2019-07-08

„Serotonina” Michel Houellebecq


Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 15 maja 2019

Liczba stron: 336

Przekład: Beata Geppert

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Dalsze diagnozy Zachodu

Po lekturze „Serotoniny” mogę jedynie sparafrazować Czesława Miłosza i napisać, że innego Michela Houellebecqa nie będzie. Zżymając się na tę powieść, nie zamierzam wskazywać wszelkiego rodzaju wtórności w jego pisarstwie, co samo w sobie byłoby wtórne, gdyż nie zauważyć takiej rzeczy to jak zgubić drogę, powiedzmy, od Jastarni do Helu. Jest w „Serotoninie” nawet coś nowego, ważnego, ale potraktowanego z zupełnie dla mnie niezrozumiałym przymrużeniem oka. Houellebecq do dyżurnych już demonów cywilizacji zachodnioeuropejskiej dokłada kolejnego śmiertelnego wroga, a jest nim depresja. Stąd może odejście od literatury politycznej i ideologicznej, jaką niewątpliwie była „Uległość”, po której lekturze odniosłem wrażenie, że francuski pisarz nie ma niczego ważnego do powiedzenia. „Serotonina” ma być powieścią intymnego wyznania. Pamiętnikiem smutku przełamywanym przeświadczeniem, że najbardziej smutny jest otaczający świat, nieudane dzieło Boga i miejsce, w którym stworzyliśmy sobie, jak uznaje bohater książki, oblicza piekła dla własnej wygody. W tym zabiegu formalnym Houellebecq też niczym nowym by nie zaskoczył, ale liczyłem jednak na to, że tytuł zobowiąże go do wnikliwej analizy problemu, którego wciąż ani terapeuci, ani psychiatrzy, ani socjologowie nie są w stanie zgłębić, choć ludzkość wyprodukowała już całą gamę antydepresantów umożliwiających tak zwane normalne funkcjonowanie, z którego bohater książki oczywiście drwi – i ma w tym rację. Gdyby „Serotonina” odeszła od wszystkiego, co u Houellebecqa wtórne, mogłaby być ciekawą książką. Ciekawą, ale nie dobrą. Literacko bowiem najnowsza rzecz współautora skądinąd znakomitych „Wrogów publicznych” sugeruje naprawdę poważny wypadek przy pracy.

Nieszczęśliwy bohater książki nie próbuje zadawać pytania o to, co go unieszczęśliwiło, ale stara się udowodnić tezę, że przeszłość człowieka zabija. I tam też szuka – raczej po omacku – przyczyn, dla których dzisiaj musi zażywać pewien specyfik uniemożliwiający mu jakiekolwiek seksualne spełnienia. A te przecież będą bardzo istotne. Po raz kolejny otrzymujemy od Houellebecqa obraz mężczyzny, który wartość kobiety ocenia po tym, w jaki sposób obsługuje ustami jego penisa, jak elastyczną ma pochwę i co może zaoferować jej tyłek. Naprawdę nie chce mi się już analizować tego, czy to wszystko serio, czy też może ironicznie, a jeśli tak, to jaki procent tej ironii zawiera cała ta obsesyjnie powtarzana sfera tematów. Nie chcę także zastanawiać się nad tym, na ile to wszystko seksistowskie czy mizoginiczne, czemu ma służyć w warstwie symbolicznej i co wyrażać między zdaniami. Chcę jedynie zaznaczyć, że to wszystko jest po prostu obrzydliwe i czas, aby wreszcie ktoś o tym powiedział. Jako mężczyzna mówię temu wszystkiemu: dość.

Poza tym czterdziestosześcioletni Florent-Claude niesie w sobie i na sobie cały ból egzystencji świata, który już od dłuższego czasu zmierza do unicestwienia, ale trzyma się być może dzięki temu, co jest też cechą charakterystyczną bohatera – boi się samobójstwa, jest przerażony śmiercią. Cała ta narracja będzie zbudowana wokół opozycji wobec śmierci, ale też specyficznej adoracji samego procesu umierania. Rodzice bohatera odpowiedzialność za życie wzięli w swoje ręce. On sam nikogo nie obarcza swoimi problemami, ale konstruuje zarys czasu minionego, w którym pojawili się ludzie oraz okoliczności kształtujące go takim, jakim jest dzisiaj. Człowiekiem bezradnym, choć przecież gotowym na wszystko, na każdą możliwość. Także na to, by po prostu zniknąć z życia, choć w gruncie rzeczy nie ma komu znikać, jeśli nie liczyć japońskiej kochanki lubującej się w seksie typu gangbang nie tylko z istotami ludzkimi. Michel Houellebecq tworzy taką konstrukcję powieści, w której pojawia się cała galeria mniej lub bardziej ważnych dla bohatera ludzi, z którymi obcował, i to oni mają opowiadać o tym, kim się stał. Sprytne, choć mimo wszystko mało interesujące. Nie tylko dlatego, że bohaterowi można współczuć. Przede wszystkim przez to, że jest niewiarygodny – taką dozę cynizmu z takimi pokładami potrzeby miłości trudno sobie wyobrazić w przeciętnym męskim umyśle, a przecież Florent-Claude chce być postrzegany jako przeciętniak. Nieprzeciętnie smutny, ale to już inna sprawa.

Mimo bulwersującego mnie sposobu przedstawiania kobiet, mówienia o kobietach i czynienia ich elementami dynamizującymi tę prozę ujawnia się tutaj specyficzna złożoność relacji damsko-męskich. Kiedy bohater opowiada o tym, w jak dramatyczny dla siebie sposób utracił wielką miłość, nie dość, że jest czuły, to w bardzo dużym stopniu przekonujący, jakby zupełnie nie z książek tego autora. Dlatego „Serotonina” fragmentami zaskakuje. Także wówczas, kiedy dosadnie pokazuje, że jej bohater jest gotów odpuścić złu i nie zgłosić nigdzie odkrytych czynów pedofilskich. Sam pomysł Florenta-Claude’a, by fizycznie zniknąć, mógłby też ciekawie rozwijać metaforę niedoboru tytułowej serotoniny i być inteligentnym obrazem stanu depresyjnego. Ale to się już nie do końca udaje. Nie tylko dlatego, że opowiadając o depresji, Houellebecq zdaje się portretować tylko to, co w niej bardzo charakterystyczne. Indywidualizując swego bohatera – załóżmy, że to robi i że nie pamiętamy, o czym pisał we wcześniejszych powieściach – nie indywidualizuje jego umysłowej choroby. Nic nie jest w zasadzie zdiagnozowane, ale cała ta książka to właściwie punktowanie problemów, ze świadomym chyba unikaniem jakichkolwiek diagnoz. I przez to jest mało czytelna. Mało wiarygodna, ale przede wszystkim też słaba językowo. Trzeba zatem przyznać, że podczas lektury pojawia się sporo ambiwalentnych myśli, szalę na korzyść goryczy przechylają jednak te związane z rozczarowaniami. Chciałoby się chyba także wziąć jakiś dobry depresant, myśląc o tym, że w taki sposób pisze jeden z czołowych współczesnych francuskich prozaików.

Ważna wydaje się sugestia, że bohater nie jest w stanie stworzyć żadnej więzi międzyludzkiej. Ku jego zaskoczeniu wszystko, czym się stał, wydobywa się jednak z relacji – dobrych czy złych, ale zawsze intensywnych. To jego znajomi decydują się na kroki, na które on sam nie miał nigdy odwagi. To oni spalają się emocjonalnie w życiu, a jego obdarowują popiołami z tych pożarów. To jest ciekawe, jednak w tym popiele mimo wszystko zarysowuje się nam neurotyczny egocentryk, który może jest dobrze zdiagnozowany, a może udzieliło mu się przekonanie, że skoro – jak rzekła jego ukochana – w dzisiejszej Europie nikt już nie będzie szczęśliwy, to niemożliwe jest, by zachować się inaczej niż reszta. Houellebecq chce napiętnować zachowawczość, ale także pokazać, do czego złego ona prowadzi, jeśli ogarnie zbyt dużą grupę ludzi. I w tym momencie powtarza już sugestie oraz fantazje o deprawacji i upadku świata, który rządzi się mimo wszystko własnymi prawami, choć niektórzy próbują czynić z Houellebecqa proroka, a „Serotonina” to świetny dowód na tendencję do robienia wielkiego zamieszania wokół przeciętnej książki. Nazwisko i tak już robi swoje. Mimo wielu mankamentów „Serotonina” będzie czytana, bo trzeba ją znać, przecież to wciąż ważny pisarz, prawda?

1 komentarz:

świat książek pisze...

NO ja jestem fanką Michela Houellebecqa, więc i tą książkę musiałam przeczytać. Uważam, że jest na dobrym poziomie, tzn. to jest ten Houellebecq którego znamy (skandalista powrócił). Plus za ciekawą postać Yuzu.