2008-11-17

"Zmarzlina" Tomasz Białkowski

Bohater najnowszej powieści Tomasza Białkowskiego dzieli się z czytelnikami następującą refleksją: „Wiedziałem już, że nie tylko opasłe tomy, ale i małe książeczki mogą wzbudzać wielkie emocje”. Jeżeli ktokolwiek miałby co do tego wątpliwości, niech koniecznie sięgnie po „Zmarzlinę”, a przekona się o prawdziwości zacytowanych słów. Mroczna opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie, o braku miłości, szacunku i zrozumienia, o ciągłej walce o swe własne dobro i wypalaniu się w tej walce, nie jest bynajmniej historią, która zmrozi. Przeciwnie, „Zmarzlina” kipi skrytym żarem i jest to książka, po przeczytaniu której na pewno zrobi się gorąco. Opowieść drastyczna, ale w swej drastyczności piękna. Bo jeśli w ogóle można mówić o pięknym opisywaniu nienawiści, to Białkowski właśnie tak ją opisuje.

Książkę rozpoczyna następujący obraz: młody człowiek pcha wózek inwalidzki, na którym siedzi sparaliżowana matka. Jest mroźny poranek, zmierzają w stronę olsztyńskiego dworca. Ma to być matczyna ostatnia życiowa droga, zaś w założeniu Piotra jego rodzicielka, która wyrządziła mu w życiu tak wiele krzywdy, właśnie u kresu tej drogi, na skutym mrozem dworcu, zakończy farsę, jaką było jej życie. Dlaczego własny syn chce, by jego matka zamarzła? Czy jego serce nie jest tak samo skamieniałe jak bruk, po którym toczy się wózek? Dlaczego ta kobieta staje się dla syna niepotrzebnym przedmiotem i dlaczego główny bohater tak bardzo nienawidzi tej, która go urodziła, tego który go spłodził, własnego brata i kobiety, która z nienawiści i zemsty nie pozwala mu kontynuować studiów?

Odpowiedzi na te pytania stopniowo udzielać będzie lektura. Poszczególne rozdziały, w których słowa-klucze będą jednocześnie końcem i początkiem kolejnych opowieści, zabiorą nas w poruszającą podróż w migotliwą przeszłość, w której rodzić będzie się nienawiść, jaka zacznie wyniszczać po kolei wszystkich opisanych przez Białkowskiego bohaterów, a przede wszystkim Piotra. Tyle tylko, że tak naprawdę „Zmarzlina” – mimo swej bezkompromisowości i brutalności – jest opowieścią o tym, jak walczy się z nienawiścią i jak silnie można się od niej uzależnić. Pokazuje także drogę swoistej ekspiacji Piotra. W bólu, poniżeniu, upokorzeniu i wstydzie odrodzi się człowieczeństwo i odtaje niejedno zamarznięte serce. W moim odczuciu Białkowski napisał antysagę rodzinną tylko po to, by pokazać, w jak bliskim sąsiedztwie znajdują się miłość i nienawiść, przywiązanie i obcość, lekceważenie i szacunek. Nie mnie w recenzji zdradzać, gdzie pośród tych antynomii znajdzie się autorski punkt widzenia. Uważam jednak za konieczne nakreślenie tła tej specyficznej historii o zadawaniu sobie bólu, by zachęcić do samodzielnych analiz opisanych przez autora zdarzeń.

Z retrospekcji, jakie poczyni Białkowski w „Zmarzlinie” wynika niezbicie, że życie Piotra było nieszczęśliwą drogą upadków i ustawicznego odtrącania przez najbliższych. Jego rodzice poznali się przypadkowo i tak samo przypadkowo spłodzili starszego brata Piotra, Adama. Matka pisała naukowe dysertacje o ślimakach; zafascynowana chemią, nieświadomie zaczęła w swoje życie rodzinne wprowadzać coraz więcej toksyn. Związek z Janem, ojcem Adama, zaowocował jedynie samymi nieszczęściami. Nie mogło być inaczej, skoro wspólne życie zaczęli sobie układać ludzie tak różni. Ona „piekielnie zdolna, zepchnięta w prowincjonalną dziurę”, on „cham spod lasu, który wykorzystał swój czas, nawet nie wiedząc, jak sam jest wykorzystywany”. Młoda, ambitna chemiczka podąża za prostym milicjantem do prowincjonalnego miasta, w którym rozegra się dramat nie tylko rodzinny. To, w jaki sposób rzeczywistość Polski komunistycznej postrzega na swym stanowisku Jan i punkty widzenia ludzi, którzy oceniają jego ubecką przeszłość, od której potem mężczyzna próbuje się odciąć, zdaje się być kontynuacją specyficznej rozprawy z polskością, która ma miejsce w wydanej na początku roku powieści Białkowskiego „Mistrzostwo Świata”. Piętnowanie komunizmu i podkreślanie tego, jak bardzo destrukcyjnie wpływa on na więzi rodzinne to echo także wcześniejszych „Pogrzebów”. Snując zupełnie inną opowieść, autor powraca jednocześnie do nakreślanych w poprzednich utworach myśli. Wróćmy jednak do przedstawienia kolejnych osób dramatu „zamarzania”.

Adam od chwili swych narodzin staje się oczkiem w głowie swojej matki. Jan ucieka od małżonki w ramiona demonicznej kochanki Olgi. Tej samej, która po latach zemści się na jego synu, wykorzystując swą uczelnianą posadę i tej samej, która wykrzyczy Piotrowi znamienne słowa, będące niewątpliwie kluczem interpretacyjnym całego utworu: „Wpadłeś w wir, który kiedyś zagarnął nas wszystkich. Mnie, Jana, twoją matkę. Z niego nie da się wyrwać. Wszyscy próbowaliśmy i wszyscy dalej się kręcimy w tym piekielnym kręgu.”

Z kręgu tego próbuje uwolnić się Adam. Wybiera emigrację i spokojny żywot u boku uśmiechniętego Holendra, choć nie zapomina o Piotrze i matce, wysyłając im często listy. Młodszy brat nienawidzi Adama za to, że odebrał należne mu zainteresowanie matki, że był dla niego konkurentem w walce o serce rodzicielki i że okradł go z miłości należnej dziecku przez tę, która go urodziła. Kiedy okaże się, kim naprawdę jest Adam, czara goryczy w sercu Piotra zostanie przepełniona i wówczas… być może jedyną drogą do odnalezienia samego siebie stanie się obecność Anny, kobiety jego życia, powierniczki sekretów i jedynej postaci w książce, która wydaje się nie być naznaczona piętnem nienawiści.

Dramat, w jakim wezmą udział wszystkie sugestywnie nakreślone postacie, jest jednocześnie opowieścią o budowaniu grubych murów piekielnego kręgu, o którym wspomina kochanka Jana. Białkowski jednak pokazuje wyrwy w tym murze, przedstawia specyficzną genezę strachu i osamotnienia ze wszystkimi jej fascynującymi niuansami. Nie przekonuje „Zmarzliną” tak, jak swoimi poprzednimi powieściami, ale niewątpliwie zmusza do myślenia i rozpala. Nie ma bowiem drugiej takiej książki o symbolicznym lodzie, która jednocześnie tak gwałtownie by ten lód rozpuszczała.

Wydawnictwo Prószyński i Spółka, 2008

Brak komentarzy: