2025-04-30

„Rana” Oksana Wasiakina

 

Wydawca: Wydawnictwo Marpress


Data wydania: 21 marca 2025

Przekład: Agnieszka Sowińska

Liczba stron: 280

Oprawa: miękka

Cena det.: 59,90 zł

Tytuł recenzji: Po śmierci

 

To nie jest powieść. Tak uzna ktoś, kto poszukuje dopasowania do jakichś konkretnych wzorców, bo być może przez całe życie usiłowano go do takich wzorców dostosować, a teraz pozostała mu już tylko bezradność odtwarzania tego procesu. Taka jest główna bohaterka tej książki. Przez całe życie musiała być częścią czegoś. Być taka sama jak reszta. Ale przede wszystkim była częścią swojej matki. I choć matki już nie ma, nie można użyć czasu przeszłego. W „Ranie” opowiada się wszystko to, co pozostaje w nas po odejściu osoby, która powinna być najbliższa, lecz w ciągu swego życia odtrącała. Dlatego Oksana, wioząca urnę z jej prochami w tej poniekąd enigmatycznej powieści (sic!) drogi, jest tu kimś interesującym przede wszystkim dlatego, że dopiero do tych prochów zbliża się naprawdę. I to jest zbliżenie dosłowne, metaforyczne, metafizyczne i funkcjonujące jeszcze w kilku innych wymiarach. Ta opowieść – elegia prozą, przeplatana wzruszającymi fragmentami wierszy białych – jest próbą odpowiedzi na pytanie o to, czym była kobieca tożsamość w relacji z matką, a czym stała się po jej odejściu. Igranie z różnymi rodzajami form wypowiedzi i trochę autotematyczność tej książki – gdzie autorka sama zadaje sobie pytanie o to, czy ma odpowiednie narzędzia i wrażliwość, by opowiedzieć historię prozą – są jej zasadniczymi atutami. Bo „Rana” będzie się jątrzyć na naszych oczach. W zupełnie zaskakujący nas sposób.

Pisanie Wasiakiny opatrzone jest przedmową i posłowiem. O ile to pierwsze wydaje mi się nieco zbędne, na pewno jest trochę dydaktyczne i odbiera przyjemność odkrywania tej książki po swojemu, o tyle posłowie tłumaczki znaczy tu bardzo wiele, kiedy zrozumiemy, że to historia tożsamości także seksualnej, ale napisana w języku kraju i w kraju, które ją określają mianem ekstremizmu, brutalnie i zdecydowanie ostracyzując. „Rana” to bowiem książka o kobiecie, która z czułością i nadmiernymi oczekiwaniami względem tej czułości wtula się w ramiona kolejnych kobiet. Wraz z całym pożądaniem seksualnym, a o seksualności Wasiakina potrafi opowiadać językiem plastycznym, dosadnym, jednocześnie subtelnie podkreślającym przez cały czas, że Rosjanka kochająca drugą Rosjankę miłością inną niż nakazują normy to związek przestępczy. Tyle że to tylko jedno z wielu poruszanych tutaj zagadnień.

Czytając „Ranę”, wciąż przypominałem sobie książkę „Matka się śmieje” Chantal Akerman. Dlaczego? Przy obu tych publikacjach przez chwilę czułem się poirytowany tym, że czytam coś na kształt zapisu artystycznego ekshibicjonizmu. Obie książki łączy motyw odrzucenia przez matkę, jak również sposób opowiadania o własnej kondycji psychofizycznej po jej odejściu. Także rozważania nad tym, w jaki sposób artystycznie wyrazić własne emocje po takiej utracie. Tutaj jednak nikt ani nic się nie będzie śmiać, nawet uśmiechać – odnoszę się do przekornego w swej artystycznej wymowie tytułu opowieści Akerman. U Wasiakiny mrok jest w zasadzie wszechobecny. U Akerman drażniło mnie coś innego, jednak przy „Ranie” to odczucie było podobne. Że za dużo metaforyki, używania symboli z emfazą, przechodzenia w różne rejestry opowieści czy nadmiar mitologicznych nawiązań, a przede wszystkim dygresyjność. Tyle że po przeczytaniu całości – a zwłaszcza wstrząsającej mną najbardziej ostatniej części – w pełni rozumiem zabiegi poczynione, by oddać zarówno dramaturgię osobistych przeżyć autorki, jak i pokazać, że każde z nich może być uniwersalne, a to daje nadzieję, że nie jest tragicznie osobne. I że ta ekscentryczna nieco podróż z urną jest tu prozą o znaczeniu autoterapeutycznym. Zwłaszcza dlatego że jest prozą, w której narratorka nie czuje się pewnie. Tak jak nigdy nie czuła się pewnie w pobliżu matki, której teraz strzeże z najwyższą uważnością. Opowiadając o tej relacji – zakończonej realnie, lecz zaczynającej się tak naprawdę z chwilą rozpoczęcia tej dziwnej podróży na wschód, na Syberię opuszczonej lata temu, do świata kształtowania tożsamości dziewczynki, która stała się rosyjską kobietą – bohaterka opowiada o tym, że nie rozumie swojej kobiecości. Zwłaszcza w zestawieniu z kobiecością własnej matki.

Zdaniem matki kobieta miała być zawsze piękna. Mieć widoczne i obie piersi (symboliczny motyw okaleczenia fantastycznie połączony z rozważaniami o tak zwanej niepełności bycia kobietą). Zużywać wszystko do końca, niczego nie marnować. Żyć pragmatycznie. Co to oznaczało w jej przypadku? Dorastająca odtrącona córka wie, co matka wybierała w imię tak zwanego pragmatyzmu. A może przerażającego lęku przed samotnością, z którą mierzy się także narratorka, ale potrafi o tym napisać zupełnie inaczej. Bo ona nie nazywa świata i siebie w świecie jak matka. Praktycznie. Pragmatycznie. Rzeczowo. „Rana” będzie o tym, jak silna bliskość tworzy się poprzez zróżnicowanie w poglądach i emocjach kobiet, które są sobie obce.

Bo w pewnym stopniu sama kobiecość jest w „Ranie” wyobcowaniem i obcością względem drugiej kobiecości. Wasiakina nie opowiada po prostu o relacji, w której zawiązały się skomplikowane emocjonalne węzły nierozwiązane przez śmierć. A właściwie ta śmierć je jeszcze bardziej zaplątała. „Rana” to opowieść o zależności, współuzależnieniu i niemożności samostanowienia. Ze świetnie tu włączonym motywem fragmentu pępowiny będącego częścią ciała narratorki. „Rana” jest także historią kobiety, która kluczy w swojej opowieści, nie jest w stanie opowiedzieć linearnie ani o sobie, ani o swojej matce. Dlatego często wraca się myślami do sytuacji już przedstawionej, zarysowanej, przeanalizowanej, ozdobionej symbolami. Szukająca odpowiedniej formy Oksana stawia na ciekawą sprawozdawczość. Mnóstwo tu detali dotyczących innych osób stających na jej drodze – bez względu na płeć, choć mężczyźni mówią głównie o tożsamości wiążącej się testosteronem i o wojnie. Mamy przed oczami, co kto powiedział, co zrobił, jak się zachował, w jaki sposób wpłynął na emocje narratorki. Oksana jest jednocześnie otoczona ludźmi – także kobietami usiłującymi zrozumieć jej egzystencjalny dramat, bo mamy tutaj dodatkowo opowieść o walce z demonami depresji i o różnego rodzaju zaburzeniach emocjonalnych na tle traumatycznych przeżyć – i całkowicie pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia, rozpaczliwie sama. W tej samotności szukająca niepewnie głosu do wyrażania siebie, bo sama nie wie, czy jej wolno. Czy było jej wolno wcześniej i czy może teraz, gdy matki nie ma, mówić o sobie w relacji z nią i o tym wszystkim, co się stało, bo prawdopodobnie żadnej relacji nie było. Była. Piekielnie mocna. Zabójczo wręcz.

„Rana” to też historia rosyjskich kobiet, które w kilku pokoleniach powielały pewne określone wzorce zachowań, bojąc się – jak Oksana – prawdziwego kontaktu z własnym wnętrzem. Dlatego ta formalnie skomplikowana książka jest tak poruszającym świadectwem wyobcowania. Niekoniecznie żałoby, co wydawałoby się oczywiste, bo główną bohaterką jest tutaj śmierć i ma ona nawet imię – Andżełła. To narracja o kilku rodzajach niewidzialności. O utracie poczucia bycia kobietą, kiedy jednocześnie uznaje się to za dumne, fascynujące i jednocześnie niezwykle trudne. Czyta się „Ranę” ze świadomością, że to proza uderzająca wprost i śmiałe świadectwo cierpień innych niż te, które kojarzone są z żałobą. Także dlatego że to bardzo ciekawy współczesny rosyjski głos literacki. Polina Barskowa w przedmowie niepotrzebnie wylicza, o czym ten głos mówi. Myślę, że o wielu innych sprawach także, lecz głównie o potrzebie sprawczości i użyteczności, sięgania w głąb trudnych emocji i nazywania tego, co pomaga stać się podporą… dla samej siebie. Bo Oksana nie chce i nie będzie z różnych powodów dziedziczyć kobiecości matki. Kobiecość to wzorce, lecz również wątpliwości, dramaty i pytania retoryczne. A także seksualność. I feminizm. Wszystko to w „Ranie” rezonuje naprawdę intrygująco.

2025-04-22

„Trzecia osoba” Anna Kańtoch

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy


Data wydania: 24 kwietnia 2025

Liczba stron: 328

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzinne przekleństwo

Czasem Anna Kańtoch przeraża mnie tym, jak wiele wie o człowieku. Za każdym razem fascynuje sposobem pokazywania, jak wiele odcieni mroku kryje ludzka dusza. Zawsze sięgam po książki tej autorki z ogromną ciekawością, czym tym razem mnie zaintryguje, czym uwiedzie, czym zbulwersuje, czym absolutnie zaskoczy. Po kameralnej opowieści noir „Czeluść”, która od roku nie może opuścić mojej głowy, Kańtoch wraca do tak zwanego gatunku komercyjnego. Ale jej powieści kryminalne to nie są produkty popkulturowe przeznaczone na sprzedaż dla lubiących opowieści z dreszczykiem czy kryminalne intrygi. To za każdym razem są pogłębione wiwisekcje tego, jak mrocznymi istotami jesteśmy i jak bardzo boimy się zmierzyć ze świadomością, że stać nas na wszystko, co piękne i wzniosłe, ale także na to, co gorzkie i podłe. „Trzecia osoba” będzie książką o deformacji pamięci. O degradacji osobowości i oswajaniu zła w sobie. O jego banalizowaniu. Ale także o tym, jak potrafimy patrzeć na rzeczywistość, by jednak nie osunąć się w obłęd. Właśnie dzięki temu, że coś zdegradujemy, bo to przedefiniujemy, i temu, że uświadomimy sobie, jak bardzo – w paradoksalny sposób – życiodajny jest pierwiastek zła, który w sobie nosimy.

Nie oczekujcie żadnej prostej historii. Proste są tylko środki zastosowane do opowiedzenia o tym, co przerażającego może drzemać w ludziach. Tutaj punktem wyjścia i motywem, wokół którego koncentrują się zdarzenia, jest zniknięcie rodziców, którzy pozostawiają trójkę dzieci w lesie, ale również w gęstwinie pamiętania, niepamięci, kształtowania osobowości w obliczu traumy. Co tu się wydarzyło? Dlaczego tak trudno uwierzyć w rozwikłanie tej zagadki, którą proponuje Anna Kańtoch? Skąd w ogóle autorka bierze takie pomysły, które odsłaniane stopniowo, wgniatają w fotel, odbierają oddech? Nie chce się wierzyć w to, co się przeczytało. A jednak to wszystko wydaje się prawdopodobne. Tak jak to, w jaki sposób ze sprawą zaginięcia dwójki dorosłych sprzed trzech dekad połączy się mroczna droga osuwania się w egzystencjalny niebyt pewnego nastolatka.

Co pamiętamy z dzieciństwa, z czasu, gdy byliśmy w wieku dziewięciu, siedmiu, dwóch lat? Zwłaszcza gdy zostało ono naznaczone taką traumą, z którą później trzeba iść przez życie i nie dać się jej złamać? Kiedy rodzice zostawiają ich samych, Marcin ma właśnie dziewięć, Milena siedem, a Mateusz dwa lata. „Trzecia osoba” imponuje przede wszystkim układem fabularnym ze zróżnicowanymi wizualizacjami przeszłości nakładającej się na teraźniejszość. Wiele lat po zniknięciu rodziców Marcin wydaje się spokojny, zrównoważony, ma swoje przyzwyczajenia czy neurozy, ale generalnie wiedzie spełnione, choć samotne życie. Wydaje się nie mieć żadnego problemu z tym, co pamięta, lecz wciąż niczym zahipnotyzowany wraca tam, gdzie był jego dom rodzinny. Milena wybiera inny model życia: znajduje partnera, ma dziecko, jest przedsiębiorcza i potrafi odnaleźć się w każdej trudnej sytuacji. O ile pamięć jej starszego brata wydaje się w swym odosobnieniu i swoistym smutku uporządkowana, Milena walczy z tym, jak pamięta przeszłość. Walka polega na tym, że kobieta przypomina sobie detale, które coraz bardziej niepokoją, zazębiają się, tworząc jakąś koszmarną strukturę, a jednocześnie – zbliżają ją w tym wszystkim do Marcina. Mateusz jest za to osobny. Przez lata w poczuciu odtrącenia przez rodzeństwo, a przecież powinien być najbardziej emocjonalnie uporządkowaną osobą. Bo co dwulatek może pamiętać? Okazuje się, że to właśnie on pamięta jeden, ale najważniejszy dla tej historii szczegół. A Anna Kańtoch oddaje nas w ręce tej trójki bohaterów, którzy po kolei sięgają pamięcią wstecz, zgrabnie zaś dołączona intryga kryminalna jedynie dynamizuje ten tryptyk. Bo to tryptyk o przekleństwie pamięci. Najpierw po beskidzkiej prowincji oprowadza nas Marcin, potem autorka odstawia go na narracyjną bocznicę, by dalszej historii nadawała tempo Milena. Natomiast gdy robi się najbardziej mrocznie, na scenę wkracza ten, który przecież nic nie pamięta. I wówczas odsłonięte zostają kolejne przerażające karty historii, w którą nie chce się uwierzyć.

Anna Kańtoch dba o detale tła, którym trzeba się bacznie przyglądać. Przemiany, jakie dokonują się w naturze w trakcie przebiegu zdarzeń – od chłodnej pory między zimą a wiosną po początek ciepłego lata. Stacje drogi krzyżowej, dodane tutaj niby przypadkowo, a jednak tak znaczące dla metaforyki tej powieści. Najważniejsze są jednak motywacje bohaterów, ich reakcje i działania, odpowiedzi na reakcje i działania innych. Ważne są również coraz mroczniej wyglądające zagadki. Nieprzypadkowo Milena mówi do Marcina: „Niektóre tajemnice lepiej zostawić nierozwiązane”. Poznając szokujący finał tej historii, niejeden czytający odniesie wrażenie, że wcale nie chciałby tego wszystkiego wiedzieć. Że autorka nie ma prawa pozostawiać go w tak skomplikowanym stanie emocjonalnym. Bo wyjaśnione zostaje wszystko, ale wyjaśnienia niewiele dają. A wręcz powodują jeszcze większy dyskomfort psychiczny odbiorcy, który wchodzi w tę historię gładko i z poczuciem, że jest w stanie przewidzieć, co się naprawdę wydarzyło.

Nie wiem, czy ciekawsze od tego, co jest już zamkniętą historią, nie jest to, co właśnie rozgrywa się przed naszymi oczami. To, w jaki sposób Kańtoch opowiada o złu, któremu nie tyle trzeba stawić czoło, ile trzeba je umiejętnie wyprzeć z pamięci. W opowieści o pamiętaniu, zapominaniu i zniekształceniach tego, czego pamiętać nie chcemy, autorka dba o dynamikę, tworząc barwne postacie drugiego planu: wspomniany już nastolatek, który z określonego powodu osuwa się w nicość obłędu, inteligentny aspirant odnajdujący rozwiązania tam, gdzie nikt ich nie szuka, czy osoby bliskie zaginionej dwójce dorosłych. Wraz z ich zaginięciem pojawia się coś, co obciąża pamięć wielu osób. Zagadka staje się bólem. To historia o tym, że sekrety rodzinne mogą być jednocześnie banalne i przerażająco nietuzinkowe. Dlatego „Trzecia osoba” to nie tylko powieść o tym, co zaciera w naszej pamięci czas, lecz również o tym, co jego upływ w niej odsłania. I nie wiem, co jest tutaj bardziej przerażające. Wiem jedynie, że to kolejna napisana przez Annę Kańtoch książka, po której długo będzie się dochodzić do siebie, bo doskonale rozbija utarte schematy myślenia pozwalające funkcjonować w tak zwanej normalności. Niektórzy nazywają ją szczęściem. Jakże gorzko ponownie wybrzmią tu słowa Mileny, która zapyta starszego brata o to, czy jest szczęśliwy. A raczej jakiego gorzkiego znaczenia nabierze to pytanie, gdy wszystkie tajemnice zostaną jednak odsłonięte wbrew temu, czego oczekiwałaby jedna z bohaterek.

Anna Kańtoch wykorzystała popularny i pełen otwartych literackich furtek motyw rodziny. Ale nie opowiedziała ani o rodzinie szczęśliwej, ani o rodzinie nieszczęśliwej. Bardziej o znamieniu losu i okrutnych konsekwencjach pewnych emocji, które każą rodzinie cierpieć, ale jednocześnie układać się w nowym świecie po katastrofie. Ile można pamiętać, po co pamiętać, a przede wszystkim: jak łatwo jest zapominać – to wiodące problemy bardzo dobrej powieści kryminalnej, w której pojawienie się trupów następuje w znakomitym momencie, dzięki czemu jest to historia jakby przełamana na pół, ale też od początku do końca przemyślana narracja o tym, w jaki sposób potrafimy unieszczęśliwić samych siebie i innych w imię wszystkiego, co chcielibyśmy połączyć z definicją szczęścia. Wstrząsająca historia o tym, jak naznaczona złem rodzina staje się piekłem, w którym wszystko się rozpada, lecz równocześnie wszystko kompulsywnie próbuje się naprawić. Jedno jest pewne: zniknięcie dwójki dorosłych ludzi odpowiedzialnych za swoje dzieci pozostawione w pustce. Nic innego nie jest ani pewne, ani jednoznaczne w tej powieści.