2024-03-04

„Baldur. Wyspy Białego Słońca” Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak

 

Wydawca: Empik Go

Data wydania: 31 stycznia 2024

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,99 zł

Tytuł recenzji: Thriller bez napięcia

Zwykle z ogromnym zainteresowaniem czytam zarówno islandzkie powieści – zawsze gorąco za nie dziękuję znakomitemu tłumaczowi Jackowi Godkowi – jak i książki, których akcja rozgrywa się na Islandii. To w końcu mój nowy dom. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak może inspirować literacko i jak wdzięcznym tłem powieści każdego rodzaju może się stać, jeśli tylko ktoś połączy wrażliwość na niebywały klimat Islandii z umiejętnościami literackimi. Dobrze mi znani autorzy dotyczącej wyspy znakomitej literatury faktu – „Szeptów kamieni” (czytanych dwukrotnie) czy „Zostanie tylko wiatr” – postanowili chyba przekonać samych siebie, że będą też świetnymi twórcami thrillera psychologicznego. Z dużym smutkiem i rozczarowaniem muszę stwierdzić, że nie są. „Baldur” negatywnie zaskoczył mnie na tylu poziomach, że czuję się w recenzenckim obowiązku wskazać jedynie najistotniejsze mankamenty tej powieści. Książki ze sporym potencjałem, bo na przykład wizerunek toksycznej rodziny, a przede wszystkim matki, to coś naprawdę frapującego. Szkoda, że bez głębi psychologicznej, która powinna wywołać u czytelnika ciarki na plecach. A przecież wydaje się, że autorzy postawili przede wszystkim na psychologię, bo z akcją i jej rozwojem, a także z koniecznymi w thrillerze plot twistami jest tutaj bardzo źle.

„Baldur” to opowieść o Islandczyku w średnim wieku. To dziennikarz, który boryka się z wieloma problemami, a największym z nich jest niemożność pozbycia się przekonania, że jego życie naznaczone jest fatalizmem, a on sam jest chodzącym nieszczęściem, człowiekiem, który nie może uciec od bliżej niezdefiniowanego mroku. Ten mrok się rozrzedzi, kiedy zorientujemy się, że autorzy chcą przedstawiać złożoną psychikę swojej postaci za pomocą wykładów albo trzymających się skrupulatnie prostej struktury zdań. Nie stoi za tym literackie odsłanianie tajemnic, bo „Baldur” jest napisany w taki sposób, jakby jakaś ciekawa gra cieni rozgrywała się za kotarą, którą autorzy postanowili nagle zerwać i zobaczyliśmy, że nie ma tam w zasadzie nic zaskakującego. Nic, co powodowałoby szybsze bicie serca, zapadało w pamięć, wywoływało niepokój. Mówiąc krótko: „Baldur” to powieść z potencjałem, jednak już w połowie spalonym niczym w lawie z islandzkiego wulkanu. Potem próbuje się dać tej książce jakąś szansę, by mimo wszystko zaskoczyła, kazała uwierzyć, że dalej jest coś naprawdę niemożliwego do przewidzenia, wstrząsającego, przede wszystkim udowadniającego, że autorzy rozumieją, w co grają, na pewno przeczytali wcześniej mnóstwo thrillerów i wiedzą, jak wymagający jest ten gatunek.

Największym problemem w odbiorze „Baldura” jest znalezienie jakiegoś wiarygodnego uzasadnienia faktu, że wydarzenia drugiej przestrzeni czasowej rozgrywają się tysiące kilometrów od Islandii, w Beskidzie Niskim. Dlaczego tam? Bo autorzy przez jakiś czas mieszkali w tych okolicach. Jednak nie jest to w moim odczuciu sensowny argument, by akurat tam umieszczać tę część intrygi, która będzie potem wpływać na islandzką płaszczyznę narracji, nadając jej nowe znaczenie. Skoro miała to być książka z nordyckim klimatem, oddająca niepowtarzalność Islandii, która naprawdę jest miejscem niezmierzonych inspiracji literackich, tamta historia z retrospekcji najlepiej prezentowałaby się właśnie gdzieś na islandzkiej prowincji. Może w ukochanym przez Berenikę Lenard i Piotra Mikołajczaka rejonie Fiordów Zachodnich? Nie widzę absolutnie żadnego uzasadnienia, by przeszłość nakładająca się w ponury sposób na teraźniejszość miała się rozgrywać w tym konkretnym regionie Polski, w ogóle tak daleko i w tak nieprzystawalny do wszystkiego sposób.

Nie wiem, jak pracowali nad „Baldurem” autorzy, ale narracja z Beskidu Niskiego jest o wiele lepsza, ma przede wszystkim literacką wartość oraz spory, jednak zmarnowany potencjał. Widać w niej dużo wyraźniej wyeksponowaną wrażliwość na detale, umiejętność pokazywania bohaterów w niejednoznacznym świetle, zaglądania do wnętrza ich zranionych dusz. Część rozgrywająca się na Islandii jest sucha, sprawozdawcza i powodująca, że główny bohater nie wzbudza właściwie żadnych emocji. A to przecież postać, która ma nieść planowane kolejne tomy serii. Narracja w tej płaszczyźnie czasowej, czyli w lecie 2019 roku, wydaje się pisana z ogromnym napięciem, by forma była bez zarzutu, lecz pod formalnie dobrą opowieścią nie kryje się żaden dryg do pisania literatury. To literackie „napinanie się” – którego, zaznaczam wyraźnie, nie ma w części z Beskidu Niskiego – owocuje czasami takimi zdaniami jak to: „Potrzebowałem racjonalizacji, która wzięłaby w ryzy mój od wczoraj zagnieżdżający się, pęczniejący i zajmujący coraz więcej miejsca strach”.

Kolejny problem autorów polega na tym, że koniecznie chcą napisać o tym, na czym się znają. Ponieważ jest to książka osadzona częściowo na Islandii, pozwolę sobie użyć islandzkiego słowa znakomicie oddającego charakter historii dorosłego Baldura. To słowo to „nafnaflóð”. Natłok i nagromadzenie nazw własnych są chwilami nie do uniesienia. Jakby dla czytelnika istotne było, którą linią lotniczą leci jakaś postać z powieści. I kiedy widać, że w wielu miejscach „Baldur” zamiast dobrego thrillera staje się dobrym przewodnikiem, czyli formalnie tym, w czym autorzy są znakomici, a mianowicie literaturą faktu, czasem ta omnipotencja w opowiadaniu o Islandii zaczyna kuleć, gdy dowiadujemy się, że z samolotu rozwożeni są taksówkami tylko mieszkańcy Ísafjörður, a przecież stamtąd startuje samolot, lotnisko obsługuje zaś mieszkańców trzech gmin zlokalizowanych w jego rejonie i zdecydowanie nie wszyscy pasażerowie każdego lotu to mieszkańcy tego miasta. To jednak nie jest w zasadzie istotne dla kogoś, kto nie jest z Islandii albo jej nie zna. Czytelnikom spodoba się wykreowany przez Lenard i Mikołajczaka islandzki świat. Gorzej jednak z intrygą, która rozwija się w tych pięknych północnych dekoracjach. I czasem z poczuciem humoru, bo zdarzają się suchary jak ten, że na Grenlandię Internet jest transportowany na paletach.

Celowo staram się nie wspominać o fabule oraz jej zwrotach, gdyż zwykle recenzje krytyczne mocno zbliżają się do tak zwanych spojlerów, a nie chcę tego robić autorom, bo zdaję sobie sprawę z tego, że ta historia niektórym czytelnikom może się spodobać. Mnie raczej zmęczyła. Punkt kulminacyjny znajdziemy w połowie, a potem jest już tylko równia pochyła. Choć oczywiście trzeba przyznać, że autorzy bardzo się starają, by przede wszystkim rozmyć definicje winy i kary, które w „Baldurze” funkcjonują wielopoziomowo, co jest cenne dla literatury tego gatunku. Problem polega na tym, że o ile sama postać Baldura językowo przedstawiona jest w bardzo nieatrakcyjny sposób, o tyle nakładające się na teraźniejszość przerażające zdarzenia z przeszłości zmierzają ku rozwiązaniu mało wiarygodnemu. Chodzi zarówno o to, jak zarysowana jest postać tak zwanego czarnego charakteru i jak niewiarygodna psychologicznie jest jej przemiana. I nawet ciekawe wątki grenlandzkie mające być smaczkami dla czytelników gotowych sięgnąć po kolejne tomy serii nie czynią z „Baldura” dobrego thrillera, bo nim po prostu nie jest.

