Wydawca: Wydawnictwo
Poznańskie
Data wydania: 13 lutego 2019
Liczba stron: 335
Przekład: Jędrzej Polak
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,90 zł
Tytuł recenzji: Spuścizna śmierci
Choć to nie te amerykańskie
stany (jednak południowe), nie te same podróże, nie ten kolor skóry bohaterów i
nie to ostateczne przesłanie, cały czas miałem wrażenie, że bolesna powieść
Jesmyn Ward w jakiś sposób koresponduje w swej bezkompromisowości z „Naszym chłopakiem” Daniela Magariela. Po lekturze obu tych zawłaszczających książek
musiałem przez pewien czas ochłonąć. Ale można poszukiwać także dalszych
nawiązań i połączyć „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” z licznymi
amerykańskimi narracjami wciąż na nowo tłumaczącymi się za największy grzech
ich kraju, czyli rasizm. W tej historii – rozpoczynającej się zupełnie
niepozornie, dopiero później urastającej do ambitnego symbolicznego traktatu o
tym, jak przemoc łączy żywych i umarłych – jest jednak mowa o dużo
istotniejszym stygmacie niż problem koloru skóry. Ward opowiada za zmarłych o tym, o czym powinni pamiętać żywi. Buduje
zaskakującą w swej bolesności powieść inicjacyjną, ale konstruuje również
fragmentami narrację drogi – tej przemierzanej, by odebrać kogoś, kto wraca do
życia, i tej skrytej między dramatami zjaw, które również zmierzają ku jakiemuś
domowi. Albo próbują określić sens tej wędrówki oraz jej cel.
Opowieść jest dwugłosowa i
bardzo trafnie rozplanowana, bo to uzupełniające się punkty widzenia matki oraz
syna. Dzięki temu tkwimy w bardzo intensywnej narracji, w samym środku zdarzeń.
Obserwujemy te same wydarzenia
rejestrowane i przeżywane na dwa różne sposoby. Jest w nich specyficzny
kontrast, ale uzupełniają się w stopniu doskonałym. Dzięki temu ta powieść jest
bardzo dynamiczna, choć jej główni bohaterowie wycofani i wyjątkowo zagubieni.
Oboje niepewni, przytłoczeni życiem, odrzucający odpowiedzialność albo biorący
jej na siebie zbyt wiele. Ona nie jest dobrą matką, on stara się być doskonałym
synem. Także, a może przede wszystkim bratem, gdy bierze odpowiedzialność za
małą siostrę, okazując jej czułość, jakiej nie zaznaje od matki. Leonie zawsze
w życiu wybierała ucieczki. Jojo jest nad wyraz odpowiedzialny i sumienny,
stara się obserwować dorosłych i przede wszystkim zrozumieć, czyim jest
potomkiem, kto jest za niego odpowiedzialny,
komu najbardziej zależało na jego przyjściu na świat i kto może go w
rozpoczynającej się wędrówce życiowej wesprzeć.
Jesmyn
Ward stopniowo odrealnia swą narrację przepełnioną frustracjami, niemocą,
opowiadającą o życiu w przemocy i chaosie. Ważne są mgliste retrospekcje, które
kierują nas ku zagadkowym śmierciom. Matce i synowi ukazują się widma.
Nieprzypadkowo takie, a nie inne, są enigmatyczne, domagają się czegoś dla
siebie. Przede wszystkim jednak są martwe, ta martwota to wynik
okrutnych zbiegów okoliczności. A żyjący muszą unieść brzemię tego
okrucieństwa. Jest to bowiem powieść o tym, w jaki sposób śmierć ingeruje w
sens życia tych, którzy przetrwali, i także o tym, że szuka swego wybawienia,
sensu i porządku. Ward fantazjuje, że śmierć niczego nie porządkuje, wcale nie
musi być końcem. Że nad śmiercią nie można tylko pokornie pochylić się i
usiłować zapomnieć. Życia, które z różnych powodów przerwano, zaczną ingerować
w te, które stanowią bezradną plątaninę w morzu cierpienia. W tej powieści
cierpieć będą żywi i umarli. Kontakt jednych z drugimi może przynieść duchową
ekspiację. Komu i na jakich zasadach? Tego powieść w prosty sposób nie
wyjaśnia.
Trzeba tej książce poświęcić
wyjątkowo dużo uwagi, bo każdy detal jest istotny, każdy też umożliwia nowe
fantazjowanie o przesłaniu. Najważniejszy wydaje się zagubiony trzynastolatek,
który na dziadka mówi Tatko, nie ma pojęcia, dla kogo jest ważny i kto powinien
się nim naprawdę zaopiekować. Jojo ma ojca, którego tak naprawdę nie zna.
Matkę, którą uważa za najbardziej destrukcyjną osobę świata. Wspomnianego
dziadka, który jest autorytetem, ale nie może mu wyjaśniać świata; robi to
fragmentami, sam pogrążony w bolesnych wspomnieniach i trwający przy
umierającej żonie. Bo powieść Ward
buduje nie tylko czytelną dychotomię między życiem a śmiercią. Ona także – w
postaci borykającej się z nowotworem Mamci – obrazuje jakąś koszmarną
przestrzeń bólu i oczekiwania, bycie pomiędzy życiem a śmiercią, stawanie wobec
wyzwania wyboru mentalnego. Ostatniej deski ratunku godności własnej, kiedy
ciało już wybrało, zmierzając ku nieistnieniu.
Sensy istnienia musi odkryć
Jojo, zbyt wcześnie dojrzały, wciąż jednak niepewny, kim ma być w życiu, za
kogo wziąć odpowiedzialność, kogo chronić, komu pomagać. Chłopiec
skonfrontowany jest z tak różnymi formami życiowej bezradności, że sam urasta
do symbolu siły i czegoś, co jest bezkompromisowe w człowieku, nie pozwala mu
wchłonąć słabości innych. Ale Ward nie daje temu młodemu bohaterowi zbyt wielu
szans na wzmocnienie jego siły. Nurza go w dusznym, klaustrofobicznym świecie
ciągłych deficytów i uprzedzeń. Dodatkowo konfrontuje z symboliczną formą
mówienia o śmierci. Doświadczeń
egzystencjalnych Jojo jest za dużo. Jednak amerykańska autorka nikogo nie
oszczędza. Jest bezkompromisowa i mroczna, ale mówi o tych wszystkich
niezałatwionych w życiu sprawach, którym nie chcemy dać się pozamykać, bo za
bardzo boimy się odpowiedzi na trudne pytania. I boimy się także wzięcia
odpowiedzialności – za siebie i za innych.
Wspomniana
już fantazja o drodze w poszukiwaniu domu łączy się tutaj z rozmyślaniami na
temat czasu, ale także z tytułowym śpiewaniem, które ma duże znaczenie, gdy
spogląda się na tę historię jak na symboliczną rozprawę z gniewem, nadziejami i
niezawinionym cierpieniem. Jojo uznaje za ważne to, że śpiewa się
na jego urodzinach. Towarzysząca mu zjawa nastolatka więźnia uświadomi mu, że
śpiew ma mroczne oblicze, a narodziny Jojo są symboliczne. Ward umiejętnie
łączy szarość oplecioną upałem Południa z zaskakującą poetycką wizyjnością,
która prowadzi do brawurowego zakończenia. „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”
to gorzka i smutna książka o drodze poszukiwania odpowiedzi na pytania o sens
życia, swój życiowy status oraz to, w jaki sposób przeszłość kształtuje nasze
uprzedzenia, smutek i niemożność walki o samego siebie. To też przejmująca
powieść o niezawinionych krzywdach i o tym, że śmierć może być wyjątkowo
bezkompromisowa, gdy uczepi się życia i nie pozwoli o sobie zapomnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz