2013-01-28

"Wada wymowy" Agata Porczyńska

Językowe eksperymenty w polskiej prozie dla jednych skończyły się na Gombrowiczu, dla innych na Masłowskiej. Trudno także czasem odpowiedzieć sobie na pytanie o to, co jest lingwistycznym eksperymentem, a co zwyczajną grafomanią tonącą w semantycznej pustce. Tymczasem od kilku lat w mniej lub bardziej udanych próbach twórcy prześcigają się w pomysłowości, jakby ten język swej powieści zmienić, przydusić, zniekształcić, unicestwić jego semantykę i brzmienie. Oto przed nami kolejna próba. Książka, która stawia na siłę słowa; ze zdaniem, a już na pewno ze znaczeniem całego akapitu już się nielicząca.

Debiutantka Agata Porczyńska bawi się językiem na wszelkie możliwe sposoby. Jej stylistyczne kreacje są zaskakująco różnorodne. Mamy w „Wadzie wymowy” głównie teksty o charakterze monologu, ale także historie, przypowieści, nawet coś na kształt dramatu („X,Y,Z”); również rymowanki oraz stylizację archaiczną w mrocznej legendzie o tym, jak zaczęły powstawać ułomne związki kobiety i mężczyzny („Pollowanie”). Także tematyka – obok wciąż zaskakującej formy – jest dość szeroka mimo, iż lawiruje stale wokół miłości. „Ludzie uczą się przymykać oko na miłość”. Porczyńska stara się to oko szeroko otworzyć, bo miłość bywa różna, ale zwykle na tyle trudna, iż ciężko się z nią mierzyć. Wszystko wygląda zatem rewelacyjnie i już można głosić wszem wobec, że mamy pierwszą ważną tegoroczną debiutantkę, gdyby nie fakt, że „Wada wymowy” to jedynie dziełko popisowe, budowane na misternych fundamentach; taka budowla ze słów, którą można z daleka podziwiać, ale do której wejście spowoduje, że wszystko po prostu runie. No i nuda. Nuda śmiertelna. Ponad dwadzieścia narracji wciąż o tym samym. Nie dajmy się złapać na niewątpliwą zdolność do bawienia się słowem autorki. Obawiam się, iż swymi opowiadaniami bawi się głównie z odbiorcami.

„Wada wymowy” wyjaśni, czy Aśka chce wyruchać Staśka oraz zasugeruje, że gdy będzie się działo, należy depilować ciało. Będzie zastanawiać, bawić albo konsternować tytułami opowiadań takimi jak „Serce i szczała” (druga obok „Dolce Banana” rymowanka kompletnie o niczym) czy „Wymiotki”. U Porczyńskiej ludzie – ci bliscy sobie i ci, którzy starają się do siebie zbliżyć – posługują się kalekim językiem i tak samo kalekie relacje tworzą. Niektórzy słowa zastępują gestami („Per namiętnie”), ale to niewiele pomaga. Szwankuje komunikacja, bo kanały przekazu emocji są niekompatybilne. Prościej – język staje się barierą wówczas, gdy niemożliwe jest zrozumienie stanów emocjonalnych tych, od których życie zależy lub do których ze swoim życiem chcemy się zbliżyć. Autorka zatem przy użyciu naprawdę imponujących środków lingwistycznego wyrazu, przygląda się temu, co wszyscy widzimy i co często przeżywamy. Tyle tylko, że jej narracje dość często wędrują donikąd. Pewnie, że nie mają dawać odpowiedzi na trudne pytania. Niestety, nawet ich nie zadają. Opisane sytuacje są teatralizowane, cierpienia sztuczne, gesty i słowa modelowane niczym ręce, tułów i kończyny gwiazd błyszczących na okładkach pism dla kobiet. Wszystko to rzecz przemyślana, ale i przesadzona. Opowiadania ocierają się o banał w tych momentach, kiedy starają się zaiskrzyć oryginalnością – czy to zdarzenia czy to pointy.

Miłość Porczyńskiej niejedno ma imię. Jakie to szczęście, że ktoś wreszcie wskazał tak wiele oblicz tego uczucia, bo wielu z nas nie miałoby o tym pojęcia bez lektury „Wady wymowy”. Jest najczęściej miłość niespełniona i odrzucana. Jest miłość, która ma polegać na tym tylko, żeby nie krzywdzić. Jest miłość w pustce pewnej pustej aktoreczki. Mamy miłość małżeńską i czerstwy chleb miłości powszedniej. Jest też miłość, dla której czas znalazł się dopiero wtedy, gdy jedno z kochających siedzi przy grobie drugiego. Opowieści o tych wszystkich miłościach byłyby wartościowe wówczas, gdyby osadzały je w jakimś kontekście. Największą bowiem wadą „Wady wymowy” jest wyszarpywanie zdarzeń z tegoż kontekstu. Nawet jeżeli powstają spójne narracje, są albo nudne na początku albo piekielnie przewidywalne w zakończeniu. Są też takie – te najgorsze – które zupełnie nie zapadają w pamięć, bo wciąż skupiamy się na tym, co autorka robi z językiem, nie mogąc ogarnąć, jaki element świata rzeczywistego ten język opisuje. Bo przecież Porczyńska pisze o ludziach z krwi i kości oraz o prawdziwych emocjach. Wiele z tego "fruwa" sobie gdzieś w bliżej nieokreślonej przestrzeni, a niektóre opowiadania są manieryczne i ckliwe; kilka też świadczy o tym, że autorka nie ma niczego ważnego do powiedzenia tylko się lansuje (wspomniane już opowiadania z rymami częstochowskimi czy też irytujące „Poliż buty” z tak zwanymi „angielskimi idiomami”, które może i śmieszą, ale czytelników bez podstawowej chociaż znajomości języka zwyczajnie izolują od tekstu).

Kobiety Porczyńskiej to marudzące kury domowe, tipsiary, tirówki, ale i kobiety sukcesu, nadopiekuńcze matki czy idiotki prowadzące bełkotliwe rozmowy przez komunikatory internetowe. Mężczyźni też różni. Zwykle sfrustrowani i niezadowoleni z życia. Z siebie. Z kobiet u swojego boku. Wszyscy z dala od miłości, bo boją się logiki uczuć – pojęcie wykorzystane z opowiadania „Konie i rumaki, rumy i koniaki”, gdzie bohaterka na tę logikę nie miała czasu. Emocjonalnie upośledzeni malkontenci. Antybohaterowie. Takie figurki do ogrania za pomocą ciekawych brzmień i znaczeń polszczyzny. Powtarzam uparcie, „Wada wymowy” nie jest żadną nową jakością i nie czyni żadnej rewolucji na rynku wydawniczym. Porczyńska styl ma opanowany, wypracowany i może wyrabiać ze słowami, co tyle chce. Mam jednak wrażenie, iż sama nie wie, czego chce. To po prostu książka, którą się autorka pobawiła sama ze sobą. A wielkość i przesłanie są jej doklejane. Jak miłość bohaterki opowiadania „Tips przy tipsie”. Poza tym to zwyczajnie książka mocno przygnębiająca, a takie oblegają półki w księgarniach.

Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2013

9 komentarzy:

Oleńka pisze...

A więc przekombinowanie i sztuczność. I zabawa dla zabawy, z której nic nie wynika. Szkoda, pewnie mogłoby być ciekawie, gdyby forma nie doprowadziła do zaniku treści... Miałam ochotę na egz. recenzyjny, ale jakoś intuicyjnie się powstrzymałam - i dobrze.

Pozdrawiam!

Anonimowy pisze...

W mojej ocenie to doskonale opisana rzeczywistość powinna być przedmiotem krytyki. Krytyka książki jest w rzeczywistości krytyką czasów, w których żyjemy i relacji jakie tworzymy. Krytyką nas samych.
Jesteśmy nudni, niczego nie tworzymy, bełkoczemy jedynie nie idąc do celu.

Oleńka nie przeczytała - a szkoda.
Wg mnie warto.

Oleńka pisze...

Drogi Anonimie (Anonimko?), jestem czytelniczką tego bloga od przeszło dwóch lat Rzadko mnie zawodzi, znam także siebie samą na tyle, że wiem, czego szukam w literaturze, a czego nie. Wiem też, że krytyce Jarka mogę ufać. Przeto nie jestem pewna, czy to taka szkoda. Gdybym wzięła tę książkę do recenzji, musiałabym ją zrecenzować, a nie lubię recenzować książek, które mnie nie zachwycają.

Anonimowa pisze...

A ja poczułam się zachęcona. Zawsze tak mam, jak recenzentowi się nie podoba i wyraża to pisząc, na przykład, że autorka nie ma nic ważnego do powiedzenia, tylko się lansuje (lansowanie się przez tych, którzy ważne do powiedzenia mają niejedno jest, rozumiem, dozwolone), albo, że autorka książką bawi się sama ze sobą.

Jarosław Czechowicz pisze...

TO JEST OPINIA. Moja racja nie jest najmojsza. Nie jestem Bogiem, wyrocznią. Sugeruję, nie narzucam. I mam ochotę to skopiować przy każdej krytycznej recenzji, ale za dużo byłoby roboty.

Oleńko, pozdrowienia :)

Anonimowa pisze...

Dopiero będzie, jak wszyscy, którzy dotychczas żyli w przeświadczeniu, że Setne Imię brzmi "Jarosław Czechowicz", poczują się oszukani i zażądają zwrotu przynajmniej 1 zł 23 gr za esemesa! Skoro opinia, to racja z pewnością najmojsza - najwyżej nie najracniejsza.

Anonimowy pisze...

Nudny blog

Agnieszka pisze...

Jutro będe miała tę książke, jutro dam znać, pierwsze wrażenia.

Unknown pisze...

kupiłem wczoraj , czytam i dobrze się bawię. Czy wszystko musi mieć "głębię". Nie nudzę się.