Trudno mi jest jednoznacznie określić, jaki status wydawniczy ma Empik Go, albowiem mimo poszukiwań w sieci (być może niewłaściwie szukałem) nie znalazłem jednoznacznej odpowiedzi, czy to dom wydawniczy oferujący tradycyjną formę wydania książki, czy też może jest to wydawnictwo selfpublishingowe. Dość zaznaczyć, że prawdopodobnie redakcja ani korekta nie spisują się tam profesjonalnie, skoro w książce pojawiają się błędy ortograficzne („w niebogłosy”, „fejs”) czy językowe („Bluszcz wdzierający się w każdy możliwy centymetr elewacji”), a polskiej niepoprawnej kalki anglicyzmu „zdawał się być” naprawdę się nie spodziewałem. Boleję nad tym dodatkowo, dlatego że być może nikt nie zasugerował autorom, że ta książka mogłaby mieć dwie znakomite płaszczyzny czasowe rozgrywające się w tym samym zimnym i mrocznym kraju dopasowanym do opowiadanej historii, o czym zdążyłem napisać powyżej. Czasem w takich wypadkach mam wrażenie, że autorzy krzywdzą czytelników, ale i ludzie odpowiedzialni za formalną stronę projektu książkowego krzywdzą samych autorów. Jednak nie to jest oczywiście najsmutniejsze w moim odbiorze „Baldura”.

Być może to redakcja również powinna zauważyć poważne uchybienia logiczne w powieści. Na przykład sytuacja finansowa głównego bohatera oraz sposób jej rozwiązania. Ten sposób pojawi się dużo później, ponieważ później odsłaniane są wszystkie karty, ale nie wierzę w to, że osoba mająca potężne długi tak późno wpada na oczywisty pomysł rozwiązania swoich problemów. Podobnie z epizodyczną postacią bezdomnego, który wyciąga od Baldura pieniądze. Krąży wokół centrum handlowego, których jest w rejonie stołecznym niemało, i bohater wcale nie musi wybierać akurat tego, by natykać się na nieprzyjemną dla niego postać. Ale wykazuje się masochizmem, albowiem ta postać stanie się istotna. Jest w „Baldurze” sporo dziwnych miejsc oraz co najmniej dziwnych rozwiązań fabularnych, których najwidoczniej nie przedyskutowano w redakcyjnym gronie. Bardzo mi przykro, że powieść zapowiadająca się tak interesująco w opisie wydawniczym może tak mocno rozczarować. A chciałem tylko przeczytać dobrą powieść z dreszczykiem, której akcja będzie się toczyć w mojej ukochanej Islandii. Poza banałami o mrocznej przeszłości, która zawsze dopada, i o zemście, o której napisano już tysiące razy i naprawdę trzeba być twórczym, by napisać o niej ciekawie, „Baldur” niesie ważne przesłanie: instytucja uznawana za przestrzeń bezpieczeństwa, czyli rodzina, może być  przerażająco okrutna. Tylko problem polega na tym, że nie opisano tego kreatywnie. Życzę autorom, by w kolejnych częściach serii naprawdę popracowali nad psychologiczną głębią swojej narracji, natomiast sam za te części już jednak podziękuję.  

1 komentarz:

Jakub Kowal pisze...

Zawsze czytam książki, które pan zachwala i tych, których pan nie poleca. Lubię wyrobić sobie własne zdanie. I chyba pierwszy raz aż tak bardzo nie zgadzam się z pana opinią. W tej książce to właśnie psychologia jest najlepsza. A poziom jadu, jaki pan tu wylewa sugeruje, że albo jest pan poważnie zaniepokojony tym wydawnictwem albo tym, że ktoś śmiał tknąć ,pańską wyspę'. Wyczuwam tu brzydkie poniżanie konkurencji, ale może za daleko idę w tych rozważaniach. Czepialstwo, niestety, na poziomie nieprzystającym krytykowi literackiemu, zwłaszcza, że książka napisana jest tak, że pochłania się ją w kilka godzin. Ja Baldura polecam wszystkim zainteresowanym, a ta recenzja sprawiła jedynie, by bliżej się tej sprawie przyjrzeć, bo łatwo zobaczyć, że plącze i mija się pan w zeznaniach.