Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wydania: 15 maja 2024
Liczba stron: 216
Oprawa: twarda
Cena det.: 59 zł
Tytuł recenzji: Przekleństwa zapominania
Jazgot tysięcy fajerwerków. Tak mógłbym strawestować tytuł nowej powieści Jarosława Maślanka, bo po raz pierwszy zdarza mi się pisać recenzję książki traktującej o zapominaniu i niepamięci w momencie, w którym cały świat – nawet moja zwykle cicha wioska irytująca łomotem i wybuchami – chce za wszelką cenę zapomnieć i wierzyć w nowe, lepsze. U progu nowego roku piszę o jednej z ważniejszych książek roku minionego. Wiem, że nie mam pełnego prawa tak się wyrażać, bo nie przeczytałem zbyt wielu dobrych albo bardzo dobrych książek, ale wiedziałem, że na Maślanku się nie zawiodę. I bardzo mi się dobrze pisze w tym dysonansie: opowiadam o narracji koncentrującej się na odysei pamiętania, zapominania, niepamięci i traumy odświeżania wspomnień w tę rzekomo wyjątkową noc, kiedy wszyscy życzą sobie wszystkiego najlepszego i wierzą, że czeka ich lepszy czas. W powieściach tego autora nikt nikomu nie życzy niczego dobrego i na nikogo nie czeka nic więcej poza smutkiem egzystencji, który staje się coraz bardziej intensywny. W takim rodzaju melancholijnego pisania i dodatkowo eksperymentowania z różnymi narracjami – bo „Klekot tysięcy patyków” nie tylko eksperymentuje; to bardzo ciekawa powieść pod względem graficznym – Jarosław Maślanek jest pisarzem niekomercyjnym, niepopularnym, niemożliwym do sklasyfikowania za pomocą narzędzi do opowiadania o literaturze. A ta książka to takie trochę jego epitafium pisarskie, choć wbrew zapowiedziom mam nadzieję, że prozaik będzie dalej pisał i przede wszystkim będzie miał go kto wydawać.
Moja przygoda z narracjami tego twórcy sięga wielu lat wstecz. Zauroczony „Haszyszopenkami” zaglądałem do kolejnych powieści, by poszukać smutku. Jeśli czyimś celem czytelniczym jest właśnie to, Maślanek jest pisarzem doskonałym i nigdy nie zawodzi. „Klekot tysięcy patyków” ma tym razem wielowymiarowe znaczenie i jest tytułem z jednej strony sygnalizującym dźwięk egzystencjalnego niepokoju, z drugim jednak – symbolem czegoś bardzo istotnego, co trzeba nazwać. Bo pisarz próbuje nazywać utratę. Robi to w długich poetyckich zdaniach wpisujących się w popularną dzisiaj prozę eksperymentalną, w której im mniej znaków interpunkcyjnych, tym lepiej. Maślanek buduje jednak opowieść w nieoczywisty sposób. Mamy kontrapunkty albo może punkty widzenia, które się wykluczają. Opowieści, które sobie nawzajem przeczą. W końcu opowieść o tym, czego opowiedzieć nie można.
Ponownie, jak w „Górze miłości”, istotna jest przestrzeń miejska, lecz tym razem Maślanek konsekwentnie stawia na jej rozmywanie. Do rodzinnego miasteczka przyjeżdża mężczyzna, który ma już za sobą bolesne doświadczenia pożegnania ojca i brata, a teraz musi pożegnać matkę. Ta powieść zaciera jednak granicę między tym, co minęło i pozostaje wspomnieniem, a tym, co kształtuje tożsamość człowieka, który nie rozumie tego, co zapamiętał, albo pamięta nie to, co powinien zrozumieć. Umierająca matka jest przecież wciąż żywa w niektórych rozdziałach. Bohater nie przyjeżdża mierzyć się z namacalną śmiercią. Istotne jest życie kobiety, która portretowana w swojej bezradności niesie w sobie nadal, do momentu wydania ostatniego tchu, przejmującą historię. I tu pojawia się pytanie zasadnicze „Klekotu tysięcy patyków”: czy jest możliwe opowiedzenie historii, nadanie jej jakichś konkretnych ram? Bo w tej narracji wszystko wydaje się rozmyte, Maślanek od początku do końca jest nieoczywisty. Nawet tego końca nie określa w jakiś satysfakcjonujący czytelnika sposób. Toczy się tu wielotorowa historia o tym, jak życiorysy nakładały się na siebie. Ale by odkryć naczelny problem tej książki, w moim odczuciu należałoby zapytać, o to, co pisze sam autor - „jaka była przyczyna dezintegracji rodziny”.
Narracja o rozpadzie więzi, ale i o okrutnych czasach, które więzi z najbliższymi wystawiały na próbę, jest próbą rekonstrukcji wspomnień oraz kolażem imaginacji powiązanych z faktami. Bo z jednej strony jest topografia miasta przedstawiana w sposób drobiazgowy. W bardzo kameralnej konwencji, gdy błąkamy się z bohaterem i jego nieświadomością samego siebie, bo nigdy nie był świadomy, jaką rolę pełnił w rodzinie. Tu nie jest tak jak w „Fermie ciał”, gdzie Maślanek wykorzystał wielkomiejskość do ukazania panoramy społecznej, a raczej do zobrazowania cieni tej panoramy, bo przypominam, że autor od zawsze porusza się między cieniami, smutkiem i mrokiem. Powraca motyw przybycia w rodzinne strony i tego, że zawsze wiąże się to ze wspominaniem, jednak nie jest tu tak jak na przykład w „Haszyszopenkach”. Przypadkowe spotkanie ze znajomym z dawnych lat staje się traumatycznym przeżyciem, nie ma w sobie nic z ekscytacji i fascynacji taką relacją, co można było odnaleźć we wspomnianym przeze mnie tytule. Są zatem strefy albo może sfery tematyczne, które Jarosław Maślanek z upodobaniem eksploruje, jednakże za każdym razem robi to inaczej. Zaznacza rolę danego motywu literackiego, jednakże każdorazowo topi go w innych odcieniach czerni i szarości. Dlatego okładka dobrana do „Klekotu tysięcy patyków” jest najlepszą okładką spośród wszystkich podarowanych autorowi przez grafików.
Co jest warte zauważenia oraz śledzenia? To, że Maślanek prowadzi narrację jakby dwutorowo. Z jednej strony jest maksymalistą detali. Absolutnie wszystko, co realne i widoczne, można sobie wyobrazić ze szczegółami. Z drugiej strony staje się minimalistą, kiedy opowiada o skomplikowanej strukturze zapominania, przypominania sobie, odchodzenia i powrotu. A wszystkim rządzi bezkompromisowość śmierci. Chwilami odnosiłem wrażenie, że najbardziej martwy ze wszystkich jest ten żyjący mężczyzna, który błąka się ulicami rodzinnego miasteczka i w każdym jego tak dobrze znanym zakątku traci jakąś cząstkę siebie. Jakby przybywając tam ukształtowany w konkretny sposób przez życie, rozpadał się egzystencjalnie, stawał się cieniem. Wyraźniejsi wydają się martwi niż on, niemogący zrozumieć, co naprawdę poza śmiercią się wydarzyło. On jest pamięcią zainfekowany i niszczony. Pojawia się nawet określenie „pandemia niepamięci”. Dlatego nie będzie to książka o poszukiwaniu i odnajdywaniu, lecz o tym, jak trafia się w mroczny labirynt i z biegiem czasu odczuwa w nim coraz większy dyskomfort. A wtedy nie może powstać żadna historia, bo pojawiają się bezradność i pozorny chaos. W tym wszystkim zaś różne sposoby opowiadania o czasie przeszłym.
Czas
teraźniejszy to jedynie bolesne westchnienie. Nie ma niczego, czego nie było.
Nie istnieje żaden punkt zaczepienia, choć bohater Maślanka rozpaczliwie go
szuka. W tym znaczeniu „Klekot tysięcy patyków” w moim odczuciu jest książką o
dezintegracji, poszerzaniu pola bycia bezwolnym wobec życia, ale przede
wszystkim o tym, że większą krzywdą od pamiętania jest niepamięć. Czym zatem jest ta powieść? Podróżą do
świata, z którym mierzy się boleśnie każdy z nas, lecz nie każdy potrafi to tak
sugestywnie opisać? Kiedy wydaje się, że to, co utracone, nagle zyskuje treść
czy wartość, Jarosław Maślanek zmienia formę i strukturę opowieści. Tu jest
kilka końców. I kilka bolesnych początków. Książka jak zawsze pełna
egzystencjalnej zadumy nad tym, jak jesteśmy bezradni wobec siebie. Istotną
rolę odgrywa w niej sugerowanie, że bolą najbliższe relacje. Banał? Nie w
wykonaniu tego autora. Ta odyseja nie może skończyć się dobrze. Ale ma miejsce.
Rozgrywa się świadomie. I wyjątkowo boli.
1 komentarz:
Na okładce mrok, w środku przypuszczalnie też, hmm, może czas wiosny będzie dla tej książki łaskawszy.
Prześlij komentarz