Dzisiejsza młodzież zaczytuje się „Zmierzchami” i innymi takimi, z wypiekami na twarzy śledząc losy tych, którzy wiążą się z ludźmi po to, by generalnie zrobić im krzywdę. Melissa de la Cruz płodzi w zastraszająco szybkim tempie opowieści o wampirach – błękitnokrwistych, którzy za nic mają ład świata, po którym się poruszają. Zresztą to nie ich świat. A takim właśnie światem jest rzeczywistość prowincjonalnego North Hampton, w którym od lat nie dzieje się nic wartego uwagi. A przecież mieszkają tam czarownice. I to w dodatku te wiedźmy, które już w XVII wieku w Salem zostały brutalnie ukarane za swe magiczne moce. Żyjące w North Hampton czarownice swoich mocy używać nie mogą. Zakazuje im tego jakaś rada wyroku, ale dzięki temu mogą być nieśmiertelne. Miejsce akcji tej koszmarnej zarówno fabularnie jak i literacko opowieści rozgrywa się właśnie w miejscu, w którym do niczego niezwykłego dość nie może. A jednak dochodzi.
Freya, jedna z sióstr, podczas własnego przyjęcia zaręczynowego z Branem ukrywa się, by w toalecie oddać się miłosnym aktom w towarzystwie jego przystojnego brata Killiana. Żar powoduje, że w salonie zapalają się kwiaty. Potem wszystko wraca do normalnego trybu życia – Freya prowadzi swój bar, Ingrid własną bibliotekę, a ich matka zajmuje na przemian się renowacją starego domu i niańczeniem niejakiego Tylera. Freya nie odczuwa wyraźnych wyrzutów sumienia z powodu tego, co się działo, a na co dzień milcząca Ingrid nie wtrąca się w sprawy swojej siostry.
Do czasu jednak. Do tego czasu można bowiem z coraz większym zachwytem czytać powieść Melissy de la Cruz. Wiedźmy potajemnie próbują łamać zakazany im proceder czarowania. Czasami niewinnie, pomagając komuś. Niekiedy szalejąc na miotle nad niebem North Hampton. Niestety, wskrzeszenie człowieka to już wielka przewina i wszystkie panny Beauchamp będą musiały ponieść tego konsekwencje. Symptomów zbliżającego nieszczęścia jest bardzo wiele – na początku to garstka zdechłych ptaków na wybrzeżu, później skażenie wody, a w ostateczności przerażające – i tak samo śmieszne – zdarzenia z Fair Haven, który – jak się dowiemy- jest domem na granicy żywych i umarłych.
Spokojne dotychczas miasteczko nawiedza błękitnokrwista, która staje się aniołem śmierci, bo po niej najpierw ginie niepozorna dziewczyna, a następnie sam burmistrz popełnia samobójstwo. Wszystko dzieje się za sprawą drzewa życia Yggdrasil, które naruszone – nie może już dłużej utrzymywać spokojnego status quo w miasteczku. Wiedźmy zmuszone są do stawienia czoła złu, a ich poczynania to lektura dobra już chyba tylko dla wielbicieli powieści o demonach, mrocznych bogach i ich wyroczniach. Jeśli doda się do tego, że ognistokrwista Freya źle lokuje swoje uczucia, a wyjazd ich matki powoduje uczestniczenie w nowojorskim party dla błękitnokrwistych – nie pozostaje nic innego niż śmiech, głośny i gromki nad całą fabularną konstrukcją, która sypie się gdzieś mniej więcej w połowie.
To na pewno książka o miłości i o jej braku. O dobroci. O wszystkim czym, czego mieszkańcom, nawet najdalej na północ wysuniętego w Stanach Zjednoczonych zakątku tak bardzo brakuje. Autorka tworzy powieść gotyckiej grozy, ale tak mniej więcej do połowy swego tekstu. Potem mamy już do czynienia z pełną do przewidzenia komedią i silącą się na bycie inteligentną przestrogę o tym, by świata śródziemia nigdy nie mieszać z tajemnicami tego, co nieokreślone. A nieokreślone w „Zapachu spalonych kwiatów” jest wszystko - główne i drugoplanowe postacie, relacje między nimi, w końcu przeraźliwie przewidywalny koniec ratowany mocnym epilogiem.
To nie jest powieść miłosna. Przy tej książce przytulone do poduszek samotniczki nie będą wdychać i wzbudzać w sobie emocji z fabuły. Dlaczego? Bo emocji w tej opowieści jest jak na lekarstwo. Ona została skonstruowana po to, ją żeby szybciej się skończyć. Nie jest wiarygodna. Nie jest ciekawa. Trudno mi także powiedzieć, jaki cel pisania miała w tym wszystkim autorka. De la Cruz - ceniona za opowieści o „błękitnokrwistych” - dociera do nas zza oceanu z książką miałką, prawdopodobnie nieprzemyślaną, pełną luk czasowych i kompozycyjnych, a przede wszystkim przeraźliwie nudną. Choć kilka pierwszych rozdziałów zapowiada frapującą historię. Tu niestety nie ma historii. Są wirujące postacie, śmiertelne i te wieczne, korowód wampirów i życiowych frustratów. Do tego wszystkiego metaforyka wykorzystywana chyba z jakichś salonów ślubnych. Nie można polubić „Zapachu spalonych włosów”. Można jedynie mieć nadzieję, że dla niektórych będzie źródłem rozrywki, o czym świadczy zawalona pełnymi ekscytacji omówieniami blogosfera, która chyba potwierdza moją tezę.
Wydawnictwo Znak, 2011
Freya, jedna z sióstr, podczas własnego przyjęcia zaręczynowego z Branem ukrywa się, by w toalecie oddać się miłosnym aktom w towarzystwie jego przystojnego brata Killiana. Żar powoduje, że w salonie zapalają się kwiaty. Potem wszystko wraca do normalnego trybu życia – Freya prowadzi swój bar, Ingrid własną bibliotekę, a ich matka zajmuje na przemian się renowacją starego domu i niańczeniem niejakiego Tylera. Freya nie odczuwa wyraźnych wyrzutów sumienia z powodu tego, co się działo, a na co dzień milcząca Ingrid nie wtrąca się w sprawy swojej siostry.
Do czasu jednak. Do tego czasu można bowiem z coraz większym zachwytem czytać powieść Melissy de la Cruz. Wiedźmy potajemnie próbują łamać zakazany im proceder czarowania. Czasami niewinnie, pomagając komuś. Niekiedy szalejąc na miotle nad niebem North Hampton. Niestety, wskrzeszenie człowieka to już wielka przewina i wszystkie panny Beauchamp będą musiały ponieść tego konsekwencje. Symptomów zbliżającego nieszczęścia jest bardzo wiele – na początku to garstka zdechłych ptaków na wybrzeżu, później skażenie wody, a w ostateczności przerażające – i tak samo śmieszne – zdarzenia z Fair Haven, który – jak się dowiemy- jest domem na granicy żywych i umarłych.
Spokojne dotychczas miasteczko nawiedza błękitnokrwista, która staje się aniołem śmierci, bo po niej najpierw ginie niepozorna dziewczyna, a następnie sam burmistrz popełnia samobójstwo. Wszystko dzieje się za sprawą drzewa życia Yggdrasil, które naruszone – nie może już dłużej utrzymywać spokojnego status quo w miasteczku. Wiedźmy zmuszone są do stawienia czoła złu, a ich poczynania to lektura dobra już chyba tylko dla wielbicieli powieści o demonach, mrocznych bogach i ich wyroczniach. Jeśli doda się do tego, że ognistokrwista Freya źle lokuje swoje uczucia, a wyjazd ich matki powoduje uczestniczenie w nowojorskim party dla błękitnokrwistych – nie pozostaje nic innego niż śmiech, głośny i gromki nad całą fabularną konstrukcją, która sypie się gdzieś mniej więcej w połowie.
To na pewno książka o miłości i o jej braku. O dobroci. O wszystkim czym, czego mieszkańcom, nawet najdalej na północ wysuniętego w Stanach Zjednoczonych zakątku tak bardzo brakuje. Autorka tworzy powieść gotyckiej grozy, ale tak mniej więcej do połowy swego tekstu. Potem mamy już do czynienia z pełną do przewidzenia komedią i silącą się na bycie inteligentną przestrogę o tym, by świata śródziemia nigdy nie mieszać z tajemnicami tego, co nieokreślone. A nieokreślone w „Zapachu spalonych kwiatów” jest wszystko - główne i drugoplanowe postacie, relacje między nimi, w końcu przeraźliwie przewidywalny koniec ratowany mocnym epilogiem.
To nie jest powieść miłosna. Przy tej książce przytulone do poduszek samotniczki nie będą wdychać i wzbudzać w sobie emocji z fabuły. Dlaczego? Bo emocji w tej opowieści jest jak na lekarstwo. Ona została skonstruowana po to, ją żeby szybciej się skończyć. Nie jest wiarygodna. Nie jest ciekawa. Trudno mi także powiedzieć, jaki cel pisania miała w tym wszystkim autorka. De la Cruz - ceniona za opowieści o „błękitnokrwistych” - dociera do nas zza oceanu z książką miałką, prawdopodobnie nieprzemyślaną, pełną luk czasowych i kompozycyjnych, a przede wszystkim przeraźliwie nudną. Choć kilka pierwszych rozdziałów zapowiada frapującą historię. Tu niestety nie ma historii. Są wirujące postacie, śmiertelne i te wieczne, korowód wampirów i życiowych frustratów. Do tego wszystkiego metaforyka wykorzystywana chyba z jakichś salonów ślubnych. Nie można polubić „Zapachu spalonych włosów”. Można jedynie mieć nadzieję, że dla niektórych będzie źródłem rozrywki, o czym świadczy zawalona pełnymi ekscytacji omówieniami blogosfera, która chyba potwierdza moją tezę.
Wydawnictwo Znak, 2011
3 komentarze:
Ktoś ostatnio skomentował pod recenzją Kinga na jednym z blogów, myląc przy tym "Dallas 63" z biografią Messiego, że jest to pierwsza przeczytana przez Niego/Nią książka od 5. bądź 6. klasy szkoły podstawowej. I nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Aż boję się pomyśleć z jak powszechnym zjawiskiem mamy do czynienia. I myślę sobie, że w tej sytuacji lektura "dzieła" Pani de la Cruz nie jest chyba taką straszną zbrodnią. Jeśli pozostaje wybór między nie-czytaniem a czytaniem powiastek o wampirach, to chyba wybieram to drugie, mniejsze zło. I nie to, żebym coś miała do powyższego gatunku, bo z reką na sercu przyznaje się do uniesień nad Sagą Zmierzch, ale im więcej wiosen na koncie, tym człowiek mniej wiary znajduje dla świata koszmarów i wilkołaków, kiedy w rzeczywistym homo homini lupus est.
Najważniejsze, żeby młodzi w anatfabetyzm nie popadli... później zadumamy nad jakością myślenia. :)
Muszę napisać, że dostałam tę książkę na Święta, bo tak sobie zażyczyłam. Dużo się po niej spodziewam, bo recenzje były naprawdę dobre, ale twoja mnie trochę zmartwiła.
Jednak, jakiś czas temu (trochę dawno ;) ) czytałam Au Pair, które swoją lekkością mnie zachwyciły i dlatego również kupiłam całą serię "Błekitnokrwistych". Opinie są beznadziejne.. Serii o wampirach JESZCZE nie czytałam, jednak mam zamiar. Za niedługo zapewne wezmę się za "Zapach spalonych kwiatów" i mam nadzieję, że spodobają mi się bardziej niż Tobie.
Gdyby nie "Au Pair" to wątpię, żebym się za książkę Melissy de la Cruz wzięła, jednak pamiętając uczucia towarzyszące mi podczas czytania tej serii, będę próbowała. :)
Jak zwykle świetne wyczucie autora co chciał przekazać, świetna recenzja
Prześlij komentarz