2013-07-12

"Homo Polonicus" Marek Nowakowski

Wydawca: Zysk i S-ka

Data wydania: 14 maja 2013

Liczba stron: 281

Oprawa: twarda

Cena det: 39,90 zł


Tytuł recenzji: O polskości głosy cztery

Wiem, jak ambiwalentne uczucia rodzą wszelkiego rodzaju wznowienia literackie. Wiem, że nad sensem niektórych mocno trzeba się zastanowić. Wiem także, że są również wznowienia potrzebne. Takie jak rozpisany na cztery głosy traktat o istocie polskości, którym Marek Nowakowski rozpina pewien most pokoleniowy. Pierwsze opowiadanie ze zbioru ukazało się w 1984 roku. Tej Polski wielu już nie pamięta, a ci pamiętający sporo już wytarli gumką myszką upływu czasu. Chronologicznie ostatnie opublikowano ponad dwadzieścia lat później. I taką Polskę wszyscy znają, bo do dnia dzisiejszego niewiele się zmieniła. Oto przed nami książka tego, który wiele lat ostrzegał, ironizował, przyglądał się i podpowiadał, jak bardzo jest źle. Tego, który zawsze pisał dla Polaków i o Polakach, a którego diagnozy – często niewygodne – przez jednych zamiatane były pod dywan, u innych wzbudzały cień refleksji, wielu wprowadzając w złość, bo przecież pisanie Marka Nowakowskiego, to było takie wieczne rodzime zwierciadło Stendhala, od którego uciekały polskie mordy, by nie widzieć bruzd na swym smutnym obliczu.

Jak płynnie przejść po „Homo Polonicus” i przypomnieć to, co ważne we wznowionych tekstach? Wydaje mi się, że najlepszym sposobem jest oparcie się na tezach z poszczególnych tekstów; to czasami śmiałe sądy, niekiedy demoniczne wieszczenie, zwykle smutne pytanie retoryczne albo refleksja nad tym, czy na tej polskiej, odartej z godności, ideałów i słusznych poglądów ziemi kiedykolwiek jeszcze wykiełkuje ziarno pokolenia, które naprawdę zrozumie… Chodzi o rozumienie przeszłości i tego, czym jesteśmy jako Polacy dzisiaj. O prawdy, jakie często były niewygodne, ale które po prostu definiują nasz charakter narodowy. Niełatwy przecież, często pokraczny, bez krzywego zwierciadła nieznośnie smutny i bez wyrazu.

Nowakowski starał się w swej twórczości uchwycić ważne szczegóły, na które składał się ogół refleksji o naszym narodzie. W wydanej właśnie książce zdecydował się przypomnieć te głosy, które może nie były w swoim czasie najciekawszymi, ale teraz zdecydowanie brzmią wyraźnie; po latach przemian ustrojowych, w jakich zagubiliśmy się tak mocno, jak kiedyś mocno wierzyliśmy w słuszność jedynego niesłusznego systemu, którego ślady pozostały na zawsze i nigdy się ich nie wykorzeni z polskiej małoduszności. A może jednak? Możliwe, że wznowienie takie jak to w czymś pomoże? Kiedyś czytano Marka Nowakowskiego i wierzono mu. Dzisiaj, młodzi zwłaszcza, nie bardzo wiedzą, co znaczy to nazwisko. Może z tych czterech ważnych tekstów, jakie dano nam przeczytać po latach, wyciągniemy wnioski głębsze niż wtedy, gdy te opowiadania po raz pierwszy docierały (lub nie) do odbiorców?

„Praworządność, myśli pan, to fikcja. Wcale nie! Praworządność jest tym, czego aktualnie potrzebuje władza”. Taką prawdę głosi prowincjonalny prokurator z pewnego miasteczka na wschodzie Polski, dokąd dociera znany adwokat, by zwolnić z więzienia swego klienta. To opowiadanie z czasów, których nikt nie chce pamiętać (1984) jest z jednej strony przygnębiającą introdukcją, z drugiej jednak po latach stawia pytania o to, czy dzisiaj w urzędach niekoniecznie Polski wschodniej nie ma już prostaków, opijusów i dwulicowych drani takich jak Anioł, który usiłuje zapatrzonemu w eleganckie angielskie wzorce prawnikowi udowodnić, iż obaj tak naprawdę zjednani są w ohydzie, obaj służą tej samej dwuznacznej potędze i obaj zajmują się odrażającym zawodem, a Anioł po prostu nie próbuje tego tuszować? Ten tekst to gorzka diagnoza stanu rzeczy po tym, jak poderwała się „Solidarność” i po tym, jak jej idee rozjeżdżały się pod czołgami w stanie wojennym. W kolejnym tekście Nowakowski pokaże, jak i czy w ogóle coś zmieniło się nad Wisłą po przemianach wyjątkowo bolesnych i trudnych.

„Każdy ma jednakową szansę. Tylko głowę trzeba mieć obrotową”. To teza cwaniaka nowych czasów, Stasia Bombiaka z opowiadania tytułowego (1992). To kombinator nowych czasów. Otworzyły się granice, otworzyły możliwości. Przed Pałacem Kultury i Nauki nie maszerują już pochody, lecz toczy się organiczny, drobiazgowy handel. Wszystkim i o wszystko. Także o tożsamość. Taką w zaniku, którą ma Stanisław, zapatrzony w zysk i zdobywanie dóbr równie nietrwałych, co jego pozycja cwaniaka i biznesmena, z którym rzekomo się liczą. Tak, trzeba było mieć głowę obrotową. Właściwie trzeba mieć ją już na stale poluzowaną, bo dziesiątki lat później wciąż inwestycje w cokolwiek trwałego generują w naszych polskich umartwionych głowach lęk. I trzeba mieć oczy dookoła głowy, by się zwyczajnie odnaleźć.

„Kto może zostać sternikiem tej podziurawionej łajby?” – takie dramatyczne pytanie kończyć będzie tekst (i książkę), którym w 1997 roku Marek Nowakowski chciał ogłuszyć lub oswoić lęk… śmiechem przez łzy, ironicznym, surrealistycznym i sensacyjnym wątkiem łakomienia się na pewien skarb, wokół którego skoncentruje się to, co w Polsce po przemianach najbardziej błyszczało, uwierając jednocześnie. W „Strzałach w motelu George” pewna baronowa, praska erotomanka Jadźka, robi w trąbę nie tylko swoich współpracowników, ale i całą policjo-milicję nowych czasów, z nowoczesnymi gangami przemytniczymi na dokładkę. Tymczasem Gundrun potrafi zrobić w co innego pewien krewki Latynos na spółkę z polskim dorobkiewiczem i pseudooligarchą… A ich wszystkich ośmiesza i autor, i stworzona przez niego postać Sprawiedliwego. Tutaj najpierw się śmiejemy, potem smucimy. Z powodu skarbu robi się zamieszanie na polskim chaosu pełnym poletku transformacji ustrojowej. To takie dzieje głupoty polskiej w pigułce. Trudnej do przełknięcia.

„Bo my jeszcze przejęliśmy od przodków umiłowanie ojczyzny, romantyczne pragnienia, kult trzech wieszczów, przenikała nasze dusze legenda Marszałka. Choć nieźle przetrącili nam grzbiety, to jednak żyliśmy we wzniosłej aurze. A u nich wszystko obraca się wokół kałduna, jajec i kieszeni. Takie to następstwo pokoleń, tacy przejmują pałeczkę w sztafecie”. Na koniec gorzka diagnoza tych, którzy są już chodzącymi anachronizmami choćby w 2005 roku, kiedy „Stygmatycy” ujrzeli światło dzienne. W lokalu gastronomicznym, z którego Napoleon wraz z sędziwymi kolegami zostają wyrugowani przez niejaką Stenię Banaszek, jak w soczewce widzimy to, co dzieje się do dnia dzisiejszego włącznie. Choć starsi panowie mają za uszami grzechy  i grzeszki, trzymają się jednak dzielnie i wierzą w to, iż tradycja – jakkolwiek ją definiować – połączy ich z byczymi karkami, brzęczącymi komórkami i beztroskim śmiechem biznesmenów nowych czasów, chamów odchamionych historycznie, ale jednocześnie groźniejszych o tyle, że będących apoteozą pustki. Nie tylko w tym tekście Nowakowski będzie pisał o stygmatyzowaniu. Myślę, iż cały ten zbiór w jakiś sposób piętnuje polskość za jej miałkość, podległość innym i za to, że wciąż mimo wielu zmian, ma naburmuszone i smutne oblicze…

„Homo Polonicus” to przede wszystkim lektura dla tych, którzy po drodze coś pominęli albo czegoś nie dostrzegli. Mam wrażenie, iż to literackie odświeżenie dla nowego pokolenia, a nie dla tych, którzy wiedzą, że Nowakowski wielkim prozaikiem jest. Kimkolwiek będzie czytelnik tej książki, zajrzy do czasów i przyjrzy się ludziom, którzy wciąż straszą. Na wiele różnych sposobów. Proszę też wybaczyć nadmierny dydaktyzm i szkic nabierający znamion streszczenia. Obawiam się, że tylko w taki sposób zachęcę tych, którzy sami nie wybrali, aby zajrzeć do tej książki. Potrzebnego i ważnego wznowienia. Bo takich – w dobrym stylu przecież – rozpraw z polskością w morzu nieustannego szczekania na siebie i wzajemnego ośmieszania, po prostu jest już coraz mniej.

Brak komentarzy: