi, ale i o okrutnych czasach, które więzi z najbliższymi wystawiały na próbę, jest próbą rekonstrukcji wspomnień oraz kolażem imaginacji powiązanych z faktami. Bo z jednej strony jest topografia miasta przedstawiana w sposób drobiazgowy. W bardzo kameralnej konwencji, gdy błąkamy się z bohaterem i jego nieświadomością samego siebie, bo nigdy nie był świadomy, jaką rolę pełnił w rodzinie. Tu nie jest tak jak w „Fermie ciał”, gdzie Maślanek wykorzystał wielkomiejskość do ukazania panoramy społecznej, a raczej do zobrazowania cieni tej panoramy, bo przypominam, że autor od zawsze porusza się między cieniami, smutkiem i mrokiem. Powraca motyw przybycia w rodzinne strony i tego, że zawsze wiąże się to ze wspominaniem, jednak nie jest tu tak jak na przykład w „Haszyszopenkach”. Przypadkowe spotkanie ze znajomym z dawnych lat staje się traumatycznym przeżyciem, nie ma w sobie nic z ekscytacji i fascynacji taką relacją, co można było odnaleźć we wspomnianym przeze mnie tytule. Są zatem strefy albo może sfery tematyczne, które Jarosław Maślanek z upodobaniem eksploruje, jednakże za każdym razem robi to inaczej. Zaznacza rolę danego motywu literackiego, jednakże każdorazowo topi go w innych odcieniach czerni i szarości. Dlatego okładka dobrana do „Klekotu tysięcy patyków” jest najlepszą okładką spośród wszystkich podarowanych autorowi przez grafików.

Co jest warte zauważenia oraz śledzenia? To, że Maślanek prowadzi narrację jakby dwutorowo. Z jednej strony jest maksymalistą detali. Absolutnie wszystko, co realne i widoczne, można sobie wyobrazić ze szczegółami. Z drugiej strony staje się minimalistą, kiedy opowiada o skomplikowanej strukturze zapominania, przypominania sobie, odchodzenia i powrotu. A wszystkim rządzi bezkompromisowość śmierci. Chwilami odnosiłem wrażenie, że najbardziej martwy ze wszystkich jest ten żyjący mężczyzna, który błąka się ulicami rodzinnego miasteczka i w każdym jego tak dobrze znanym zakątku traci jakąś cząstkę siebie. Jakby przybywając tam ukształtowany w konkretny sposób przez życie, rozpadał się egzystencjalnie, stawał się cieniem. Wyraźniejsi wydają się martwi niż on, niemogący zrozumieć, co naprawdę poza śmiercią się wydarzyło. On jest pamięcią zainfekowany i niszczony. Pojawia się nawet określenie „pandemia niepamięci”. Dlatego nie będzie to książka o poszukiwaniu i odnajdywaniu, lecz o tym, jak trafia się w mroczny labirynt i z biegiem czasu odczuwa w nim coraz większy dyskomfort. A wtedy nie może powstać żadna historia, bo pojawiają się bezradność i pozorny chaos. W tym wszystkim zaś różne sposoby opowiadania o czasie przeszłym.

Czas teraźniejszy to jedynie bolesne westchnienie. Nie ma niczego, czego nie było. Nie istnieje żaden punkt zaczepienia, choć bohater Maślanka rozpaczliwie go szuka. W tym znaczeniu „Klekot tysięcy patyków” w moim odczuciu jest książką o dezintegracji, poszerzaniu pola bycia bezwolnym wobec życia, ale przede wszystkim o tym, że większą krzywdą od pamiętania jest niepamięć. Czym zatem jest ta powieść? Podróżą do świata, z którym mierzy się boleśnie każdy z nas, lecz nie każdy potrafi to tak sugestywnie opisać? Kiedy wydaje się, że to, co utracone, nagle zyskuje treść czy wartość, Jarosław Maślanek zmienia formę i strukturę opowieści. Tu jest kilka końców. I kilka bolesnych początków. Książka jak zawsze pełna egzystencjalnej zadumy nad tym, jak jesteśmy bezradni wobec siebie. Istotną rolę odgrywa w niej sugerowanie, że bolą najbliższe relacje. Banał? Nie w wykonaniu tego autora. Ta odyseja nie może skończyć się dobrze. Ale ma miejsce. Rozgrywa się świadomie. I wyjątkowo boli.