2025-01-30

„Moje zmory” Gwendoline Riley

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 5 lutego 2025

Przekład: Maciej Stroiński

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Oddalenie od matki

Motyw matki to wciąż kopalnia literackich inspiracji. Gwendoline Riley skorzystała z jej zasobów, pisząc książkę nie tyle poruszającą, ile wręcz wstrząsającą, przede wszystkim dzięki swojemu minimalizmowi, skrótowości i umiejętności ukazania najbardziej trudnych konfrontacji matki z córką za pomocą krótkich scen oraz znakomicie wkomponowanych w narrację dialogów. Z książek o matkach przypominają mi się te dwie ważne, które na zawsze pozostały ze mną. Pierwsza z nich to „Matka się śmieje” Chantal Akerman – przejmujące studium odrzucenia dziecka pisane z perspektywy artystki przyglądającej się rodzicielce z pewnego oddalenia. Tu też będziemy mieli dystans, choć bohaterka cała zanurzona jest w swojej matce i tym, w jaki sposób się od niej oddala. Nie jest też jak u Akerman artystką, co zasadniczo zmienia stylistykę opowieści, jednak cierpiąca tutaj u boku najbliższej osoby Bridget jest intelektualistką, świadomą braku środków do wyrażenia tego, w jakiej pustce się znajduje i jak ta pustka się pogłębia. Ze wskazanym motywem można powiązać także autobiograficzne rozważania nieodżałowanego Marcina Wichy, który w swych „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” zszywa portret matki jakby ze skrawków pamięci.

U Riley są rzeczy, które są wyrzucane. Wspólnie. Symboliczna scena, w której matka i córka robią porządki, by uprzątnąć zbędne przedmioty z życia tej pierwszej, jest jednocześnie jedną z najważniejszych w tej powieści. Oczywiście jeśli przyjmie się, że to historia o tym, jak kompulsywnie chce się odrzucić, zniszczyć i wyrzucić wszystko to, co traumatycznie naznaczało relację, w której obecnie najważniejsze jest odchodzenie. Matka bowiem oddala się jeszcze bardziej z powodu choroby. Ale powodów wcześniejszego oddalania się i obecnego dystansu będziemy szukać w retrospekcjach.

To narracja także o tym, czym jest piętno matki. Gdy żyje się w jej cieniu, usiłując stworzyć dla siebie jak najlepsze życie, lecz ciągle mając w pamięci, że ta, która dała to życie, funkcjonowała w jakiejś egzystencjalnej ruinie. Dopasowywała się do wzorców, modeli zachowania, do zasad i tradycji, które potem ją oszukały. Bo żyła „jak należy”, a pozostała rozpaczliwie sama. To boli równie mocno jak samotność córek, bezpośrednio i pośrednio odrzucanych. Jedna z nich decyduje się na próbę zrozumienia wszystkiego. Tego, co było wiecznym niezrozumieniem. Nasilało się, coraz mocniej dotykało, w końcu doprowadziło do formalizacji kontaktów, ale przecież w tym wszystkim pozostała bezwarunkowa miłość. Kto tu kogo kocha, kto nie umie kochać, a kto pokochał za dwoje i teraz cierpi, bo nie umie tego unieść?

„Nie rozumiem, jak ty żyjesz” – te słowa Bridget prowadzą nas przez kolejne rozdziały, ukazujące skomplikowaną relację i jednocześnie unicestwiające jej status, bo powinna być ważna, a stała się nie do zniesienia. „Moje zmory” to powieść o inicjacji egzystencjalnego smutku. Historia odrzucanej córki schodzi na drugi plan, kiedy obserwujemy, w jaki sposób życie odrzucało jej matkę. Czy w zamian dziecko powinno otrzymać tę część zgorzknienia, które rodzicielka zabrała w dalszą życiową drogę? To rzecz, w której antagonistki stają się sobie najbliższe, gdy usiłują rozwiązać zagadkę wiecznego nieporozumienia. Antagonizm zmienia się stopniowo, bo Riley stara się wykrzesać z tej historii to, co czułe i niepowtarzalnie piękne, jednakże szorstkość – na wielu poziomach – dominuje i znakomicie się komponuje z tym, że ta książka jest tak krótka, w takiej formie jeszcze bardziej oddziałująca na odbiorcę.

Matka unieszczęśliwiła się z powodu zasad, którym się podporządkowała. Bridget zdaje się nieszczęśliwa przede wszystkim dlatego, że musi unieść brzemię matki. Ktoś w końcu musi jej słuchać. Ktoś wreszcie chce zrozumieć. Tymczasem pojawia się bariera nie do przekroczenia. Być może naznaczona tym, że główna bohaterka cierpiała również z powodu ojca. Tego mężczyzny, który był punktem odniesienia dla kobiety starającej się nie dostrzegać, że jego egocentryzm zrzucał ją gdzieś na margines. Riley opowiada o dorosłej kobiecie, która ma w pamięci odrzucenie w wieku dorastania, a teraz wie, że matka więcej odrzucenia nie zniesie. Tymczasem sama jest nieznośna. W sposób śmieszny, tragikomiczny i jednocześnie bezbrzeżnie smutny. Bo „Moje zmory” to powieść o niemożności przeniknięcia do mentalnej klatki, w której cierpienie zamknęła najbliższa osoba. Wydaje się, że nikt tu nie może pomóc nikomu, choć narratorka bardzo się stara. Tymczasem zasadniczy problem to problem zrozumienia – kim naprawdę stała się matka i w którą stronę chce podążać z tą zranioną formą swojej osobowości i wrażliwości.

Podoba mi się tu metafora osiadania na mieliźnie w opisie tej skomplikowanej relacji. Matce nie zależało na tym, by być blisko córki. Kiedy córka usiłuje wykształcić jakąś bliskość po latach, matka osuwa się w cień, ponownie osiada na mieliźnie, nie daje szansy na żaden ruch, żadne działanie zmieniające cokolwiek. Najbardziej boli opisywana u Riley bezradność. Jednak mamy tutaj sportretowane dwa silne charaktery. Dwie kobiety zdecydowane, by stanowić o swoim życiu i żyć na własnych zasadach. Tylko że wkraczanie w rejon społecznych uwarunkowań rujnuje seniorkę. Przecież żyła tak, żeby ludzie nie powiedzieli nic złego. A teraz pozostają tylko dwie córki: jedna na dalszym planie powieści i ta druga, która teraz nie jest w stanie powiedzieć niczego dobrego.

To tworzenie tutaj kontaktu na siłę przywodzi na myśl obraz ścigającego i uciekiniera. Oczywiście od wszystkiego ucieka matka. Ona jest tu postacią unikającą, jednak dużo ciekawszą niż mało odsłonięta Bridget działająca bardziej w trybie zadaniowym. Zaletą tej książki jest to, że można ją odczytać na przynajmniej dwa sposoby. Bo są tu dwie opozycyjne historie, jednakże również historia silnego przywiązania – do swoich nawyków i do tego, że poza nimi kształtuje się świat, w którym żyją inni. I czasami bywają szczęśliwi.

Gwendoline Riley najpierw prezentuje nam ciekawą wiwisekcję ludzi, dla których własne dzieci nie są istotne, a potem każe przyglądać się tym dzieciom – weszły w dorosłość bez rodzicielskiego kompasu, a teraz mierzą się z tym, że ich rodzice znikają, dosłownie i metaforycznie. Że już nic nie da się przepracować, do niczego wrócić, o niczym naprawdę porozmawiać. Riley opowiada o starszej kobiecie, która wyraźnie zablokowała się przed otaczającym ją realnym światem. Ale również o dorastającej kobiecie, która chciałaby wesprzeć się na matczynym ramieniu, jednak sama musi je wspierać, choć tak rzadko ma na to pozwolenie. Narracja o szorstkiej, bolesnej, ale bardzo silnej więzi. Czy o miłości? Może o jej poszukiwaniu. Jednak także świetna powieść obyczajowa punktująca te momenty napięcia i niepokoju, które wkradają się wówczas, gdy możliwa jest okazja rozmowy o czymś ciepłym, kojącym. „Moje zmory” nie dadzą ani ciepła, ani ukojenia. Jest to natomiast jedna z tych książek, które pokazują, że o matkach wciąż można pisać pasjonujące narracje.

Brak komentarzy: