2024-10-18

„Ciepło-zimno” Joanna Mazur

 

Wydawca: Wydawnictwo Seqoja

Data wydania: 24 września 2024

Liczba stron: 212

Oprawa: miękka

Cena det.: 45 zł

Tytuł recenzji: Przyszłość niemocy

Literatura wynikająca z lęków autorki lub autora jest zawsze ciekawsza, gdyż pogłębia obraz kreowanej rzeczywistości. Lęk przecież potęguje przeżywanie świata. Doświadczania siebie w tym świecie. A u Joanny Mazur lęk to przede wszystkim wizja samotnej kobiety, która już niczego się nie boi, do wszystkiego się dostosowała, wszystkiemu gotowa jest stawić czoła, ale wcale nie jest wojowniczką. Po prostu przywykła. W książce pada przecież wyraźna teza: „Główną siłą życiową jest przyzwyczajenie”. Jednocześnie główna bohaterka swoje lęki zamyka w ciszę, lakoniczny sposób wypowiadania się, zachowanie wielkiej litery do zapisywania tylko niektórych określeń. „Ciepło-zimno” to dystopijna (choć bardzo realistyczna) fantazja, a jednocześnie opowieść o tych wszystkich, którym lepiej jest na marginesie, chociaż z różnych powodów musieli uwierzyć w tę lepszość tylko dlatego, że zostali tam przesunięci w wyniku zbiegu okoliczności i zmian. Tu zmiany dotykają całego świata. To zmiany destrukcyjne. A w nich ktoś, kto usiłuje zachować pozory normalności, a przede wszystkim resztki uczuć do innych ludzi, bo tylko opowiadając o nich, można używać litery wyróżniającej. Wielkiej litery.

Z powodu jej konsekwentnego braku zdania w tej powieści nie mają swojego umownego początku. Tak samo jak nie wiadomo, kiedy miał miejsce początek świata, w którym mnóstwo ludzi nie ma domów, nie ma pracy, wegetuje bez sensu, w wyznaczonych godzinach nie może korzystać z energii elektrycznej, a prysznic wolno im brać tylko krótko. Jeśli już ma się ten komfort, że żyje się w mieszkaniu z prysznicem. Polska w tej opowieści, która przesuwa nas jakby jedno pokolenie ku przyszłości, jest krajem, który mocno się wyludnił. Krajem wiecznego upału i rzadkich opadów deszczu. Miejscem, w którym wszystko stało się statyczne, nikt się nie przemieszcza, każdy koncentruje się na teraźniejszości, a jakiekolwiek relacje międzyludzkie obarczone są ryzykiem bolesnego rozczarowania. Niemal nie działa także Internet. Nie ma w nim obrazków, pozostają słowa. Tak jak głównej bohaterce. Próbującej opowiedzieć swój życiorys z takim trudem, choć przecież zawodowo jest specjalistką od życiorysów innych, pracując na zlecenie firmy, która robi coś, co jest w nowej rzeczywistości niezbędne – ulepsza ją i stara się uczynić szczęśliwą tylko w wyobrażeniach odbiorców. Bo wokół jest nie tylko pustynnie i pusto. Jest przede wszystkim – w konfrontacji z wszechobecnym gorącem – lodowato, jeśli chodzi o portretowanie emocji. A może one wszystkie przekształciły się w coś na kształt lodu.

Z jednej strony widzimy, że bohaterka Joanny Mazur ma w sobie tych emocji mnóstwo. W zasadzie są nawet takie momenty, w których największą wagę ma nie obserwacja rzeczywistości, ale emocjonalne odniesienie się do niej. Tymczasem autorka zręcznie buduje dystans do narratorki. Bliższe spotkanie z tym, co naprawdę ją boli, wydaje się niemożliwe. Jednak takie nie jest. Ta historia rozpisana jest bardzo klasycznie – poprzez punktowanie tego, co stało się deficytowe i wpłynęło na konkretny rodzaj wrażliwości. A raczej na chęć, by ją utracić. Będą to rzeczy pierwsze, doświadczenia traumatyzujące, wydarzenia wpływające na całe dalsze postrzeganie życia. Mamy zatem trudne dzieciństwo z ciekawą figurą matki jak ze stali, którą jednak złamało życie, a także wyraźnie wskazywane momenty rozczarowań, kiedy w życiu bohaterki następowały zawody, tak jak kolejne małe katastrofy wokół niej. Przecież świat, w jakim żyje, nie stał się taki nagle. „Ciepło-zimno” to książka o spektakularnym rozpadzie, ale również o pewnym prywatnym końcu świata. Bo wydaje się, że teraz jedynym punktem odniesienia jest Babcia, gdy bohaterka chce choć przez chwilę myśleć o normalnym świecie. Poczuć coś normalnego. Wiedzieć, że jest komuś potrzebna i przez kogoś kochana.

Choć zawodowo zajmuje się antycypacjami, nie jest w stanie przewidzieć, co ją czeka w przyszłości. To, skupianie się na tym, w zasadzie nie jest też jakoś szczególnie istotne. Bohaterka wie, że obecnie spełnieniem i komfortem jest posiadanie pracy. Co prawda nie można napić się porządnej kawy ani zjeść świeżych owoców lub warzyw, jednak jest to jeszcze rzeczywistość, w której mimo deficytów można dokonywać wyborów. Joanna Mazur opowiada także o tym, że relacje międzyludzkie stają się utylitarne w sytuacji zagrożenia. A świat stoi wobec zagrożenia destrukcją. Dlatego grupa współlokatorów próbuje wspierać się wzajemnie, a mimo wszystko każdy jest osobny. Jak świat, w którym rozpadły się konteksty, pozostały tylko swobodne elementy rzeczywistości, a przestrzeń pojęć oraz emocji to już rozpaczliwa pustka, bo nie ma tam niczego intensywnego. Ale czy na pewno?

Przecież bohaterka tej książki chce intensywnego życia i chciałaby nadać mu taki tok, by nie tyle się spełniać, ile zwyczajnie w pozytywnym znaczeniu zmęczyć życiem, satysfakcją z kolejnego dynamicznie przeżytego dnia. Tymczasem tkwi w bezruchu. Wciąż szuka czegoś, czego nie ma. W tym kontekście ciekawe jest enigmatyczne zakończenie w scenografii koryta rzeki, której już od dawna nie ma, bo woda jest deficytowa. Jak poczucie bezpieczeństwa, które ma zapewnić etatowe zatrudnienie, bo na nic więcej nie można liczyć. „Ciepło-zimno” nie tylko opowiada o świecie w kształcie, którego możemy się spodziewać. To narracja o tym, jak bardzo samotni i pozbawieni możliwości wyjścia z egzystencjalnej pustki jesteśmy już teraz – kiedy jeszcze możemy korzystać z obrazkowego Internetu, łączyć się w realne, a nie wirtualne związki i płodzić dzieci ze znacznie mniejszymi obawami.

Tym niemniej – jak wspomniałem na wstępie – Joanna Mazur pisze o wieloaspektowym lęku o naszą przyszłość. Opowieść statyczną i chwilami sprawiającą wrażenie monotonnej autorka przełamuje jakimiś nagle pojawiającymi się wstrząsającymi scenami jak grzebanie zwłok zamordowanych ludzi czy wspomnienie surowej matki kategorycznie odmawiającej swojej córce pomocy psychologicznej. W świecie tej powieści reglamentowane jest wszystko, ale najbardziej wiara w to, że drugiemu człowiekowi można zaufać. Główna bohaterka boi się czułości, przytulenia. Jest czujna i wciąż w poczuciu zagrożenia, na adrenalinie, która nie pozwala jej iść dalej, lecz nakazuje tkwić w miejscu. Choć przecież otwierająca książkę symboliczna scena biegnącej i walczącej z upałem kobiety również jest istotna. Mazur wie, jak stworzyć atmosferę zawieszenia w pozornej nicości. A jednocześnie mocno wstrząsnąć czytelnikiem, pokazując, co ta nicość kryje naprawdę.

2024-10-14

„Pieśń prorocza” Paul Lynch

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 23 października 2024

Przekład: Kaja Gucio

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Kobieta w ogniu

W promocji tej wstrząsającej powieści podkreśla się, że Paul Lynch to Orwell naszych czasów. Mam wrażenie, że jest trochę inaczej. Orwell fantazjował, nie spodziewając się, że świat w XXI wieku będzie jeszcze bardziej przerażający. Lynch podejmuje się próby rekonstrukcji tego świata. Przyjmuje dwie perspektywy opisu: przedstawia państwo podczas kryzysu oraz kobietę w sytuacji granicznej. Oba te punkty widzenia są bardzo ciekawe, bo oba ewoluują. Jeśli chodzi o kwestię systemu przemocowego wobec obywateli, autor rozpoczyna ciekawie od metafory wkraczania czegoś mrocznego z ogrodu do domu, w którym bohaterka dotychczas czuje się bezpiecznie. Jej spokój rozbija wizyta policjantów. Kończy się to scenami regularnych walk. Druga narracja – historia matki walczącej o to, by wyrwać dzieci ze szponów chaosu i przemocy – jest cenniejsza literacko, bo opowiada o tym, że ludzki światopogląd kształtuje czasem wybiórczość empatii, jednak w sytuacji największego kryzysu to miłość matki staje się czymś, czego nie zmienią żadne okoliczności zewnętrzne.

Lynch opowiada o kraju, który zdecydował się walczyć z opozycjonistami wszystkimi dostępnymi sposobami. Ucieka się do przemocy, bo tylko ona gwarantuje wrażenie siły i nieustępliwości. „Pieśń prorocza” nabiera dynamiki stopniowo. Zaczyna się od niuansowania niepokoju oraz sytuacji, które zdają się mieć jeszcze jakieś racjonalne wytłumaczenia. A potem rzeczywistość staje się koszmarem i Lynch przedstawia między innymi uliczne sceny batalistyczne. Żądza podporządkowania sobie obywateli nie zna granic. Ale Eilish nie będzie chciała się podporządkować. Będą tego oczywiste konsekwencje. Paul Lynch obrazuje, jak rozpadają się praworządność i zasady tworzące harmonię współżycia społecznego, ale ukazuje przede wszystkim rozpad rodziny. I rozpaczliwe próby jej zjednoczenia. Bo przecież nie tylko perspektywa dorosłych będzie tutaj istotna. Ta książka świetnie opowie o tym, na jakie sposoby ofiarami wojny stają się dzieci.

Eilish wszystko to, co dzieje się wokół niej, najpierw stara się racjonalizować. Dostrzegać rozwiązania, które pomogą wydobyć się z opresji. Jednocześnie przygląda się temu, jak ta opresja narasta. Ze świadomością dorosłej, wykształconej osoby – jest naukowczynią, biolożką. Jej dzieci widzą jednak świat, który w ich oczach zamienia się w druzgoczącą katastrofę. Są w różnym wieku i to cenne dla tej powieści. Najmłodsze z nich będzie jedynie pionkiem w koszmarnej rozgrywce. Syn bohaterki decyduje się na stawienie oporu, wzięcie udziału w działaniach opozycji. Eilish traci męża, podobnie jak inne kobiety, których mężczyźni nagle znikają. To one będą musiały stawić czoła nowemu światu. A ten nowy świat nie oferuje żadnych perspektyw, rządzą nim przemoc i zagrożenie ubezwłasnowolnieniem. Tak bardzo charakterystycznym dla dzisiejszych czasów, że niektóre opisy wręcz kojarzą się natychmiast z konkretnymi państwami czy rejonami.

„Historia to prawo przemocy” – taki napis widnieje na jednej ze ścian. To, co właśnie się kształtuje, to piekielny obraz walki, za którą póki co nie stoi nic innego niż chęć kontroli. Państwo musi kontrolować wszystko, bo nie potrafi funkcjonować, gdy tej kontroli nie posiada. Ale nie funkcjonuje także w wersji wrogiego społeczeństwu systemu narzucającego odgórnie swoje prawa. „Pieśń prorocza” to nie tylko uniwersalna opowieść o zabijaniu demokracji. To także pełna wzruszeń opowieść o tym, co to znaczy brać pełną odpowiedzialność za własne dzieci, skoro żyje się w świecie usiłującym wziąć odpowiedzialność za każdego.

Symboliczna jest scena snu bohaterki, w której Eilish widzi komisarza policji, który wdarł się do jej domu. Bo nie ma już żadnej prywatnej czy bezpiecznej przestrzeni. Ta scena sygnalizuje, że kształt wszelkich praw to zawsze pokłosie wyborów i decyzji człowieka. Czy jest tak naprawdę? Czy mamy choć najmniejszy wpływ na to, jak kształtuje się rzeczywistość wokół nas? I w którym momencie otrzymujemy moralne prawo do buntu? Gdy moralności już nie ma? Albo ktoś ją przedefiniował?

Paul Lynch prezentuje świat, w którym nakręcająca się spirala zła odbiera fundamentalną wolność. Tutaj każdy decyduje się na jakieś stanowisko wobec tego potwornego procederu. Jak wspomniałem, opowieść coraz bardziej się dynamizuje, coraz więcej się dzieje w świecie, który ogarnia chaos. I teraz wobec chaosu należy dokonać jakichś wyborów. To niesamowicie trudne. A jednak możliwe. Bo u Lyncha cierpienie i bezradność idą w parze z niesamowicie sportretowaną determinacją sprzeciwu. Dlatego ta książka nie przypomina orwellowskiej fantazji o świecie pełnym kontroli opartej na fundamencie przemocy. To jakby raport z oblężonego państwa i oblężonej przez zło rodziny. Dwie przestrzenie łączy to, że każda dąży do samowystarczalności i spełnienia. Tylko że jedna to agresor. I nie ma tu żadnych jasnych odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób słusznie i zasadnie zareagować na agresję.

Interesująca jest tu także perspektywa seniora, ojca bohaterki, przyjmującego wszystko ze stoickim spokojem. Dla niego po piekle, które właśnie się dzieje, nic się nie zmieni. On zdaje się rozumieć powtarzalność, choć córka wciąż ma wrażenie, że nie rozumie niczego. Bo dla Eilish priorytetem jest ucieczka z piekła. Ale ono pochłania jej najbliższych. I w związku z tym kobieta zostanie zmuszona do konfrontacji. Przeraźliwie realistyczna książka o tym, co dzieje się w wielu miejscach i co w równie wielu może się za chwilę wydarzyć. Czytajcie Lyncha, by nie być za chwilę zaskoczeni. Pomijając wszystko, jest to także fascynująca przygoda językowa, bo umiejętność przyspieszania i zatrzymywania się w refleksji wobec istotnego momentu to jeden z plusów świetnego przekładu tej książki. Zobrazować narastające kameralne napięcie w opozycji do tego, co spektakularne i co w oczywisty sposób wywołuje skojarzenia z napięciem i niepokojem – to prawdziwa sztuka. Poza tym lektura tej powieści to przeprawa przez wszystko, czego już w mniejszym lub większym stopniu doświadczyliśmy. I wzruszająca opowieść o matczynej miłości, która musi mierzyć się z cierpieniem oraz pustką.

2024-10-11

„Las w domu” Alena Mornštajnová

 

Wydawca: Wydawnictwo Amaltea

Data wydania: 24 października 2024

Przekład: Anna Maślanka

Liczba stron: 450

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Kameralny dramat

To chyba najbardziej wstrząsająca powieść Aleny Mornštajnovej. Nie tylko dlatego, że czeska autorka omija z dala wielką Historię i proponuje bardzo kameralną narrację o dramatach przeżywanych w milczeniu. W tej powieści pisarce nie potrzeba potężnej metafory Auschwitz jak w „Hanie”, by opowiedzieć o cierpieniu i poczuciu niedopasowania do świata, nie korzysta również z rozwiązań zaproponowanych w „Latach ciszy”, bo choć jest to opowieść o rodzinie, przedstawiona zostaje jednak w zupełnie inny sposób. Właśnie cisza, specyficzna forma milczenia to podstawowy środek wyrazu. Ta retrospekcyjna opowieść kobiety, która stara się wyjaśnić, dlaczego jej życie nie może być szczęśliwe, rodzi się przede wszystkim z tego, co zostało przemilczane. Zło ujawnia się tutaj stopniowo, jest jednoznaczne w swej wymowie, jednakże „Las w domu” to powieść, która bardzo inteligentnie zaciera granice określające to, kto jest ofiarą, a kto jest winny. Wszystko w atmosferze niedopowiedzeń i grozy, która spotęgowana jest tu również przez to, że powieść jest fragmentami bardzo liryczna. Nie chodzi tylko o szczególną wrażliwość dziewczynki opowiadającej o detalach swego mikrokosmosu, czyli najbliższego otoczenia. Nawet opowiadając o największych krzywdach, Mornštajnová potrafi przekształcić prozę w poetycką balladę o tęsknocie za normalnym życiem. A także o tym, jak zderzało się to, co wyjątkowo aberracyjne i okrutne, z tym, co częste i co potrafi zrujnować każdą psychikę – z brakiem poczucia bezpieczeństwa.

Narratorka dorasta w domu rodzinnym, z którego nigdy, nawet po wielu latach, nie jest w stanie się wydostać. Czas tego domu odmierzają awantury i okresy milczenia. W tym domu żyją ludzie, którzy są dla siebie wrogami. Dorastające dziecko odczuwa coraz większe napięcie. Wpływa na nie w sposób, jakiego czytelnik na początku nie będzie w stanie przewidzieć. Kostyczna i przerażająca babka, która nazywa wnuczkę „latoroślą miernej córki”. Bardziej przerażający i portretowany z oddali dziadek jako jedyna osoba, której okrutna babcia się boi. Wszyscy tworzą przestrzeń wzajemnych oskarżeń, kreują atmosferę wielkiej opresji. I o niczym, co się dzieje w tym piekielnym domu, nie można opowiedzieć drugiemu człowiekowi. Jakby piekło zamykało się pod jednym dachem, a jednocześnie rozrastało w sercach i umysłach tych, którzy pod tym dachem mieszkają.

Dziewczynka, potem nastolatka, młoda kobieta – każde jej jednostkowe doświadczenie powoduje, że problemy z określeniem własnej tożsamości się nasilają. „Nie chciałam być sobą” – wspomina w wieku szkolnym. Być może nie umiała być sobą, bo nikt nie chciał jej pokazać, jak to jest ważne. Zresztą we wspomnianym domu rodzinnym musiała być cieniem, a potem jedynie dopasować się do świata zewnętrznego. Nigdy nie odstawać. Nigdy się nie wyróżniać. Nigdy nie mówić o bolesnych tajemnicach miejsca, w którym powinna dorastać w poczuciu spełnienia. Tam nikt nie był spełniony. Stamtąd się tylko odchodziło. Ale ucieczka nie jest rozwiązaniem. Alena Mornštajnová ukazuje nam postać, którą zamknięto w wyjątkowo przerażającej klatce mentalnej. To nie tylko wiwisekcja przerażenia samą sobą i tym, kim się staje pod wpływem złych ludzi. To także niepozbawiona poetyckiej wrażliwości opowieść o tym, jak bardzo chce się przed ludźmi schować. Co to znaczy egzystencjalnie być schowaną. „Las w domu” to również powieść zadająca w egzystencjalno-etycznym wymiarze podstawowe pytanie o to, czy mamy dawać innym to, co otrzymaliśmy, i czy nie mamy odwagi przerwania łańcucha traumatycznych doświadczeń przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

Tu mamy trzy pokolenia kobiet. Matek, które nie kochają swoich córek. Nie chcą albo nie mogą tego zrobić. Na początku opozycje są czytelne – krzywdzi matka, cierpi córka. Potem to wszystko zaczyna się rozmywać. Zwłaszcza w momencie, w którym narracja dziewczynki staje się narracją bólu po odrzuceniu zarówno przez babkę, jak i przez matkę. Mornštajnová opowiada o kobiecej samotności potęgowanej tym, że nikt w żaden sposób nie był w stanie tej samotności ujrzeć. Owszem, świat dostrzega wyobcowaną dziewczynkę, stojącą gdzieś w kącie, oddaloną od reszty, nigdy niebędącą częścią jakiejś społeczności, dobierającą sobie za przyjaciółkę ekstrawertyczkę, za której dynamizmem można się schować. „Las w domu” to książka opowiadająca o strachu, przed którym nie ma ucieczki, nigdzie schować się nie można. Pięknie metaforycznie skonstruowany tytuł, którego przerażające znaczenie poznaje się stopniowo i który bardzo dobrze pasuje do niuansowania desperacji, melancholii i takiego rodzaju wrażliwości, przy którym trudno poprosić o pomoc, bo samemu nie rozumie się ogromu własnego cierpienia. Czuje się jedynie niemoc. Nieprzydatność. Dziecko w tej powieści bierze na swoje barki odpowiedzialność za poczynania dorosłych. To ono czuje się winne temu, że dom rodzinny się rozpada. Jednocześnie rozpada się coś innego. Tożsamość kształtowana jest przede wszystkim przez tak trudne doświadczenia jak te, które na chwilę wzbudzają nadzieję, a potem przynoszą rozczarowania, trudne, czasem niemożliwe do uniesienia. Niemożliwe wydaje się również znalezienie jakiegokolwiek pocieszenia w egzystencjalnym smutku. Tak przerażająco pięknie wyrażonym w lirycznych partiach tej powieści.

„Każdy ból kiedyś się skończy” – tak sobie myśli bohaterka książki po tym, jak zostanie pobita. Ból fizyczny jest niczym w porównaniu z tym, który zawłaszczył jej osobowość. A raczej to, co próbuje określić mianem osobowości. Bo ukształtowały ją tylko lęki i taki rodzaj traumatycznego doświadczenia, które staje się jeszcze bardziej okrutne dlatego, że nie można o nim opowiedzieć. A jednak opowieść toczy się tutaj linearnie, w pozornym porządku, fakty przedstawiane są chwilami w bardzo sprawozdawczym stylu, a pojawiające się na drodze bohaterki postacie wykreowane są jak elementy coraz bardziej koszmarnej układanki życiowej. Nie ma ucieczki przed sobą, wspomnieniami, żalem za utraconym dzieciństwem i za tym, że niczego się nie osiągnęło w dorosłym życiu. Najsilniej zaś podkreślane jest to wyobcowanie, które zrodziło się z niedopasowania, a przede wszystkim specyficznej wrażliwości na doznaną przez siebie krzywdę. Dlatego „Las w domu” jest pamiętnikiem wyjątkowej opresji – jej składowe to zdarzenia ze świata otaczającego narratorkę, lecz to, co najbardziej przerażające, pęcznieje w niej samej. Coraz bardziej pozostawionej w swych decyzjach i wyborach samotnie. A jednak decyduje, jednak podejmuje wybory. Bo Mornštajnová opowiada nie tylko o odcieniach lęku i narastającym przerażeniu, umie bowiem opowiedzieć o niesamowitej kobiecej sile przetrwania. I robi to znakomicie, choć tak komplikuje wątki, że ta powieść nie będzie mieć jednej zasadniczej wykładni. Wyraźne i skonkretyzowane będzie tutaj zło, które zawładnęło wszystkimi. Zło, któremu nikt nie chciał się przeciwstawiać. Do czasu.

„Las w domu” to narracja wspomnieniowa, która ma przynieść jakąś formę ekspiacji, jednakże tego nie robi. Dlaczego? Bo przeżyte zło wciąż się pamięta. I nie sposób o nim zapomnieć. Nie można uporządkować nowego życia, jeśli stare wciąż pali niczym świeża rana. Mornštajnová opowiada o sposobach poszukiwania egzystencjalnego spokoju, lecz jednocześnie podkreśla, jak z pokolenia na pokolenie kobiety były coraz bardziej bezradne wobec samych siebie i tego, jakie decyzje mają podejmować. Najwięcej tajemnic kryje oczywiście dom rodzinny. Czeska pisarka twórczo wykorzystuje bardzo popularny motyw literacki, by opowiedzieć historię o wyjątkowym cierpieniu. Takim, za którym stoi przejmujące poczucie bycia zbędnym. A jednocześnie skryta w tym wszystkim siła, by walczyć. Przeszłości nie sposób zignorować, ale – jak sugeruje bohaterka – należy ją zamknąć. Co i w jakim stopniu zostanie zamknięte? Co otworzy się w momencie, w którym niemożliwe stanie się możliwe? Bardzo poruszająca powieść o deficytach miłości i rosnącej na tych deficytach wrażliwości. Z niezwykle ciekawą główną bohaterką, która nie wzbudza jedynie współczucia.

2024-09-30

„Mam na imię Folkví” Maria Hesselager

 

Wydawca: Wydawnictwo ArtRage

Data wydania: 20 lipca 2024

Przekład: Agata Lubowicka

Liczba stron: 156

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Fatalizm niespełnienia

Książka Marii Hesselager – co warte podkreślenia: błyskotliwy debiut – mogłaby być nazwana, tak jak to się robi nowocześnie, literaturą bizarną. Myślę jednak, że w tej opowieści nie chodzi o oddawanie niezwykłości poprzez łączenie motywów literackich czy kulturowych oraz operowanie  stonowanym językiem, który znakomicie niuansuje coraz bardziej narastający w tej krótkiej powieści niepokój. „Mam na imię Folkví” to faktycznie coś na kształt wikińskiej sagi, jednak mam wrażenie, że duńska pisarka chciała przede wszystkim opowiedzieć, jak silne są w kobiecie dwuznaczne emocje czy instynkty, oraz to, w jaki sposób atawizmy walczą w zindywidualizowanej tutaj postaci nastolatki w szponach doświadczeń granicznych i emocji, które ją przerastają. A komplikują się dodatkowo przez to, w jakim świecie żyje tytułowa bohaterka książki, w co wierzy, czemu ufa, a czego nie rozumie. Bo nie rozumie tego, co tkwi w niej najmocniej. Osiadło tam i pozostało, skomplikowane i okrutne. A w swym okrucieństwie atrakcyjne literacko. Jest to przecież powieść naprawdę przykuwająca uwagę. To pełna fatalizmu, mroku i niezwykłej czułości wobec detali narracja o miłości niemożliwej, zaskakującej, traumatyzującej, doprowadzającej do destrukcji. Książka o uczuciu, które rodząc się, zabija tę, w której sercu się narodziło. Ale nic tu ani nie odchodzi, ani nie przychodzi przypadkiem.

 

Folkví jest członkinią gromady, którą spajają wspólne wierzenia, priorytety wyznaczone przez podziały płci, nastolatką ze świata powtarzalności i pewności tego, co przekazują inni. Tak samo pewny jest przybysz usiłujący przekonać ją do nowej religii i opowiadający o Jezusie, wprowadzając narastające gniew, chaos i zaskoczenie w umysł młodej dziewczyny. Tak też boleśnie narasta rodząca się w niej miłość. Folkví nauczyła się bycia samodzielną, osobną na wiele sposobów. Ale rozumie też swoje ograniczenia. Zdaje sobie sprawę z tego, że to, co za horyzontem, za morzem (woda odgrywa tu kolosalną symboliczną rolę), mogą zobaczyć tylko dzielni mężczyźni wyruszający na wyprawy – dla niej to przestrzeń nieosiągalna. Że jej przynależność, której przecież tak bardzo pragnie i której poczucie zostało zachwiane po odejściu matki, warunkuje dostosowanie się. A rodzące się w niej uczucie nie będzie znało granic miejsca i kultury, w których Folkví wkracza w dorosłe życie. Zatem wkroczy w nie stopniowany niepokój. Maria Hesselager w klamrowej kompozycji zamyka intymny dramat kobiety, która w imię uczucia jest gotowa przekroczyć wszystkie granice. Wraz z bohaterką przekraczamy również granice narracji o wikińskiej wiosce, w której nastolatka usiłuje odnaleźć spokój po tym, jak dopadło ją coś, przed czym nie umiała się bronić.

 

Folkví i jej brat to dwa osobne byty. Członkowie rodziny, a jednak ludzie, których zasadniczo więcej dzieli, niż łączy. Wybory życiowe obojga podporządkowane są temu, czego oczekuje od nich społeczność. Życie dziewczyny rozciąga się między prozą życia a metafizyką, jej brat robi po prostu to, co każdy młody wiking powinien robić. A może to opowieść o niej skrywa w sobie realizm magiczny z dużą dozą transcendencji, by zasugerować, kto może być ciekawszy. Bo przecież rodzeństwo ma swoje osobne opowieści, osobne Księgi, każde z nich opowiada o sobie przez pryzmat podobnych doświadczeń. A jednak różnią się diametralnie. Łączy ich miłość. Taka, jaka rozwija się między rodzeństwem? Hesselager sprowokuje do rozmyślań o tak zwanym sytuowaniu miłości w schemacie społecznym i rodzinnym. Tym bardziej że jest to książka głęboko osadzona w kulturze wikińskiej, w związku z tym bardziej uwypuklone są wszystkie te zdarzenia, które rozsadzają uporządkowaną społeczność. Nawet jeśli porządkiem ma być politeizm czy bezwzględnie określone, co może kobieta, a co może mężczyzna, co obojgu jest dane i dlaczego w takiej koszmarnej dysproporcji, że jemu wolno brać wszystko, a jej… za wszystkim tęsknić.

 

Folkví wydaje się unieruchomiona, zatrzymana w czasie, także we wszystkich swoich działaniach, za którymi stoją pragnienia dziewczyny, jej oczekiwania wobec życia. Co kieruje główną bohaterką? Instynkt czy niecodzienna forma empatii? Prostota atawizmów czy skomplikowany mikrokosmos emocji, których nie nazywają nawet dorośli, a nastolatka musi zmierzyć się z ich intensywnością? Podoba mi się to, że widzimy ją z kilku perspektyw – między innymi adorującego ją młodzieńca. Młodość zdaje się tutaj przede wszystkim brzemieniem. Dlatego jakkolwiek szanuję całe historyczne tło tej powieści, ujmuje mnie w niej przede wszystkim uniwersalność opowiadania o goryczy doświadczania emocji, na które młody człowiek – bez względu na płeć – nie jest gotowy. Hesselager dość przekornie pisze o swej Folkví, że „wszystko wciąż na nią czeka”. A jednak czeka na nią głównie gorycz rozczarowania. Potężny smutek, który tu na przemian jest enigmatyczną melancholią lub rosnącym w siłę gniewem, bo w tej książce być smutnym to również być gniewnym.

 

Wspominany tutaj ragnarök zaczyna być apokalipsą intymną, jednostkową i pozostawioną samą sobie. Ta subtelna proza jest pełna umiejętności opowiadania o rozpaczy, kiedy w jej intymnym wymiarze przegląda się nagle cały świat. Pośród wierzeń i duchów jest się bardziej samotnym niż pośród ludzi. Także tych najbliższych, którzy pozostali po wielkiej stracie, odejściu obojga rodziców. „Mam na imię Folkví” opowiada o kobiecej konfrontacji z sytuacją graniczną, ale także o tym, gdzie przebiega granica, za którą moralność może zamienić się w zbrodniczy zamiar. Wszystko opowiedziane w taki sposób, że Hesselager proponuje liczne odczytania historii o odrzuceniu, które zawsze niesie ze sobą coś jeszcze gorszego. I tutaj wydarzy się coś gorszego niż alienacja nastolatki, której nikt nie jest w stanie pomóc, gdy osuwa się w rozpacz. Niepokój buduje skondensowana narracja, w której nordycka symbolika znakomicie łączy się z charakterystycznym dla nordyckich powieści obyczajowych chłodem, gdy opowiada się o sprawach palących żywym ogniem. Pełna wzruszeń opowieść z przewrotnym zakończeniem. To także historia tego, jak desperacko można kochać. I jakie konsekwencje niesie ze sobą każdy rodzaj emocjonalnej desperacji. Zwłaszcza nad zimnym morzem, po którym mężczyźni wędrują w poszukiwaniu przygód, gdzie kobiety gotowe są na to, co najpotworniejsze. Nad wodą, która otwiera możliwości albo je odbiera. Definitywnie i na zawsze.

2024-09-19

„Kos kos jeżyna” Tamta Melaszwili

 

Wydawca: Wydawnictwo Filtry

Data wydania: 11 września 2024

Przekład: Magdalena Nowakowska

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Osobna i świadoma

Dotychczas czytałem tylko męskie narracje pochodzące z Gruzji. Obie w zasadzie panoramiczne, choć w swej intymnej opowieści Tamta Melaszwili także sugeruje nam kilka panoram, bo celowo zawęża i z rozdziału na rozdział oddala perspektywę. Dato Turaszwili w „Pokoleniu dżinsów” czy Zaza Burczuladze w „Adibasie” starali się zobrazować pewną grupę ludzi dzięki figurom obserwatorów zdefiniowanych przed doświadczenia egzystencjalne. W „Kos kos jeżyna” jest kameralnie przede wszystkim z tego względu na to, że konkretne doświadczenia warunkuje tutaj płeć. Melaszwili opowie o kobiecie, która miała odwagę żyć po swojemu i nie wpisać się w tradycyjne role jej płci, którą patriarchat uprzedmiotawia tak bardzo, że – jak twierdzą koleżanki głównej bohaterki uznające, że ze swoimi biodrami powinna już urodzić wiele dzieci – „kobieta nie potrafi mówić, że czegoś nie chce”.

Etero wie, co powiedzieć i jak zaakcentować swoją autonomię. Kiedy przegania z wiatrówką natrętnego mężczyznę, a wcześniej jako dziewczynka obiecuje sobie, że nigdy nie da się upodlić przez płeć przeciwną, gdy widzi, jak upodlona jest pozornie charyzmatyczna kobieta, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że żyć osobno będzie bardzo trudno. Przede wszystkim dlatego, że jest kobietą na gruzińskiej prowincji. Pośród sennych albo pijanych mężczyzn, których zna na wylot. Stała zawsze w opozycji do nich. A jednocześnie wychowała się z nimi. Z agresywnym bratem narkomanem i biernym ojcem, którego życie odstawiło na boczny tor jak komunistyczny relikt, bez możliwości powrotu. Etero wie, że musi żyć na przekór, wbrew, w ciągłej opozycji. Mężczyzna potrafi tylko zawłaszczyć. Narzucić przewidywalny rytm istnienia, w którym model prokreacji i wykonywania ściśle określonych obowiązków definiuje to, co znaczy być kobietą spełnioną. Melaszwili portretuje także kobietę w sidłach lęków, która z jednej strony czuje się wolna dzięki odwadze osobistej, z drugiej jednak – wciąż toczy nierówną walkę z samą sobą pomiędzy tym, co ją przeraża, a tym, co daje jej poczucie życia na własnych zasadach. Narracja jest więc niespokojna od początku do końca. W dużym stopniu – co bardzo atrakcyjnie w czytaniu – nieprzewidywalna. A przecież opowiadająca o czymś, co z odrobiną wyobraźni można antycypować.

Na przemian buntując się i skrywając przed światem swoją bezradność wobec tak buntowniczej siebie, bohaterka tej książki zadaje sobie fundamentalne pytania: „(…) jaka ja jestem? Dojrzała? A może przejrzała, nadpsuta?”. Etero ma już sporo lat, a także nadwagę i przez całe swoje życie zaspokajała samodzielnie potrzeby seksualne. Do momentu, w którym pojawia się w jej życiu kochanek. Też zawłaszczający. Przede wszystkim w seksie. Melaszwili portretuje bohaterkę, która o narządach płciowych i samym akcie zbliżenia opowiada, używając wulgaryzmów. Jakby świat, w którym przyszło jej żyć, tę sferę ludzkiej aktywności jednoznacznie zwulgaryzował, by uprościć. Potrzeby, oczekiwania, pragnienia, fascynacje. Na gruzińskiej prowincji kobiety mają zająć się dziećmi, a nie myśleniem o satysfakcji z pożycia seksualnego. Mężczyźni wspomagają się viagrą, bo i oni w tej sferze widzą jedynie to, co konieczne: płodzenie. Tymczasem starzejąca się Etero wraz z całym swoim nadmiarem – ciała oraz niespokojnych myśli – odnajduje spełnienie w relacji, której nie ma zamiaru pogłębiać. Chce skupić się na przeżywaniu tego rodzaju rozkoszy, który nigdy nie był jej dany. Chce poza seksem spróbować wszystkiego po raz pierwszy i nasycić się – nie tylko seksualnie – życiem, w którym może dokonywać wyborów, jest wolna.

A jednak nie do końca. Bo to przecież historia bardzo przewrotna, z niezwykle ciekawą kompozycją klamrową. Między Etero, która na wstępie przekornie mówi: „(…) postępuję zgodnie ze zwyczajem”, a w finale coraz bardziej osuwa się w bezradność, Tamta Melaszwili opowiada o świecie wystawiającym bardzo wysoki rachunek kobiecie, która chce być sobą. O świecie, w którym wciąż ważne jest poszukiwanie, kiedy rzeczywistość ma bardzo sztywne ramy i niczego w nich dla siebie nie można znaleźć. Bohaterka tej powieści nie chce być żoną ani matką, a kochanką godzi się być na swoich warunkach. W tym znaczeniu wybiera świadomie, jednakże nie ma wielu możliwości. Zamknięta na prowincji między górami i winoroślami tęskni za prawdziwym śniegiem, który dawno przestał padać w zimie. Tęskni w życiu za czymś, czego kiedyś posmakowała, ale nie umiała tego zdefiniować ani ustalić, co dokładnie miało smak spełnienia. I teraz znajduje się w trakcie swojej egzystencjalnej odysei, którą Melaszwili ukazuje z niezwykłą empatią, choć Etero bywa szorstka, obcesowa, czasem wpisuje się w krzywdzący schemat tak zwanej baby ze wsi. Ale to opowieść drogi. „Kos kos jeżyna” opowiada o tym, że najtrudniejsza jest droga wewnętrzna do ukształtowania swego życia tak, by satysfakcjonowało, co przecież wydaje się niemożliwe w pojedynkę. Nie gdy jest się gruzińską kobietą z prowincji. Nie wtedy, kiedy wyrasta się w domu bez kreatywnego wzorca kobiecości, pośród męskiej opresji, gdy bunt może zrodzić się jedynie z niezgody, stanowczej opozycji, a w związku z tym nie jest pogłębiony. Etero jest samowystarczalna i sama o sobie stanowi, jednak wpada w sidła, które zastawia na nią jej umysł – niezależny, a jednocześnie tworzący jakąś pułapkę.

To także przejmująca opowieść o tym, jak bardzo się boimy, że nic po nas nie pozostanie, i o tym, że ten lęk towarzyszy nam bez względu na płeć. Pozorne spełnienie życiowe bohaterki to samotność, która niekoniecznie jest tym komfortowym stanem bycia z samą sobą. Kobieta u Melaszwili jest nieszczęśliwa, tkwiąc w określonych rolach społecznych, ale również nieszczęśliwie pogubiona, kiedy z tych ról się wydostaje, stając się autonomicznym reżyserem swojego życia. Charakterystyczne jest też to, w jaki sposób na niepokoje bohaterki odpowiada jej ciało. Dlatego „Kos kos jeżyna” to intymna powieść o każdym aspekcie bycia kobietą, która wie, że będzie o sobie stanowiła. To także piękny i chwilami poetycki obraz kobiecego wzruszenia tymi przejawami życia, które być może nie mogą zostać dostrzeżone, kiedy pozostanie się w narzuconej roli. Lecz także książka o tym, że kobieca solidarność to coś niezwykle trudnego do osiągnięcia. Dlatego Melaszwili zadaje dużo pytań, a robi to w obrębie krótkiej powieści z intrygującym zakończeniem otwartym. Mam wrażenie, że to bardzo ważny głos w gruzińskiej literaturze współczesnej, którą znam na razie jedynie z trzech tytułów. Ten zrobił na mnie największe wrażenie.

2024-08-20

„Przewina” Agnieszka Jeż

 

Wydawca: Wydawnictwo Luna

Data wydania: 28 sierpnia 2024

Liczba stron: 328

Oprawa: miękka

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: W labiryncie

Teza, że Agnieszka Jeż wielką pisarką kryminałów jest, została w moich recenzjach udowodniona już wiele razy, w związku z tym przez chwilę zastanawiałem się nad tym, jak o nowej książce napisać, żeby uniknąć powtórzeń i wydobyć z niej to, co unikatowe. Niecierpliwie czekałem na kolejną odsłonę losów Soni Kranz. Nie tylko dlatego, że Jeż znakomicie portretuje policjantkę z prowincji walczącą z własnymi demonami. Przede wszystkim z powodu nieoczywistości tematów, które porusza ta pisarka. A tym razem będzie o gniewie oraz bezradności. O jednym i drugim w odniesieniu do matek i córek. Agnieszka Jeż wie to, co twierdzę i ja jako pisarz: kobieta to zdecydowanie ciekawsza postać literacka niż mężczyzna, ale w „Przewinie” to wokół mężczyzny koncentrować się będzie intryga kryminalna, która jak zawsze zmierza w kierunku świetnej powieści obyczajowej.

Denat w dość teatralnej pozycji. Przybyły niedawno do ośrodka leczenia uzależnień jest jednym z tych, którzy w pewnym momencie zdają sobie sprawę, że nie są w stanie wygrać z nałogiem mimo bogactwa i idących za nim możliwości. Nieżywy mężczyzna z „Przewiny” czuł się królem życia, ale umiera jak marionetka. Co popchnęło go do desperackiego kroku? Albo kto w niezwykle dyletancki sposób usiłował go zabić? Ile razy ginie ten człowiek? Z własnej ręki czy z pomocą kogoś innego? I kto bardziej cierpi: samobójca, który przestaje być królem życia, czy ktoś, kto chce go zamordować z powodów, które stworzą tutaj świetne społeczne tło skomplikowane głównie przez to, że denat najbardziej na świecie kochał swoją córkę? Agnieszka Jeż opowie wielowątkową historię o tym, że córkę można wielbić ponad życie, ale jest też tak, że córka to balast, postać sama w sobie tragiczna w konfrontacji z toksycznym rodzicem. Taka będzie „Przewina” – kolejna powieść obyczajowa z mocnym wątkiem detektywistycznym, w którym Jeż sama udowodni (bez moich wywodów), że naprawdę wielką pisarką kryminałów jest.

Wspominałem o konsekwencji stosowania przez autorkę jednowyrazowych tytułów, jak również o tym, że potrafi przykuć uwagę czytelnika do detali, które będą mieć kluczowe znaczenie dla rozwiązania zagadki proponowanej za każdym razem w nieoczywisty sposób. Wspomniałem również o tym, że Jeż znakomicie czuje się w tematyce rodzinnej i bardzo wyraziście, choć jednocześnie doskonale dwuznacznie, pokazuje dom rodzinny jako nieprzepracowany problem. Tym razem skoncentruje się głównie na motywie pokrewieństwa jako traumy. Albo na konsekwencjach bycia z kimś spokrewnionym, kiedy trzeba na swoje barki wziąć trudną relację, na którą się nie zasłużyło, bo rodziny się nie wybiera. A bohaterowie Jeż, wybierając właściwie, nie wikłaliby się w tak skomplikowane zależności, które Sonia Kranz odkrywa nie z czujnością policjantki, lecz przede wszystkim empatią kobiety po przejściach.

Ten związek frazeologiczny daje tutaj bardzo ciekawe efekty. Wszyscy bohaterowie, bez względu na płeć, są po przejściach, które w pewnym momencie ich wykoleiły. Poza tym śmierć w „Przewinie” nie pojawia się tylko w postaci wspomnianego już denata. Autorka skrupulatnie i ze świetnym reporterskim sznytem odtwarza po raz kolejny regionalną historię, by opowiadać o uniwersalnym doświadczeniu ludzkiej krzywdy. A najciekawiej wygląda to w odniesieniu do głównej bohaterki, bo w przeciwieństwie do wielu twórców powieści cyklicznych, którzy już w drugiej albo trzeciej książce opowiedzą wszystko o swojej postaci prowadzącej, Agnieszka Jeż udowadnia, że można stopniowo, ale jednocześnie wstrząsająco przedstawiać losy kogoś, kto musi zrekonstruować losy innych, by rozwiązać kryminalną intrygę.

Tymczasem Sonia Kranz jest intrygująca przede wszystkim w swej relacji z matką. Bardzo intensywnej i niezwykle skomplikowanej. Dyskretnie nakreślonej w poprzedniej powieści „Pastwa”, gdzie pojawiła się tylko jedna rozmowa telefoniczna. Jeż idzie tym torem i bardzo mi się podoba to, w jaki sposób autorka opowiada o ludzkich konfrontacjach, które następują bez bezpośredniego kontaktu. W scenach przesłuchań twarzą w twarz również jest bardzo dobrze. Mam wrażenie, że to jedna z niewielu twórczyń kryminałów, która uznaje za ważne, by zindywidualizować postacie epizodyczne. W związku z tym ludzie, z którymi Kranz musi rozmawiać, portretowani są zarówno w sferze zachowań, jak i języka, a właściwie przede wszystkim dzięki językowi. „Przewina” to kolejna powieść kryminalna, w której lingwistycznie z racji gatunku musi być jak najbardziej prosto i przejrzyście, a jednocześnie język – zarówno narracji, jak i dialogów – jest dla autorki tym, czym najprecyzyjniej wyraża wszelkie wątpliwości moralne, etyczne czy egzystencjalne swoich bohaterów. Dlatego bardzo ciekawe są tu postacie pojawiające się na chwilę i tworzące dzięki swoim punktom widzenia oraz wrażliwości możliwość sprawnego ułożenia przedstawionych „puzzli”. W „Pastwie” Agnieszka Jeż zdecydowała się na ujawnienie rozwiązania zagadki już w połowie książki, co w żaden sposób nie odebrało przyjemności dalszego czytania. Tu będzie miało miejsce coś innego: zamykanie opowiadania o tajemnicy zmarłego bogacza w taki sposób, że będzie to przychodzić jakby ewolucyjnie, bez fajerwerków. Z jednoczesnym przytupem, bo „Przewina” to nie tylko powieść ze znakomitym zakończeniem mówiącym o tym, jak wiele kwestii może być wieloznacznych.

Jest to też książka nawiązująca do klasyki gatunku: z miejscem pełnym podejrzanych – i Agnieszka Jeż nie musi zdradzać czytelnikowi, że mamy klimat trochę jak u Agathy Christie, ale przynajmniej ten maleńki dydaktyzm to coś, do czego można się przyczepić. Bo „Przewina” jest kolejnym literackim dowodem na to, że mamy do czynienia z pisarką absolutnie świadomą tego, jak precyzyjnie odtworzyć świat przedstawiony, w którym istotniejsze będzie zadawanie pytań niż uzyskiwanie odpowiedzi. I gdyby zapytać o to, czym jest zło, nowa powieść Jeż przyniesie kilkanaście odpowiedzi, a być może dużo więcej wątpliwości, kiedy na pytanie o istotę zła po prostu nie da się odpowiedzieć.

Sonia Kranz to jednak postać najciekawsza. Niesie na swoich barkach ciężar całej powieści. Jeż świetnie to rozpisuje. Na przykład w jednej z pierwszych scen, kiedy policjantka spaceruje z psem i instynktownie czuje, że coś jest nie w porządku, coś nie na swoim miejscu. Potem już inteligencja, umiejętności dedukcyjne i wyjątkowa wrażliwość tworzą z Kranz filar opowieści o tym, jak trudno w relacjach pokrewieństwa odnaleźć samych siebie, kiedy sama definicja pokrewieństwa narzuca bliskość. A jej brak staje się dylematem, dramatem lub zaskoczeniem. „Przewina” nie zaskoczy zwolenników pisarstwa Agnieszki Jeż, ale jest też książką, która nie ma ambicji rozgniatania wyobraźni i umysłu czytelnika. Chodzi bardziej o pokazanie świata najbliższych ludzkich relacji jako wyjątkowo skomplikowanego labiryntu, który może jednocześnie traumatyzować i dawać siłę. Tytuł nawiązuje także do najbardziej bolesnego rodzaju poczucia winy: kiedy dziecko czuje się winne temu, że pojawiło się na świecie. Jednakże na kartach tej powieści pojawia się dużo więcej złożonych problemów. I wiele z nich problemami pozostanie, bo nie tylko otwarte zakończenie świadczy o tym, że Jeż już niebawem zaproponuje nam kolejną narrację obrazującą to, jak skomplikowany i w tym skomplikowaniu nieszczęśliwy może być człowiek. Bez względu na płeć.

2024-08-16

„Islandia. Historie pisane wiatrem” Katarzyna Bobola, Piotr Kercz

 

Wydawca: Wydawnictwo Pascal

Data wydania: 14 sierpnia 2024

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka

Cena det.: 69,99 zł

Tytuł recenzji: Zobaczyć wyspę

Wiatr w odniesieniu do tożsamości Islandii to bardzo trafna metafora, więc tytuł książki brzmi całkiem zacnie, ale byłem ciekaw, jak to wyszło w opowieści. Bo narracji o tym kraju stworzono już sporo, a poza tym Katarzyna Bobola i Piotr Kercz to kolejna para Polaków opowiadających o Islandii. Wcześniej wychodziło to skrajnie różnie: od fatalnego, niewartego wzmianki „Rekina i barana” Marty i Adama Biernatów po znakomite „Szepty kamieni” Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka, według mnie najlepszą jak dotąd książkę o zimnej wyspie. „Historie pisane wiatrem” znajdą się na drugim miejscu. Bardzo mi się podoba subiektywizm tej opowieści. Zaczynając od języka i specyficznego poczucia humoru, a także uroczej ironii, kończąc na przemyślanej strukturze. Ta książka jest intensywna jak islandzki wiatr, a przy tym narracyjnie zwięzła. To dzięki krótkim rozdziałom świetnie połączonym z nietuzinkowymi fotografiami. Tak samo jak niecodzienny jest stosunek autorów do Islandii – kraju, który pokazują z perspektywy bardzo ciekawej przede wszystkim dla piechurów, ale również grotołazów czy ludzi interesujących się glacjologią.

Warto zacząć od poczucia humoru. Co na siebie włożyć, gdy jesteśmy w Islandii? „W zimie ubieramy się ciepło, warstwowo, przeciwwietrznie i przeciwdeszczowo. Latem zakładamy to samo, tylko nie zapinamy się bez potrzeby”. To jeden z fragmentów charakterystycznych dla tego, w jaki sposób opisują wyspę oraz swoje doświadczenia z nią ludzie, którzy zupełnym przypadkiem kilkanaście dni przed premierą swojej książki pojawili się u mnie w domu, a ja nie miałem pojęcia, kogo goszczę. Ta dziwna koincydencja skierowała moją uwagę na „Historie pisane wiatrem” i bardzo podoba mi się pokazany w niej dystans autorów zarówno do siebie, jak i do rzeczywistości – która w islandzkim wydaniu jest pod wieloma względami jednak trudna – ale także do tubylców. Na przykład rzucona mimochodem uwaga, że islandzcy znajomi Boboli i Kercza umówieni z nimi na dziewiątą byli gotowi już o jedenastej. Albo ktoś wyłapie te autoironiczne smaczki, albo uzna tę opowieść za kolejny reportaż pełniący funkcję przewodnika, ponieważ kolejne osoby zdecydowały, że muszą opowiedzieć o Islandii na nowo.

Wcale nie jest na nowo, ale jest niezwykle twórczo. Bobola i Kercz nie unikają klasycznych kwestii takich jak trzynastu islandzkich Mikołajów, zaczytywanie się przez Islandczyków książkami podczas świąt czy wszechobecne baseny, których kultura ich przyciągnęła i przekonali się, w przeciwieństwie do mnie, że znaleźć się od czasu do czasu w basenie to naprawdę znaleźć się na Islandii. Poza tym jednak jest i intrygująca forma, i równie fascynujący dobór tematów. Autorzy są twórczo wybiórczy: znajdują tę cenną dla czytelnika równowagę między opowiadaniem o sobie, prezentowaniem historii wyspy i wspominaniem lokalnych podań i legend, między stylem anegdotycznym a sprawozdawczym, bo głębiej wchodzą tylko w tematy szczególnie im bliskie i wtedy widać, że zajmuje to więcej miejsca w książce. Poza tym chyba jako pierwsi w publikacji o Islandii cytują nieco obszerniej język islandzki, aby pokazać jego piękno – przynajmniej na piśmie.

Wartością nadrzędną tej książki niech będzie to, że mnie, przebywającego od blisko dwóch lat na emigracji w Islandii, wcześniej zaś czterokrotnie goszczącego tu turystycznie, trochę w tej opowieści zaskoczyło, nieco zastanowiło, a o niektórych sprawach po prostu nie wiedziałem. Nie chodzi tylko o to, że jako kasjer w sklepie nie mam pojęcia, że Islandczycy mieli kiedyś banknot o nominale dwóch tysięcy koron, a w Selfoss – które uznawałem za miejscowość, gdzie nic ciekawego nie ma – znajduje się zaskakujące muzeum. Mam wrażenie, że Bobola i Kercz napisali tę książkę z pełną świadomością, iż dobrze opowiedzieć o Islandii to opowiedzieć o jej zmienności w połączeniu z tym, co stałe i wieczne. Zmienna jest aura, wieczne jej zasady. Autorzy wędrują po Islandii w taki sposób, by respektować to, czego nie zauważają albo nie rozumieją inni. I docierają do miejsc, które pozostają w ich sercach, warte są interesujących narracji. To nie tylko książka z ciekawostkami, których nie oferują przewodniki – jak ta, że do jednego wulkanu można sobie zjechać windą, albo ta, że opinia prezydenta o pizzy hawajskiej stała się początkiem narodowego sporu. Jest tu bardzo dużo czułości wobec detali i takie opowiadanie o wyspie, w którym widać i pasję jej odkrywania, i umiejętność porządkowania wniosków po tym, jak opadną fale euforii.

Najważniejsza jest jednak perspektywa, a autorzy nieprzypadkowo prowadzą stronę o wymownym tytule „Wapniaki w drodze”. Chodzi zarówno o egzystencjalne doświadczenie, dzięki któremu można zyskać jakiś dystans do zauroczenia, jak i o przemierzanie Islandii na innych zasadach niż reszta. Bo taki Kuba Witek objechał ją sobie na rowerze, także pisząc o tym książkę, a inni autorzy publikacji o Islandii poruszali się pojazdami mechanicznymi. Tu jest głównie piesza wędrówka, a także słuszne skupienie na jej szczegółach. Poza tym świetna umiejętność podsumowania. Nawet wtedy, kiedy ta książka przypomina odrobinę bedeker, autorzy pokazują, że są nietuzinkowymi przewodnikami. Doskonale wiedzą, co ich w Islandii kręci najbardziej. I bardzo się cieszę, że dzielą się tym publicznie – na wspomnianym blogu oraz w tym wydawnictwie.

Znajdujące się pod koniec islandzkie hity Boboli i Kercza to źródło wielu inspiracji dla kogoś, kto Islandię już przynajmniej raz widział i chciałby zobaczyć z innej perspektywy. Tu przyglądamy się wyspie oczyma ludzi, którzy doskonale rozumieją, jak ma wyglądać książka podróżnicza, oraz dobierają jej elementy w taki sposób, by wybrzmieć niesztampowo. To autorzy decydują świadomie, że na przykład islandzkiej Polonii poświęcą tylko kilka zdań, a zachwytowi towarzyszącemu eksplorowaniu jaskiń kilka rozdziałów. Nie decydują jednak za czytelnika. To opowieść o dwóch rodzajach wrażliwości połączonych w jedną historię i zaimek „my” jest tu używany bardzo świadomie. To jest książka także o tym, co autorów zbliżyło do siebie w sensie egzystencjalnym, albowiem opowiadają o miejscu, które w dużej mierze ukształtowało bliską relację.

„Historie pisane wiatrem” są przede wszystkim prawdziwe, odczarowują każdy rodzaj komercji stosowany w przedstawianiu Islandii. Autorzy zaznaczają, że wiedzą, iż Islandia ma napęczniały od instagramowych filtrów międzynarodowy PR. Piotr Kercz zabiera głos również w sprawie fotografowania zorzy polarnej. Podróżnicy nie mają zamiaru niczego ubarwiać, lecz przede wszystkim chcą pokazać Islandię przez pryzmat zdroworozsądkowego myślenia o tym kraju ludzi, którzy odliczają czas do dnia, gdy uzyskają jego obywatelstwo, a także punktowania atrakcyjności Islandii jako wyspy przez parę, dla której liczy się bardziej podróż niż jej plan. Piszą o tym, co ich w Islandii zainspirowało, sugerując kwestie mogące być źródłem inspiracji dla innych. Uważam, że to naprawdę spore dokonanie: z humorem i kreatywną wybiórczością opowiedzieć o miejscu, którego nie chce się lukrować, a jednocześnie pokazuje się swoją ogromną miłość połączoną z szacunkiem. Z takimi wędrowcami jak Bobola i Kercz naprawdę warto obejrzeć Islandię. Ta książka pokazuje, że zawsze istotna jest oryginalna perspektywa – nawet wówczas, gdy pisze się o miejscu, o którym przecież wszyscy napisali już wszystko. Nie wszystko. Czytelnik nie pogubi się w detalach, a jednocześnie będzie widział wszystko bardzo wyraźnie. Bo to książka o tym, jak Islandia wygląda, brzmi, smakuje, lecz przede wszystkim jak hipnotyzuje, ściągając do siebie na emigrację ludzi rozkochanych w pięknym pejzażu i trudnej aurze.

2024-08-08

„Zaproszona” Emma Cline

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 14 czerwca 2024

Przekład: Agnieszka Walulik

Liczba stron: 320

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Manipulacje

Intrygantki, kobiety manipulujące mężczyznami w związkach, wyobcowane outsiderki z niewyraźnie nakreślonymi biografiami – to wdzięczne bohaterki amerykańskiej prozy współczesnej. Zwłaszcza gdy jeszcze biorą jakieś leki albo narracja jest lekko feminizująca. Wtedy powstaje tak zwany ideał warsztatów kreatywnego pisania, a po publikacji wpada kilka literackich nagród lub wyróżnień. Emma Cline zaproponowała nam powieść właśnie z tak stereotypowym rozwiązaniem: śledzimy losy kobiety, która od początku jawi się jako antybohaterka, trudno ją polubić, jeszcze trudniej rozgryźć, tyle że sam pomysł takiej konstrukcji postaci wpleciony zostaje w fabułę, która po prostu nie jest atrakcyjna. Można by powiedzieć, że „Zaproszona” to taka współczesna Odyseja z bohaterem w spódnicy, na którego nie czeka po powrocie stęskniona Penelopa, a tym bardziej wdzięczna Itaka. Ma to być wszystko dość poruszające i jest w istocie, kiedy spojrzy się na detale, jednakże historia samotności, która ma być zasadniczo dramatyczna, staje się momentami literacko wtórna, a przy tym niewzbudzająca emocji. Wiem, pewnie zamysłem było stworzenie powieści wyzutej z emocji i pozbawiającej ich czytelnika, pozostawiającej więcej zagadek i znaków zapytania. Ale wyszło to dość przeciętnie.

Alex jest z jednej strony enigmatyczna, z drugiej jednak – odsłonięta w całości ze swoimi motywami postępowania, choć oczywiście brakuje nam wiedzy o tym, dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Cline rozprawia się z tym, co znaczy zderzenie klasy posiadającej z kimś, kto wydostał się z traumatyzującej go prowincji i usiłuje za wszelką cenę być tym lepszym, mającym dużo więcej, przede wszystkim na koncie. Alex też chciała dużo mieć, jednak wszystko przegrała. A teraz jest uciekinierką i poszukuje nowego bezpiecznego domu. Najlepiej takiego, w którym będzie czekał na nią majętny i dużo starszy od niej mężczyzna niemogący żyć bez młodziutkiej Alex bez biografii i właściwie niemającej oprócz wdzięku niczego innego do zaoferowania. Rozgrywa się tu jednocześnie opowieść o tym, jak kompulsywnie walczy się o przetrwanie, nie przebierając w środkach (i mężczyznach), a także ta ciekawsza – o przekraczaniu granic społecznych, wydostawaniu się z klatki uwarunkowań wytyczonych przez określone środowisko, z którego się pochodzi, lecz przede wszystkim o rozpaczliwym poszukiwaniu uwagi. Dwudziestodwuletnia dziewczyna chce być dostrzegana i doceniana. W związku z tym gotowa jest prawie na wszystko.

„Zaproszona” konstrukcyjnie przypomina trochę powieść drogi, lecz jest przede wszystkim powieścią tułania się, w której najważniejsze wydaje się to, gdzie Alex będzie mogła tym razem przenocować. „Dlaczego taka jesteś?” – pada ważne pytanie od niedoszłego kochanka, bo nie każdy mężczyzna da się uwieść Alex, choć ona jest przekonana, że powinien. I to pytanie mogłoby stanowić bazę tej złożonej tematycznie powieści obyczajowej, w której ważny jest jedynie ogólny zarys i uzyskiwana dzięki niemu panoramiczność. Główna bohaterka spotyka się z różnymi ludźmi, te spotkania niczego nie wnoszą do jej życia, jednakże oddziałują na jej emocje. Zmuszają ją do czujności – albo po to, by nie zdradzić swojej przeszłości, albo w celu zapewnienia sobie pozorów bezpiecznej przyszłości.

Tak, Cline pisze o pozorantce, jednakże stara się też pokazać w szerszym kontekście, jak wiele pozorów kryje się w relacjach damsko-męskich, w których istotne jest to, dlaczego dwójka ludzi wiąże się ze sobą. Wracam tu do enigmatyczności Alex, bo w zasadzie i wiemy, i nie wiemy, dlaczego dziewczyna decyduje się na przykład na prostytuowanie się. Myślę, że ten element dużo ciekawiej pokazują dwie sceny z oceanem. Na początku młoda kobieta nurkuje w ciepłym akwenie, jest z nim zharmonizowana, Cline zaczyna od sielanki. Pod koniec powieści oceaniczna fala ścina bohaterkę z nóg. Między tymi dwoma obrazkami ukryta jest zagadka Alex: kim była, kim się stała i przede wszystkim – kim zamierza być. W tym znaczeniu otwarte zakończenie książki jest atutem, jednak jednym z niewielu. Zasadniczo lektura „Zaproszonej” jest momentami bardzo nużąca.

„Ty tak po prostu robisz, co chcesz?” – to pytanie pada z ust chłopaka, który daje się uwieść. Nawet więcej – bohaterka rozkochuje go w sobie. Czy Alex rzeczywiście robi, co chce? Czy Cline opowiedziała o młodej kobiecie, która jest świadoma, jaki rodzaj wolności wybrała? Czy też wręcz przeciwnie – tkwi w toksycznej klatce, w której zamknęła ją przeszłość, i rozpaczliwie próbuje się z niej wydostać, tak jak walczy z nieprzyjaznymi falami oceanu? Problem „Zaproszonej” polega na tym, że konstrukcyjnie rozpisana jest wokół tych dwóch przeciwieństw. Zasadniczych pytań, na które nie daje odpowiedzi. Cline chce, by jej książka była pozbawioną wglądu w prawdziwe emocje bohaterów wiwisekcją tego, jak bardzo możemy być samotni we współczesnym świecie. A precyzyjniej – we współczesnych Stanach Zjednoczonych, w kraju opartym na wstydzie. To Alex słyszy od jednego z rozmówców na przyjęciu, na którym czuje się kimś ważnym, ale równie dobrze mogłoby jej tam nie być. Czego ona sama się wstydzi? Czym jest wstyd w sensie egzystencjalnym? Co znaczy niedosyt materialny? Jak wiele można poświęcić dla poczucia bezpieczeństwa, które otrzymuje się, posiadając pieniądze?

Z „Zaproszoną” jest trochę tak jak z jej konstrukcją: poszczególne sceny rzeczywiście intrygują i niektóre spotkania są świetnie napisane, Cline jest też dobra w dialogach. Tylko że tak naprawdę w momencie przejścia do kolejnego spotkania (a może są to konfrontacje?) generalnie zapomina się o poprzednim. A finalnie cała powieść idzie w niepamięć. Dlatego pospiesznie postanowiłem o niej napisać zaraz po przeczytaniu, gdyż po kilku tygodniach ani problemy Alex, ani jej sposoby radzenia sobie z tymi problemami i własnym wyobcowaniem raczej nie pozostaną mi w głowie. Może to też kwestia tego, jakim językiem operuje autorka albo jak to zostało przetłumaczone. Bo to naprawdę świetny materiał, który pochwaliłby niejeden nauczyciel szkoły pisania, instytucji tak popularnej w USA. Problem polega na tym, że jest tu za dużo koncentrowania się na szlifowaniu formy opowieści. Sama historia – jak na amerykańskie standardy ich budowania i kreowania na tym fundamencie wielkich powieści – zwyczajnie nie porywa.

2024-07-25

„Korzenie” Miika Nousiainen

 

Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 25 maja 2024

Przekład: Sebastian Musielak

Liczba stron: 420

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina i tożsamość

Gdyby potraktować tę powieść śmiertelnie serio, a przecież opowiada o bardzo poważnych sprawach i istotnych problemach, jak choćby ten związany z niepewnością własnej tożsamości, można byłoby nie znieść tego fabularnego rollercoastera. Fiński pisarz miesza tu właściwie wszystko – mniej lub bardziej prawdopodobne – choć na pewno wie to, o czym myśli jeden z jego bohaterów: że dobrą książkę można stworzyć z dużo mniejszej liczby składników. Ale „Korzenie” nie są śmiertelnie poważną powieścią, choć będą opowiadać także o śmierci czy utracie, jednakże cały czas specyficznym ironicznym, autoironicznym i sarkastycznym językiem ze wspaniale wplecionymi wulgaryzmami, co jest już zapewne zasługą tłumacza książki. Mam wrażenie, że Miika Nousiainen trochę pozazdrościł Jonasowi Jonassonowi „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”, po czym postanowił napisać coś podobnego. W prześmiewczym stylu opowiedzieć o sprawach, przy których nie jest do śmiechu: egzystencjalnej pustce, dramacie rozbitej rodziny, rozpaczliwych próbach zachowania spokoju za cenę braku realnego kontaktu ze światem. „Korzenie” to także powieść o wolności, tolerancji i o tym, jak bardzo skomplikowani jesteśmy – dla samych siebie oraz w relacjach z innymi. Tyle tylko że akurat o tych kwestiach Nousiainen pisze bardzo dydaktycznie, co przy hiperbolach fabularnych zmuszających nas do wędrówki po trzech kontynentach budzi w czytelniku nieco niepokoju o to, czy czyta się książkę naprawdę dobrą.

Bo przerysowania i nadmiar zwrotów akcji, a także tworzenie jakby naprędce kolejnych istotnych dla szaleńczej fabuły bohaterów w pewnym momencie zaczynają być męczące, choć na początku to najbardziej atrakcyjny element „Korzeni”. Książki, która w swej nad wyraz rozbudowanej strukturze sprowadza się do sugerowania kilku odpowiedzi na oczywiste pytanie sformułowane przez jednego z głównych bohaterów: „Co my możemy wiedzieć o sobie nawzajem?”. Nousiainen łączy elementy powieści drogi i sagi rodzinnej, odpowiadając na to pytanie kilka razy. Zawsze jednak podkreślając, że widzimy najwyraźniej tyle, ile jest nam w stanie pokazać relacja z drugim człowiekiem. A tu pojawią się relacje bardzo intensywne i w moim przekonaniu ta intensywność pojawia się nazbyt szybko.

Esko żyje prawie pół wieku i nie stworzył żadnej relacji. Poza zawodową – uwielbia dłubać ludziom w ustach, naprawiać ich zęby, usuwać niepotrzebne, leczyć stany zapalne dziąseł. Metafora zęba i zabiegu stomatologicznego jest nadmiernie zaznaczana, rozprzestrzenia się za bardzo, nie tylko podkreślając neurozy tego bohatera, ale również biorąc we władanie całą opowiadaną historię, właściwie każdy jej element, każdą zaprezentowaną znajomość. Na fotelu w prywatnym gabinecie stomatologicznym Esko poznaje swojego brata. Tak to się zaskakująco rozpoczyna, ale dalej będzie jeszcze bardziej szaleńczo. Pekka przez całe życie tkwił w cieniu traumy odejścia swojego ojca. Człowieka, który porzucił nie tylko jego. Jego brata dentystę również. Jednak to dopiero początek. Miika Nousiainen nie decyduje się tylko na dwie pierwszoosobowe narracje o kompletnie różnych od siebie charakterach, które pod wpływem wspólnych przeżyć bohaterów będą na siebie wpływać w taki sposób, że powstanie z tego ciekawa powieść psychologiczna o tożsamości i bliskości. Niestety, co podkreślam ze smutkiem, ta historia rodzinna, w której najciekawszy paradoksalnie staje się ten nieobecny, przerodzi się w komediodramat, do którego fiński prozaik wrzuci wszystkie przewodnie tematy obowiązujące w zaangażowanej społecznie literaturze tak zwanego pierwszego świata. Będzie więc zatem o rozluźniających się relacjach i o tym, jak uczynić je silnymi. O niepełnych rodzinach lub rodzinach, w których cierpienia łączą się z miłością. O emigracji, postrzeganiu inności. O nowoczesności, która pozwala nam być wszędzie intensywnie, a nigdzie tak naprawdę. I tego wszystkiego jest serio za dużo, choć to powieść autora cechującego się nie tylko świetnym poczuciem humoru, lecz również sporą spostrzegawczością w świecie, w którym z racji ciągłych zmian trudno skupić uwagę na detalu. Dlatego „Korzenie” to lektura z jednej strony pasjonująca, z drugiej irytująca, a w kilku momentach po prostu szorująca po dnie banału literatury obyczajowej. Tym niemniej czyta się tę książkę naprawdę świetnie i jest ona po prostu tak skonstruowana, że bez względu na wszelkie wahania i wątpliwości chce się poznać zakończenie całej tej szalonej historii.

Podoba mi się rozprawa autora z absurdalnością tak zwanej poprawności politycznej i to jest mocna strona tej książki. Jak twierdzi Esko: świat wreszcie powinien nazywać idiotę idiotą nie dlatego, że jest imigrantem, lecz dlatego, że jest idiotą – i nie ma to związku z jego pochodzeniem. Najciekawsza literacko jest postać kobieca, bo szybko zorientujemy się, że dwaj bracia mają również siostrę, która zdążyła związać się w życiu z fatalnymi mężczyznami kilku narodowości. Dynamiczna i prawdziwa w swym dynamizmie postać szwedzkiej demokratki z czwórką synów żyjących w warunkach zagrożenia demoralizacją to bardzo dobry literacki chwyt, by przykuć uwagę także do innych kwestii społecznych związanych z definiowaniem tego, co rodzinne, oswojone, bliskie, nieobce. Jednakże „Korzenie” to przede wszystkim opowieść o tożsamości określanej przez pokrewieństwo. O losach ludzi, których zbliża to, że kiedyś opuścił ich ktoś prawdopodobnie samotny i zagubiony. Wszyscy usiłują walczyć z samotnością i zagubieniem. Ale nie każdy jest w stanie stawić czoła przeszłości, jeśli jej naprawdę nie zrozumie.

Nousiainen napisał pogodną książkę o tym, co wspólnie utracone, a potem wspólnie odzyskane. Napisał o wspólnocie, która poszukuje tego samego: egzystencjalnego spokoju i poczucia przynależności do kogoś. Sporo w niej celnych poglądów na temat współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego, ale też dużo czułości w opowiadaniu tego, jak intymne mogą być odkryte po latach więzi rodzinne. Wszystko w tej dość zgrabnej stomatologicznej metaforze, bo przecież kiedy stomatolog otwiera chory ząb, nie może go pozostawić bez wyczyszczenia i bez wyleczenia. Zgrabność jest też trochę niezgrabnością, gdyż trzymając się jej logiki, otrzymujemy zbyt cukierkową narrację o problemach, których po prostu nie rozwiązuje się tak sprawnie i w tak oczywisty sposób, jak proponują to „Korzenie”. Tę książkę niesie również kontrastowość. Wszelkie zderzenia tego, co odmienne. Nie tylko światopoglądów i sposobów życia braci, którzy zaczną odkrywać, że są członkami większej rodziny. Ze wszystkim, co przesadzone, zbędne albo mimo poczucia humoru mało śmieszne, jest to na pewno książka pozostająca w pamięci na długo. Nieważne, ile literackich motywów autor skopiował ani jak banalny bywa w sugerowanych tezach. A może te motywy i te tezy powinny wybrzmieć ponownie, bo są – nie tylko literacko – ważne? Zachęcam do zmierzenia się z tą irytującą, intrygującą i jednak całkiem dobrze napisaną (a przede wszystkim przetłumaczoną!) powieścią.

2024-07-08

„Uśpione” Anthony Passeron

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 29 maja 2024

Przekład: Jacek Giszczak

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wymiary apokalipsy

Dwie równolegle prowadzone narracje. Niezwykły sposób konstruowania książki. Nie jest niezwykłe to, że otrzymujemy dwie narracje, bo mnóstwo ciekawych powieści zostało napisanych za pomocą symultanicznie rozgrywających się historii. Anthony Passeron proponuje jednak coś innego: raport z rozwoju pandemii oraz kameralną opowieść rodzinną. Obie historie spaja motyw nadchodzącej apokalipsy. Obie opowiadają o czymś, co jest nieuchronne, przed czym nie ma ratunku. A o ten ratunek się walczy – w znaczeniu globalnym i rodzinnym. „Uśpione” to z jednej strony reporterska relacja z frontu walki z wirusem HIV oraz z AIDS. Właściwie wszystko o tej historii można przeczytać w tekstach źródłowych, a jednak czyta się to jak rasowy thriller. Tyle tylko że dominuje rzeczowy, sprawozdawczy styl. Ma on swoje specyficzne zastosowanie także wówczas, gdy Passeron opowiada historię rodziny. A raczej jej rozpadu i upadku. Pełnej cierpienia bezradności. Ale przede wszystkim o tym, o czym latami milczano. Co przez lata było uśpione.

Ciekawa jest konstrukcja narratora. Człowiek w gruncie rzeczy najważniejszy ze względu na to, w jaki sposób opowiada, a jednocześnie całkowicie schowany w cieniu. Jego tożsamość nie jest istotna w porównaniu z tym, w jaki sposób próbuje przedstawić tożsamość własnej rodziny. Żyjącej na prowincji grupy ludzi, w których życie bezkompromisowo wdziera się umieranie. Stryj narratora był człowiekiem, który z prowincji zrezygnował. Ruszył w świat. W swoją drogę ku szczęściu i wolności. Został zniewolony, przegrał. Odszedł ze świata na oczach najbliższych i wbrew ich pragnieniom. Ta śmierć stała się bolesnym stygmatem naznaczającym wszystkich. Być może najbardziej tego, który jest tu najciekawszą postacią, bo zdecydowanie nieodsłoniętą, nakreśloną z jednej strony wyraźną kreską, z drugiej jednak – ukazaną przede wszystkim z perspektywy swojej nieobecności.

Ojciec narratora znał tylko uporządkowane i przewidywalne życie, którego rytm wyznaczała codzienna praca w masarni. Krew zabijanych zwierząt na twarzy narrator nazywa „rodzinnym złotem”. Ów ojciec wyjechał ze swojej wioski tylko raz, bardzo daleko. Po to, by sprowadzić do domu brata. A sprowadził niewyobrażalną tragedię. Jednocześnie odsuwając ją i izolując się od niej. A potem – co najbardziej przejmujące i czego nie powinienem pisać, bo to tak zwane spojlerowanie – odchodząc na zawsze. Najcenniejsze w retrospekcjach jest to, w jaki sposób nie wprost, ale bardzo sugestywnie nakreślane są rodzinne relacje. Pustoszenie tego, co kiedyś miało wartość. Coraz bardziej bolesna obecność śmiertelnej choroby, ale wcześniej – opowiadanie o tym, w jaki sposób można umrzeć za życia. Metafora rodzinnego uporządkowania zamienia się w metaforę chaosu. Wszystko jest tu jednocześnie boleśnie dosłowne i bardzo symbolicznie smutne. Passeron pisze o smutku w wielu kontekstach. Przede wszystkim przez pryzmat rozczarowania. Ale również wielkiego zaskoczenia. Bo choroba atakuje w taki sposób, że jest oczywistą konsekwencją stylu życia, jednak druga narracja uzupełnia tę pierwszą i daje do zrozumienia, że nic w rozwoju AIDS nie było oczywiste.

Dwie dekady walki i konsekwentnego poszukiwania medycznych rozwiązań. Dwa kontynenty, lekarze amerykańscy oraz francuscy odkrywający zagrożenie, tworzący jego definicje, usiłujący walczyć z tym, co już odkryte. To jak w rodzinie narratora. Odsłaniają się kolejne mroczne karty historii, a całość zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Jest również niezawinione cierpienie. Druga część tej krótkiej powieści, która porusza najmocniej. „Uśpione” to historia o tym, w jaki sposób tradycyjny porządek ról w rodzinie rozbija się, rozpada i z wielkim bólem pozostają jedynie ci, którzy są w stanie sobie z nim poradzić. Inni stosują tendencje ucieczkowe. Milczą. Wypierają. Nie chcą opowiadać. Nie chcą werbalizować przeżyć. Dlatego ta książka jest fantazją nie o tym, co pamiętamy, ale o tym, co ukryte w zbiorowej pamięci. O ludziach, którzy z różnych powodów milczeli, cierpiąc. Czy całe to cierpienie miało być jedynie destrukcyjne, czy też pełni jakąś funkcję ekspiacyjną? Wtedy, kiedy jest odtwarzane i analizowane. Językiem – jak wspomniałem – pozornie kompletnie niedostosowanym do opowiadanej historii. A jednak robiącym ogromne wrażenie, kiedy sprawozdawczość oraz podawczość łączą się z niesamowitą wrażliwością na niuanse. Na to, jak bardzo cierpienie innych przenosi się na najbliższych i jakie mogą być konsekwencje tych przeniesień. Passeron trzyma czytelnika w szachu i napięciu do ostatniej strony, chociaż przecież można uznać, że opowiada historię z dość oczywistym finałem, zawierającą nadzwyczaj czytelne wnioski i sugestie. Nic bardziej mylnego.

„Uśpione” to bardzo skondensowana, a przez to niemożliwa do odłożenia powieść o tym, czym są złudzenia, jak trudne bywają kompromisy, lecz również o przejmującej bezradności. Okazuje się, że świat nie ma wpływu na rozwój pandemii, która przed dwie dekady dziesiątkuje chorych, ale i rodzina sama w sobie silna i stabilna nie może unieść bezradności przyglądania się temu, że ktoś umiera. Na własne życzenie? Z powodu swoich błędów? Czy charyzmatyczny Désiré zasłużył sobie na swój los? Otrzymał to, ku czemu konsekwentnie dążył? Odsłanianie tajemnic choroby początkowo zaskakującej świat idzie w parze z opowieścią o tym, jak stawiano jej czoła. Stryj narratora mierzy się z nieuchronnym, ale nikt nie jest w stanie naprawdę go w tym wesprzeć. Tragedia puka do drzwi domu, w którym nigdy żadna tragedia się nie wydarzyła. A Passeron pisze o ludziach, którzy albo podejmują inicjatywę i walczą, albo poddają się bez tej walki, na co daje im całkowite przyzwolenie.

Mimo surowego i oszczędnego stylu są w tej powieści sceny, które zapadają w pamięć na zawsze, choć zapisane jakby na marginesie, zapełniając nonszalancko kolejne strony. Opis zwierzęcia uspokajanego przed tym, jak za chwilę zostanie zamordowane. Obraz gasnącego życia dziecka, które otrzymało w spadku od rodziców to, co najgorsze i co najbardziej niesprawiedliwe. Te dwie sceny uświadamiają, że najboleśniejsze przychodzi wtedy, kiedy nie chcemy być na to gotowi albo inni decydują o tym, że powinniśmy być gotowi. Przerażone zwierzę to po uboju niedobre mięso do spożycia. Dziewczynka, która ma być świadoma, że zaraz umrze, to młody człowiek niemogący liczyć na humanitaryzm ze strony otoczenia. „Uśpione” to zatem przypowieść o tym, co konieczne, by z godnością dotrzeć do momentu katastrofy. Ale również historia o tym, że śmierć ma bardzo różne oblicza i jej przyjście, zwłaszcza nagłe, zawsze jest czymś niesprawiedliwym.

Anthony Passeron wpisuje się w nurt wspomnieniowych powieści o tym, jak wydobyć z ciszy opowieści, które w zasadzie nigdy nie powstały, jednak historia zapisała swoje karty w taki sposób, że potrzebny jest ich interpretator. I to staje się naczelnym zadaniem literata. „Uśpione” są pamiętnikiem tragedii, lecz również zbiorem opowieści, które ocalają zatopiony w milczeniu miniony świat. We wstydzie matki po śmierci syna. W niewyrażonej nigdy rozpaczy rodziny, która musi pogodzić się ze śmiercią dziecka. A jest tu jednak żywotność – chodzi o sposób, w jaki Passeron odtwarza fakty, dokładając swoje interpretacje. Jest też ta druga narracja rozwijana równolegle: raport z pola walki medycznej. Bo toczy się tu wojna ze śmiercią. Na wielu frontach. Egzystencjalna w swym wymiarze opowieść o tym, przed czym ludzie uciekają, nie chcąc nawet werbalizować swoich przeżyć. O emocjach, które nazywa literatura, a które były bardzo mocno przeżywane, tylko nikt nie miał do nich wglądu. Czy taki rodzaj wiwisekcji jest słuszny i moralnie uzasadniony? Z wielu powodów tak. Przecież Passeron – jak wielu innych pisarzy – udowadnia, że literatura to sposób na ocalenie. Nawet wówczas, gdy śmierć odbiera wszystko.