2025-11-27

"Taka miłość" Sara Mesa

 

Wydawca: Wydawnictwo Glowbook

Data wydania: 21 listopada 2025

Przekład: Ewa Zaleska

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Wbrew sobie

Bardzo sugestywnie napisana powieść, która wzbudza emocje już pod pierwszego zdania. We wstępie możemy dostrzec, że wyobcowana kobieta bije się z myślami i nie wie, gdzie jest. Rozgoryczenie nabrzmiewa w przejmującym zakończeniu. A między jednym a drugim rozgrywa się wielopoziomowy dramat. Przybyła z konkretnego miejsca w konkretnym celu. Po pewnym czasie ten cel niknie, a pojawiają się niespodziewane zawirowania emocjonalne. W tle tego wszystkiego natura – od potężnego upału po deszcze, które tak wiele komplikują. Główna bohaterka, skracająca swe imię do Nat, przybywa do miejsca, którego nie rozumie. Nie będzie to jednak kolejna powieść o tym, że osoba z zewnątrz staje się po pewnym czasie stygmatyzowana w małej społeczności. To będzie powieść o tym, że można stać się wrogiem samego siebie. O dyskomforcie życia podporządkowanego nieustannym analizom otoczenia. Taka jest miłość Mesy – trudna, niezdefiniowana, naznaczona cierpieniem i fatalizmem, a jednak silna. Bo Nat wybrała życie dla siebie świadomie. Być może po to, by zobaczyć siebie z dystansu.

„Można tu umrzeć z nudów” – mówi młodziutka sklepikarka zupełnie nieświadoma tego, ile wokół się dzieje. Główna bohaterka Sary Mesy widzi wszystko wyraźnie, dokładnie. Znamy powody jej przenosin do miejsca oferującego jej tylko rozczarowania i ból, ale nie rozumiemy do końca jej postępowania i to wydaje się najbardziej interesujące. Cały świat wewnętrzny Nat to udręka. Nawet praca nad tłumaczeniem tekstu, której miała się tu podjąć. Wchodzi jednak w relacje, których na początku nie jest pewna, potem stają się dla niej toksyczne. Obserwowanie, w jaki sposób Nat odbiera otoczenie, jest najmocniejszą stroną tej książki. Zintensyfikowane obrazy jej przeżyć wewnętrznych kontrastują ze światem, w którym rzeczywiście nic niezwykłego się nie dzieje.

Wszyscy są tu przypadkiem, nie wszyscy na własne życzenie. Stąd zgorzkniałość mężczyzn, którzy momentami stają się obsceniczni, ale Nat coś do nich przyciąga. Najpierw zbliżenie o charakterze przyjacielskim, potem dużo bardziej skomplikowana relacja, w której bohaterka odkrywa swą seksualność, swe elementarne wewnętrzne potrzeby, i konstatuje, że wszystkie one zderzają się tutaj z czymś, co wydaje się takie oczywiste, bezproblemowe, ułożone w rytmie, którego ona nie akceptuje. Nie, u Mesy to nie odmienna od reszty kobieta staje się wroga sobie. Ona w pewnym stopniu chce taka być. I pozostaje sama, bo nawet jadowita żmija ma tu swoje miejsce, a w kobiecie narasta gorycz bycia z dala od życia, które wybrała w wiosce na końcu świata.

„Jakoś sobie poradzę” – myśli Nat, gdy wokół mnożą się problemy. Ale one stają dla niej niczym mityczny labirynt. Zagubiona i wciąż błądząca szuka siebie w związku. Nazywa to związkiem, ale jest to pewien układ. Znajdując partnera, któremu chce wierzyć, widzi go jako Minotaura. Tu wszędzie rządzą układy i czasami potwory, które za nimi stoją. Ona zdaje się niedopasowana na wiele sposobów: społecznie, emocjonalnie i egzystencjalnie. Przede wszystkim w ten ostatni sposób. Niektóre uczucia narastają w niej uczucia, jednocześnie mnóstwo jest takich, które tłumi. Symboliczny jest tu pies, który na początku nie przejawia żadnych charakterystycznych dla psa cech, a w finale pokazuje, że potrafi ugryźć. Główna bohaterka pogryzłaby samą siebie, gdyby potrafiła, jednak ciosy spadają na nią z różnych stron i prawdopodobnie na jej własne życzenie.

Warstwa psychologiczna powieści jest najciekawsza, gdyż dzięki obserwacjom bohaterki wchodzimy zarówno w głąb niej samej, jak i świata, który wcale taki oczywisty nie jest. W Nat narasta irytacja, którą ona sama napędza. I coraz więcej autodestrukcyjnych myśli. Z jednej strony chce się zbliżyć do mężczyzn, z drugiej – boi się ich albo trzyma świadomy dystans. Jest uwięziona w sobie – ale też w relacjach, jakie stworzyła. I w miasteczku, w którym nic jej nie trzyma. Jej, intelektualistki po trzydziestce, dla której świat stałby otworem. Jednakże ze swoimi demonami możemy mierzyć się wszędzie. Jej wybory to pokłosie pomyłek, niewłaściwych przemyśleń, a być może podświadomej chęci samotności. Bo ufność jest tu na wagę złota, choć miejscowi ufają sobie, a Nat nie potrafi zaakceptować tego, jak żyją, jakie mają priorytety, jakie pragnienia.

Pragnienia Nat. Nie chce nawiązywać relacji z ludźmi, a jednak to robi. Zachowuje się czasami irracjonalnie, czasami wyjątkowo odważnie i zdroworozsądkowo. Jednak wciąż coś nie pasuje. Ona nie pasuje. Do miejsca, do ludzi, do samej siebie. Pojawia się pogarda, czasem skierowana przeciw sobie. I to miejsce pełne owadów i mrówek, w którym liczy się tylko to, co prozaiczne i przed czym chciałaby uciec. A jednak to trudna miłość – głównie w ciekawie rozpisanej relacji z mężczyzną, którego oblicze za każdym razem się zmienia. Sara Mesa komplikuje świat wewnętrzny bohaterki, jednocześnie uproszczając to, co jest wokół. Dlatego wewnątrz jest groźnie i agresywnie, na zewnątrz toczy się po prostu życie. Taki dualizm momentami bywa niezrozumiały dla czytelnika. Jedna postać, której labilność emocjonalna tworzy tutaj książkę pełną niepokoju i dynamizmu. Z metaforą ogrodu, którą pozostawię bez interpretacji. Powieść o skrzywdzonym przez samego siebie umyśle i o ciele, które pragnie niemożliwego. Kameralny dramat, obok którego nie da się przejść obojętnie. Przydarzający się komuś, kto przybył znikąd i donikąd zmierza. W stronę autodestrukcji? Czy odkrywania siebie naprawdę? Być może coś tutaj zostało zatrute jak związek, o którym mówi Nat? A może pośród tych wszystkich obrzydliwych dla niej mężczyzn jest ze swoją kobiecością zupełnie samotna?

Dramat powieści opiera się też na sekretach. Tych ujawnianych i tych, których można się domyślać. A niektóre tajemnice pozostaną nimi na zawsze. Bo to właśnie książka o tym, jak prosty i jak jednocześnie tajemniczy potrafi być człowiek. Pełna czułej melancholii, którą da się wyłapać na wielu spośród stron, choć zasadnicza akcja toczy się wzorcowo i teoretycznie nic niej nie zakłóca. Poza Nat. Jej potrzebami i oczekiwaniami, a także wyjątkowo skomplikowanym życiorysem.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mi postawić kawę TUTAJ 


2025-11-19

„W dobrych rękach”


 

Wydawca: Wydawnictwo Znak

 Data wydania: 15 października 2025

Przekład: Justyna Hunia

Liczba stron: 400

Oprawa: twarda

Cena det.: 65 zł

Tytuł recenzji: Surowa namiętność

 Bracia wiodący z cynicznym, nonszalanckim, czasem aroganckim i hedonistycznym trybem życia. Siostra zamknięta w domu jak w betonowej wieży w domu, który mógł być ich domem. Odizolowana od świata, pielęgnująca ogród, zdecydowanie żyjąca całkowicie zanurzona w swoim świecie albo w pustce, która po tym świecie pozostała. Reparacje wojenne lub ich brak, znakomicie i dyskretnie zarysowane tło powojennej rzeczywistości Holandii. Ucieczki, ratunki, dramaty rodzinne. Kobieta z zewnątrz, a jednak z charakterem. Burząca wszelki porządek, kierująca się własnymi wartościami, Doświadczona – jak każdy w tej powieści – wszelkimi trudami powojennej rzeczywistości. Związki, które w latach sześćdziesiątych były ukrywane, i namiętności opisywane niezwykle plastycznym językiem. Umiejętność balansowania między pragmatycznością bohaterów a odkrywanymi przez nich emocjami, które czasami prowadzą do totalnego zatracenia. Nie mam pojęcia, na czym się skupić i co jest w tej powieści najważniejsze, bo cała gama poruszonych tematów jest tak szeroka, że autorka mogłaby z ich wykorzystaniem napisać osobną powieść o każdej z postaci osobno. Nie wiem, która byłaby bardziej dramatyczna, a która bardziej nostalgiczna. Mamy jedną. „W dobrych rękach”. Nie jestem pewien, czy tytuł nie jest zwodniczy, a tytułowa ręka nie próbują wykonać opiekuńczego gestu jest wyciągana w chwili dramatycznego niespełnienia. Niemniej jednak czyta się Yael van de Wounden doskonale nawet wtedy, gdy – co już chyba prawie niemożliwe we współczesnej literaturze – pąsowieją nam policzki i mamy się wrażenie, że jesteśmy nie tam, gdzie powinniśmy być.

Podzielenie powieści na części ma zasadnicze znaczenie. Każda prezentuje coś na kształt spojrzenia na inną część tę tej skomplikowanej rzeczywistości, Ta pierwsza to jakby prolog do tragedii. Ta ostatnia – niespodziewanym jej rozwiązaniem. Kluczowe dla zrozumienia wszystkiego będą retrospekcje, a najmocniejszy potencjał literacki będą mieć zbliżenia fizyczne i dbałość o to, by nie zostały zaprezentowane banalnie. Wychodzimy zatem od sytuacji jasnej i klarownej. Choć może jednak wcale nie całkiem, bo siostra wypiera przeszłość prezentowaną przez jej brata. Każde z rodzeństwa ma swój bagaż przeżyć i każde na swój sposób się nim dzieli. Jest sporo niejasności, być może konfabulacji – te wychodzą na jaw z całą swoją siłą w finale powieści. Ale introdukcja jest dość oczywista. Izabel mieszka w domu, o który dba z pietyzmem. Można by rzec, że na własne życzenie jest niewolnicą tego domu, lecz przywiązała się do niego z wielu powodów, które klarownie są wyjaśniane później. Izabel odstaje od rodziny. Nie wierzy w ludzkie dobro, w relacje przyjacielskie. Jest obcesowa. Skupiona na detalach, o które kiedyś tak samo dbała jej matka. Kobieta, przy której śmierci musiała asystować. I do dziś czuje się, jakby wtedy umarła za życia. Taki jest początek. Język dopasowuje się do niego, jest szorstki, chwilami zbyt szorstki, dominują zdania oznajmujące i krótkie, tworzy się atmosfera tajemniczości.

Oprócz niej pojawi się także stale potęgowane napięcie, gdy dom zaanektuje ktoś inny. To nie jest tak, że Izabel zabrania komukolwiek mieszkania ze sobą. Ona po prostu zwyczajnie tego nie chce, bo wrosła w siebie, swoje nawyki, przyzwyczajenia i neurozy. Ale także zaakceptowała to, że wygasiła w sobie emocje oraz namiętności, i przyzwyczaiła się do tego. A te przyjdą. Tymczasem one powrócą wraz z kimś, kto zamieszka z nią w domu, w którym tak cenne są nie tylko pamiątki po matce, jak cenne także wspominanie czasu przeszłego i w zasadzie życie czasem przeszłym. To jest aż siedem lat. Bohaterka przeżyła w samotności aż siedem lat, podczas gdy jej bracia postanowili wziąć życie w swoje ręce, szaleć, cieszyć się nim i kochać ludzi obu płci. Pozostawili po sobie symboliczny cień w postaci siostry. Ona nigdy nie wyszła z powojennego mroku, który zaznacza się tutaj tak wyraźnie, jak wyraźnie przyglądamy się ruchom, działaniom, w końcu ciału bohaterki. To jest tylko na pozornie jest tak, że właśnie ten tryb życia jest dla niej najlepszy, daje jej bowiem zdolność do przetrwania, lecz nie daje jej możliwości bycia kobietą.

Tak, ciało będzie tu miało bardzo duże znaczenie bardzo ważne. Zbliżenia seksualne to jedno, ale ciało stanie się czymś na kształt łącznika charakterów. Poprzez ciało następuje pełna komunikacja. Zrywana, nawiązywana ponownie, znów w zaniku. Niesamowite jest to, w jaki sposób obserwuje się chwyty, których używa autorka „W dobrych rękach”, aby ukształtować sposób, którym bohaterki komunikują porozumiewają się ze światem i samymi sobą. Bo nie jest trudno zgadnąć, że w twierdzy Izabel pojawiła się nowa kobieta. Bez życiorysu, bez wyraźnej tożsamości, po prostu gotowa na rozbudzenie żądz i pragnień, które utknęły w wyizolowanym domu na lata.

Ale jest tu jeszcze kwestia przedmiotów i ich znikania. Coś było i już tego nie ma. Coś pękło i urasta to do miana tragedii. Czegoś nie można znaleźć i jest to powód do swego rodzaju szaleństwa. Wszystko jest tam, gdzie powinno być? Na pewno? Dzisiaj przedmioty nie mają już takiego znaczenia, zwłaszcza materialnego, żeby można byłoby z ich powodów uczynić coś niemoralnego. Izabel dba o przedmioty, które ją otaczają. To świadectwa pamięci matki. Tego, co razem przeżyły. Piekła, które skończyło się kolejnym piekłem. Dlatego Izabel nie jest żadną zbieraczką, lecz kolekcjonerką. Tymczasem dzięki kochance kolekcjonuje to, co w jej ciele od lat domagało się uwagi.  Yael van de Wounden świetnie pokazuje, jak bliskość może zaboleć, jakich specyficznych doświadczeń dostarczyć – tu bliskość to także zadawanie bólu fizycznego, emocjonalna burza emocji, nagłe odrzucenia i powroty. Chwilami jest tego za dużo i jest to za intensywnie opisane, jednakże wszystkie te sceny prowadzą ku czemuś, są ścieżką interpretacyjną losów kobiet, których życiorysy zostały przełamane, podczas gdy mężczyźni dali sobie radę całkiem nieźle, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie.

Jest to jest także powieść o takim rodzaju obsesji, w którym ujawniają się ludzkie cechy głęboko ukryte i przez co na co dzień niewidoczne na co dzień. Izabel to wydaje się postacią z największym potencjałem najbardziej rozwojowym, a jednocześnie orientujemy się, jak się można szybko zorientować, cały czas tkwi w tym wszystkim, co złamało ją w przeszłości. Zdecydowało o samotności jako jedynej drodze ocalenia. Całość doprawiona jest znakomitym językiem – i tu wielki szacunek dla tłumacza – ale także pewnego rodzaju niezamknięciami. Sporo się dzieje poza naszym wzrokiem, domyślamy się tego z dialogów albo w ogóle pozostaje to w jakiejś symbolicznej mgle. W zasadzie poza  -‒ portretowanymi w tak wyjątkowy sposób -‒ namiętnościami nic nie jest tu do końca pewne. Trudno nie zadawać sobie pytania nie tylko o to, co się dzieje, lecz także: dlaczego tak się dzieje, dlaczego tak się ułożyło i skąd wzięły się wybory życiowe bohaterów. Ale najważniejsza jest kobieta. We W dobrych rękach” staje się ona tajemniczą istotą, która czasem nie jest gotowa zrozumieć samej siebie, nie mówiąc o wyjściu naprzeciw tej innej, nieznanej.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mi postawić kawę TUTAJ