2009-01-31

"Divisadero" Michael Ondaatje

Zasypiałem podczas seansu „Angielskiego pacjenta”. Lekturę porzuciłem po kilkunastu stronach. Co zatem spowodowało, że sięgnąłem po „Divisadero”? Przekora, naturalnie przekora. Ona wielokrotnie powodowała, że sam sobie spuszczałem czytelnicze baty, że sam się katowałem literacko, sam sobie wbijałem ciernie w duszę przy czytaniu czegoś, co po prostu męczy. Zmęczyło mnie „Divisadero” okrutnie i jedyne, co mogę o tej książce napisać we wstępie to konkluzja, iż jest to siląca się na intertekstualną głębię historia obyczajowa rodem ze stron publikacji wydawnictwa Harlequin, nieco bardziej subtelniejsza niż książki wspomnianej oficyny. Opowieść mdła, nieszczera, połączona z wielu wątków, motywów i symboli, które całościowo prezentują się doprawdy marnie. Książka o spoglądaniu na dwie różne życiowe historie z oddalenia („divisar” znaczy „patrzeć na coś z oddali”), rujnująca obie te historie pretensjonalnością i statycznością opisu.

Najpierw znajdziemy się w Kalifornii. Na farmie w Petalumie rozegra się życiowy dramat. Młodziutka Anna wda się w romans z Coopem, pomocnikiem swojego ojca. Jej siostra Claire zmuszona będzie mierzyć się z tym, co przyniesie koniec tego tajemnego romansu. Żeby było bardziej ckliwie, Claire jest dzieckiem adoptowanym, w związku z tym ojciec Anny przeżyje tym większy dramat, że po nakryciu młodych w miłosnym uniesieniu, porzuci go jego jedyna biologiczna córka. Anna znika, drasnąwszy wcześniej dość boleśnie ojca kawałkiem szkła (proszę o nim pamiętać, bo szkło pojawi się potem w zupełnie innej opowieści i będzie mieć dość duże znaczenie dla jej połączenia z tą kalifornijską). Coop rzuca się w wir hazardu na granicy Kalifornii i Nevady, gdzie po jakimś czasie odnajduje go Claire i wiezie z powrotem na farmę, na której ma się rzekomo pojednać z ojcem Anny.

Już w pierwszej części dowiadujemy się, iż Anna ni stąd, ni zowąd znajdzie się nagle na południu Francji, gdzie spróbuje rekonstruować losy pewnego pisarza, uwikłanego w sieć skomplikowanych zależności między niejaką Marie-Neige, którą adoruje a jej mężem Romanem. Teraz czas na zwrócenie uwagi na to, dlaczego wątek kalifornijski i francuski łączą się ze sobą(oba toczą się w innym czasie, historia Luciena Segury jest niejako antycypacją losów Anny, Claire i Coopa). Proszę bardzo, Ondaatje pisze następująco: „Nasze historie wciąż powtarzają się w naszym życiu, niezależnie od tego, co opowiadają”. Związków między snutymi opowieściami będzie co nie miara, ale najistotniejszym z nich jest uczuciowa zależność w miłosnym trójkącie. Na farmie tworzą go Anna, Claire i Coop, w urokliwym francuskim domu w Dému Lucien Segura, Roman i Marie-Neige. Każde z nich wikła się w życiu w szereg skomplikowanych relacji z pozostałą dwójką i każde na swój sposób próbuje zrozumieć nie tylko sens własnych uczuć, ale także istotę wzajemnych zależności, jakie łączą ich z pozostałymi bohaterami. Nad wyraz czytelna będzie paralela zapominania imion. Coop myli tożsamość dwóch bliskich mu kobiet, podobnie dzieje się z Marie-Neige, która do Luciena zwraca się imieniem Romana. W obu opowieściach Michaela Ondaatje istotna jest rola odkrywania przez nieświadomość, docierania do sensu własnych uczuć i motywów postępowania w życiu.

To także opowieść o ukrywaniu w sobie innych i o konsekwencji poddania się przypadkowi, który na zawsze ukształtuje nasze dalsze życie. Autor wspomina, iż „Ukrywamy w sobie inne osoby, nawet takie, których prawie nie znaliśmy. Nosimy je w sobie aż do końca życia, przekraczając kolejne granice”. Jest to zatem także opowieść o przekraczaniu granic (szeroko pojętych), albowiem tytułowe Divisadero ma drugie znaczenie. To również ulica stanowiąca granicę między San Francisco a otaczającymi miasto polami.

Koncepcja jest ciekawa, wszystko można byłoby tu ze smakiem ułożyć, ale mnie lektura tej książki doprowadzała jedynie do kolejnych ziewnięć. Dodatkowo rozbawiło mnie inkrustowanie wypowiedzi bohaterów wyimkami z twórczości Szekspira, Dumasa, Flauberta czy Dickensa. Piękny, choć pretensjonalny sposób na to, by sprawić wrażenie, iż oto obcując z dość przeciętną opowieścią obyczajową, mamy do czynienia z jakimś intelektualnym traktatem o istocie przemijania, pasji miłości i cieniu rozczarowania. „Divisadero” to książka, która mogłaby się bronić jeszcze tym, iż sama w sobie jest swoistą grą z pisaniem (Segura to pisarz, Anna także zajmuje się kreowaniem nowych światów w słowach) i w dość specyficzny sposób o pisaniu opowiada. Jednak i w tej kwestii Ondaatje nie jest w stanie zafrapować.

Wiem, że wiele kwestii spłaszczam, z kilku rozwiązań fabularnych ironicznie szydzę. Wiem, że być może nieuważny ze mnie czytelnik, że pewnie nie wychwyciłem malowniczej głębi przekazu. Wiem to i tak naprawdę się tym nie przejmuję. Uważam bowiem za osiągnięcie fakt, iż udało mi się tę ckliwą opowieść przeczytać do końca.

Wydawnictwo Świat Książki, 2009

7 komentarzy:

Inblanco pisze...

Auć! Jeszcze jestem przed lekturą, ale po przekartkowaniu książki miałam nadzieję właśnie na dobrą, psychologiczną prozę...
I coś mi się zdaje, że przyjdzie mi zweryfikować to stanowisko. Jednak nie za prędko, bo odstraszyłeś mnie.

Ale chyba w przypadku książek, ta sentencja o winach, że im starsze tym lepsze, niestety nie ma zastosowania? ;)

Jarosław Czechowicz pisze...

Tej książce upływ czasu nie pomoże. Jest po prostu kiepska.

Unknown pisze...

cóż.
'angielskiego pacjenta' czytałam długo. powoli. zakochałam się. film widziałam wcześniej i podeszłam do niego podobnie.
'divisaderio' przeczytałam szybciej, bo fabuła wydaje mi się bardziej lotna. ale znów jestem zachwycona. może to sprawa jakiejś estetyki? nie wiem. jakoś ta posplatana opowieść o tych różnych ludziach, których w końcu nawet bez wydumanych matafor coś łączy /pojawia się w końcu rafael.../, w pewien sposób mnie porwała i zachwyciła. tak od środka. nie jestem dobra w pisaniu recenzji, nie rozłożę tej książki na czynniki pierwsze, bo jest mi to niepotrzebne.
nie czepiałabym się tylko szekspira, czy dumasa. może to tylko stare romansidła - ale jednak klasyka. zresztą mogli się zachwycać, czym chcieli, prawda?
jak ty.
pozdrawiam,
a.

Leon Chame pisze...

"Piękny, choć pretensjonalny sposób na to, by sprawić wrażenie, iż oto obcując z dość przeciętną opowieścią obyczajową, mamy do czynienia z jakimś intelektualnym traktatem o istocie przemijania, pasji miłości i cieniu rozczarowania."
Człowieku to zdanie jest napisane tak pokracznie, że szkoda gadać. Rzygam każdym sformułowaniem w tej wypowiedzi. Generalnie recenzja słaba, niespójna i pisana z kilkoma słownikami dookoła komputera. Chyba trochę dojrzałości trzeba mieć żeby wiedzieć że w "ckliwej" oprawie mogą tkwić poważne sprawy. Szkoda, że tego nie rozumiesz bo to oznacza, że po prostu na takie książki jesteś za głupi i jak chcesz pisać recenzje to zacznij mierzyć siły na zamiary czyli pisz recenzje czegoś lżejszego, np. Dana Browna.

Anonimowy pisze...

A ja sie zgadzam z powyższą recenzja, ksiązka jest mdła, rozwlekła i usypiajaca, tak jak usypiający jest Angielski Pacjent.
Jest tak nudna, że słuchając jej w samochodzie musze uważać żeby nie zasnąć

Agata Borowska pisze...

Naprawdę bardzo fajnie napisano. Jestem pod wrażeniem.

Unknown pisze...

Do takiej książki trzeba dojrzeć,i umieć podziwiać cudownie dobrane opisy