Zastanawiam się nad tym, do kogo książki takie jak „Księga Elżbiety” są kierowane. Do naiwnych czytelników? Do ludzi, którzy zachwycą się stylizowaną na opowieść biblijną frazą, która zawiera proste rozwiązania bynajmniej nie prostych problemów? Pretensjonalność Joann Davis i jej najnowszy płód, będący swoistą kontynuacją „Księgi nowej drogi”, pozostawiają w pamięci wyraźny rys. Nie sposób nazwać takich publikacji inaczej niż pseudoliterackimi koszmarkami, które mają nas rzekomo poruszyć do głębi, a są po prostu puste. Davis to chyba taki Coelho w spódnicy; jej pisanie ma być głębokie i ważne, a w istocie jest banalne, fabularnie wręcz nonsensowne i korzystające z kilku prozatorskich kalek, dzięki którym naprodukowano już „powieści” typu „Weronika postanawia umrzeć”.
Tym razem nikt nie chce umierać, ale od śmierci się zaczyna. W nurcie rzeki ginie czteroletnia dziewczynka, której zwłoki odnajduje tytułowa Elżbieta, była niewolnica, łagodna i ciepła położna na co dzień, która dzięki sobie tylko znanym instynktom wie, dokąd martwe maleństwo zanieść. Elżbieta, widząc rozpacz rodziców, zadaje sobie pytania o to, dlaczego los bywa dla ludzi tak okrutny, dlaczego Bóg odbiera dzieciom życie, ludziom dobrym wszystko to, co mają, a sprawiedliwym chęć do życia. „Gdyba” sobie o tym i owym, po czym zapada w sen i wtedy – jak w efekcie połknięcia całego blistra tabletek nasennych – pojawia się Staruszka, nakazując jej wędrówkę i nazywając sprawy po imieniu w następujący sposób: „Twoja dusza jest lampą, która jaśnieje pełnym blaskiem dopiero wtedy, kiedy napełnisz ją oliwą spokoju i łagodności. Rozpacz gasi jej światło”. Po tym jakże głębokim wstępie, wiemy już, iż Elżbieta będzie gdzieś tam wędrować, czegoś tam szukać i dążyć do odkrycia jakiejś niesamowitej tajemnicy egzystencjalnej. W podróż zabiera swą kuzynkę Miriam oraz przybranego brata Dawida. Cała trójka zmierza ku źródłu, które nigdy nie wysycha, spotykając na swej drodze symboliczne postacie, dzięki którym życiorysy wędrowców są dla nas bardziej czytelne.
Rozmawiają zatem z Bajarzem, z Latarnikiem i Żebraczką. Momentami robi się z tego coś na kształt „Małego Księcia”, niemniej jednak mądrości Joann Davis są tak okrutnie banalne, że czytanie ich jest jak przełykanie garści gwoździ. Do podróżujących dociera także mąż Elżbiety, pasterz Jozue. Również – jak żona z martwą dziewczynką wcześniej - za pomocą jakiegoś wewnętrznego radaru, który namierza zagubioną żonę. Nic to. Liczy się fakt, że zbliżenie tych dwojga nada podróży jakiś głębszy sens. Czytamy po drodze o kuszeniu Jozuego przez niejaką Kobietę-Pytona (do czego przypiąć ten wątek, nie mam pojęcia) i wreszcie widzimy już całą czwórkę odkrywającą kolejną życiową mądrość. Źródło, którego szukają i które nigdy nie wysycha to… źródło miłości oczywiście. Potem autorka wkleja w swą makabryczną i pustą narrację dwa razy Hymn św. Pawła o Miłości (naturalnie raz to za mało) i każe swoim bohaterom powrócić do domu, który będą budować inaczej, na fundamencie miłości.
Przykro mi, że streściłem całą „pasjonującą” fabułę, ale jakoś nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia, kiedy piszę o książce, którą powinno się omijać z daleka. Najpierw stawia pytania o istotę cierpienia i niesprawiedliwość, potem przemienia się w symboliczną powieść drogi, w zakończeniu oferuje proste i jednoznaczne rozwiązania, a całość nie grzeszy ani spójnością, ani tym bardziej metafizycznym przesłaniem, którym Joann Davis chce nas przekupić.
Zadajmy jedno podstawowe pytanie. Czy Elżbieta, uosobienie dobroci, łagodności i mądrości naprawdę musi zasuwać pieszo i z osiołkami ileś tam kilometrów, by dowiedzieć się, że szukała miłości? A jak ją już znalazła, naturalnie uzdrowiła z nieszczęść świat swój i swoich bliskich. Czy fabuła, jaką serwuje nam Davis nie jest przypadkiem kpiną z czytelnika? Czy książka taka jak ta to zestaw godnych przemyślenia symboli czy zlepek słów, z których autorka klei treści rzekomo głębokie i przejmujące? „Księga Elżbiety” ma tylko jedną zaletę. Jest krótka i nie zmarnujemy więcej niż jeden wieczór na jej przeczytanie. Dla mnie to i tak za dużo czasu. Cenię pisanie o ważnych i podstawowych wartościach czy pojęciach. Wtedy jednak, gdy ktoś się nimi zajmuje na poważnie. Joann Davis robi sobie jakieś kpiny, podaje proste recepty na rozwiązanie skomplikowanych problemów i przede wszystkim doprowadza do bólu zębów szaleńczą nieprzewidywalnością swojej opowieści. Opowieści do jak najszybszego zapomnienia!
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2011
Tym razem nikt nie chce umierać, ale od śmierci się zaczyna. W nurcie rzeki ginie czteroletnia dziewczynka, której zwłoki odnajduje tytułowa Elżbieta, była niewolnica, łagodna i ciepła położna na co dzień, która dzięki sobie tylko znanym instynktom wie, dokąd martwe maleństwo zanieść. Elżbieta, widząc rozpacz rodziców, zadaje sobie pytania o to, dlaczego los bywa dla ludzi tak okrutny, dlaczego Bóg odbiera dzieciom życie, ludziom dobrym wszystko to, co mają, a sprawiedliwym chęć do życia. „Gdyba” sobie o tym i owym, po czym zapada w sen i wtedy – jak w efekcie połknięcia całego blistra tabletek nasennych – pojawia się Staruszka, nakazując jej wędrówkę i nazywając sprawy po imieniu w następujący sposób: „Twoja dusza jest lampą, która jaśnieje pełnym blaskiem dopiero wtedy, kiedy napełnisz ją oliwą spokoju i łagodności. Rozpacz gasi jej światło”. Po tym jakże głębokim wstępie, wiemy już, iż Elżbieta będzie gdzieś tam wędrować, czegoś tam szukać i dążyć do odkrycia jakiejś niesamowitej tajemnicy egzystencjalnej. W podróż zabiera swą kuzynkę Miriam oraz przybranego brata Dawida. Cała trójka zmierza ku źródłu, które nigdy nie wysycha, spotykając na swej drodze symboliczne postacie, dzięki którym życiorysy wędrowców są dla nas bardziej czytelne.
Rozmawiają zatem z Bajarzem, z Latarnikiem i Żebraczką. Momentami robi się z tego coś na kształt „Małego Księcia”, niemniej jednak mądrości Joann Davis są tak okrutnie banalne, że czytanie ich jest jak przełykanie garści gwoździ. Do podróżujących dociera także mąż Elżbiety, pasterz Jozue. Również – jak żona z martwą dziewczynką wcześniej - za pomocą jakiegoś wewnętrznego radaru, który namierza zagubioną żonę. Nic to. Liczy się fakt, że zbliżenie tych dwojga nada podróży jakiś głębszy sens. Czytamy po drodze o kuszeniu Jozuego przez niejaką Kobietę-Pytona (do czego przypiąć ten wątek, nie mam pojęcia) i wreszcie widzimy już całą czwórkę odkrywającą kolejną życiową mądrość. Źródło, którego szukają i które nigdy nie wysycha to… źródło miłości oczywiście. Potem autorka wkleja w swą makabryczną i pustą narrację dwa razy Hymn św. Pawła o Miłości (naturalnie raz to za mało) i każe swoim bohaterom powrócić do domu, który będą budować inaczej, na fundamencie miłości.
Przykro mi, że streściłem całą „pasjonującą” fabułę, ale jakoś nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia, kiedy piszę o książce, którą powinno się omijać z daleka. Najpierw stawia pytania o istotę cierpienia i niesprawiedliwość, potem przemienia się w symboliczną powieść drogi, w zakończeniu oferuje proste i jednoznaczne rozwiązania, a całość nie grzeszy ani spójnością, ani tym bardziej metafizycznym przesłaniem, którym Joann Davis chce nas przekupić.
Zadajmy jedno podstawowe pytanie. Czy Elżbieta, uosobienie dobroci, łagodności i mądrości naprawdę musi zasuwać pieszo i z osiołkami ileś tam kilometrów, by dowiedzieć się, że szukała miłości? A jak ją już znalazła, naturalnie uzdrowiła z nieszczęść świat swój i swoich bliskich. Czy fabuła, jaką serwuje nam Davis nie jest przypadkiem kpiną z czytelnika? Czy książka taka jak ta to zestaw godnych przemyślenia symboli czy zlepek słów, z których autorka klei treści rzekomo głębokie i przejmujące? „Księga Elżbiety” ma tylko jedną zaletę. Jest krótka i nie zmarnujemy więcej niż jeden wieczór na jej przeczytanie. Dla mnie to i tak za dużo czasu. Cenię pisanie o ważnych i podstawowych wartościach czy pojęciach. Wtedy jednak, gdy ktoś się nimi zajmuje na poważnie. Joann Davis robi sobie jakieś kpiny, podaje proste recepty na rozwiązanie skomplikowanych problemów i przede wszystkim doprowadza do bólu zębów szaleńczą nieprzewidywalnością swojej opowieści. Opowieści do jak najszybszego zapomnienia!
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2011
4 komentarze:
Zapewne znajdą się jednak ludzie, którym książka się spodoba. Niektórzy cenią sobie literaturę niewymagającą większych nakładów intelektualnych :)
She, na pewno tak będzie. Zwracam tylko uwagę na niebezpieczeństwo takich książek, formułujących rzekomo głębokie sądy i wyrażających wielkie prawdy, które pod płaszczykiem wielkich słów i pojęć serwują w gruncie rzeczy koszmarną pustkę.
Bardzo mi się podoba nawiązanie w Pana recenzji do Coelho. Ale jeszcze ciekawam, co Pan sądzi o Murakamim?
Pozdrawiam!
Agnieszko, Murakamiego jeszcze można znieść. Oczywiście nie wszystkie powieści :)
Prześlij komentarz