2021-05-19

„Dom Holendrów” Ann Patchett

 

Wydawca: Znak

Data wydania: 19 maja 2021

Liczba stron: 336

Przekład: Anna Gralak

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Dystans i utraty

Są tacy znani całemu światu autorzy, których mnie nie udało się dotychczas poznać z bardzo różnych powodów. Kimś takim jest Ann Patchett. Czytając trochę wcześniej na jej temat, byłem przekonany, że otrzymam klasyczną amerykańską narrację – soczystą, opowiadającą konkretną historię, wnikliwie wieloznaczną, a jednocześnie napisaną tak, jak pisze się w Ameryce na tamtejszych kursach kreatywnego pisania. Czytelnik jest gościem, obserwatorem i ma mu być zagwarantowane jakieś silne doznanie emocjonalne. Nie będzie się mierzył z formą, usiłował odgadywać gier z konwencją, wejdzie w opisywaną historię lekko i znajdzie w niej tyle wzruszeń, że zamknie książkę usatysfakcjonowany. Takie jest właśnie pisanie Ann Patchett. Chwilami jak dobre czytadło, a momentami jak ambitna powieść psychologiczna koncentrująca się na tym, co nienazwane wprost. „Dom Holendrów” to wielowątkowa i chwytająca za serce opowieść o opuszczonych ludziach. O dzieciach, które musiały same sobie dać miłość i wsparcie, gdy dorośli zawiedli, a wszystkie przykre zbiegi okoliczności powodowały, że rodzice stali się w różny sposób obcy. Patchett opowiada również historię o miejscu i przynależności, wykorzystując jeden z najbardziej popularnych motywów. Tyle tylko że jej dom nie będzie miejscem konsolidującym w sobie opowieści o rodzinie. Odnieść można wrażenie, że najlepiej poznamy bohaterów, którzy z różnych przyczyn się od tego domu oddalili. Bo będzie to przede wszystkim opowieść o znaczeniu i stygmacie dystansu.

Narratorem jest Daniel, który przez kolejne dekady drugiej połowy minionego stulecia musi mierzyć się z czymś, czego nie rozumie. Nie rozumie przede wszystkim tego, że opuściła go matka. To jego największy życiowy stygmat. Ale i zagadka. W tej powieści imieniem tajemnicy będzie Elna. Dorastający Danny nagle traci kogoś, kogo być może nie zdążył jeszcze naprawdę pokochać. Kobietę, która zdecydowała się na krok na zawsze odmieniający jego życie. Męska narracja paradoksalnie zbliża nas ku kobiecym postaciom, bo to bohaterki są tutaj najciekawsze, a wśród nich właśnie ta, która jest nieobecna.

Daniel i jego starsza siostra Maeve muszą się mierzyć także z emocjonalną nieobecnością tych, którzy są najbliżej. Jest przecież ojciec. On pozostał tym, kim miał być. Nie do końca jednak, kiedy bierze za żonę drugą kobietę. Wtedy układ sił w domu pełnym zagadek po poprzednich właścicielach i pełnym ich enigmatycznych portretów zmienia się na niekorzyść Danny’ego. Chłopca, któremu ojciec poświęca czas i uwagę tylko podczas pierwszych sobót miesiąca, kiedy tak naprawdę zależy mu na pewnym wspólnym działaniu, a nie bliskości, jakiej oczekiwać może dzieciak porzucony przez matkę. Oddalony od córki i syna mężczyzna stara się stworzyć nowe życie, ale to, w jaki sposób to robi, jest już dla nich opresyjne. Dwójka rodzeństwa zbliży się do siebie na tyle, że ich życiowe ścieżki połączą się być może nawet silniejszym uczuciowym węzłem niż jakiekolwiek małżeństwo. Ann Patchett będzie opowiadać o tym, w jaki sposób porzucone, osamotnione dzieci próbują przekuć smutek i melancholię w nową, intensywną bliskość.

Jest w „Domu Holendrów” nieustannie zaznaczany pewien rodzaj fatalizmu w relacjach. Tak jakby – choć intensywne i prawdziwe – były relacjami zastępczymi. Losy bohaterów to kompulsywne poszukiwanie spełnienia u boku kogoś, kto ma być ważny. Czasem ma być nawet punktem odniesienia, ukształtować wrażliwość i mieć duże znaczenia dla formowania się tożsamości. Narracja Daniela z jednej strony portretuje męskie melancholię i bezradność, z którymi bohater daje sobie radę w charakterystyczny sposób. Danny jest emocjonalnym brakiem i rozpaczą, ale nie pozwala na to, by trudne doświadczenia wpłynęły na decyzje, jakie podejmuje. Patchett, portretując tego bohatera, proponuje nam frapującą historię o sile bycia sobą i podejmowania odważnych decyzji, ale dużo ciekawiej postrzega się go, gdy zaczyna się powoli odsłaniać tajemnica odejścia matki.

Sam tytułowy dom jest w kilku znaczeniach klatką, przestrzenią opresji. Jednocześnie to miejsce w symboliczny sposób przejrzyste, pełne światła, ten dom można przejrzeć na wylot – jakby nie kryła się tam żadna tajemnica, choć tak naprawdę i przybycia do tego domu, i odejścia z niego wyglądają bardzo enigmatycznie. Wraz z domem mówić do nas będą znajdujące się w nim obrazy. Zwłaszcza jeden portret, umieszczony na okładce powieści, który doskonale ją ilustruje. Ann Patchett inteligentnie prowokuje do tego, aby rozsadzić archetyp domu i nadać mu nowe znaczenia. Dom staje się tu pochodną frustracji, niespełnienia, a przede wszystkim ukrywanego żalu. Dom jest tu też miejscem przechodnim. Areną walki o emocjonalne wpływy. Jak również obsesją, kiedy widzimy dorosłych już bohaterów, gdy wciąż na nowo wracają w jego pobliże, aby wspominać i ustalać, które ze zdarzeń z ich życia miały dla nich później kluczowe znaczenie.

Podczas jednego z takich podglądań Daniel zadaje siostrze ważne pytanie: „Myślisz, że w ogóle można zobaczyć przeszłość taką, jaka naprawdę była?”. Pełna gorzkich doświadczeń przeszłość stale rezonuje w świadomości i podświadomości bohaterów. Okazuje się, że określa ich to, co w gruncie rzeczy stracili. Pośród tych deficytów zmuszeni są budować coś trwałego. Coś, co nie ulegnie zniszczeniu i będzie w założeniu antidotum na utratę gestów, spotkań, znaczących sytuacji, jak również na trudne emocje. Daniel i Maeve żyją swoją traumatyczną przeszłością w takim stopniu, że paradoksalnie staje się ona mocną trampoliną, po odbiciu się od której mogą i chcą zbudować coś nowego. Jednak przeszłość powraca w nieoczekiwany dla nich sposób. Zostaną zmuszeni do konfrontacji nie z tym, jak pamiętają, ale przede wszystkim z pamięcią o tym, co utracili. Nagle stającą się czymś innym.

Ann Patchett na kilka sposobów zdaje się opowiadać o tym, w jaki sposób niespodziewanie konstruktywnie może wpływać na nas poczucie odrzucenia. A jednocześnie pokazuje, jak bardzo jesteśmy zależni od najbliższych nam ludzi, którzy oddziałują nawet wówczas, gdy ich nie ma. „Dom Holendrów” to również rozpisana na wiele ról opowieść o konsekwentnym robieniu tego, co wychodzi nam najlepiej. O tworzących się relacjach, w których iskrzą różne oczekiwania co do tego, czym ma być upór w działaniu. Nade wszystko jest to jednak książka o tym, że można odbudować bardzo wiele. Dom realny jest tu przestrzenią, w której coś się rujnuje, symboliczny zaś powstaje gdzieś indziej. Patchett jest bardzo czuła w opisywaniu tego, jak bezsilność i czasami rozpacz przekuwane są na odwagę cywilną oraz umiejętność zapominania o tym, co tę rozpacz wywołało. Czyta się to z przekonaniem, że bohaterowie są co najmniej dwuznaczni w życiowych wyborach i tym, jak przeżywają samych siebie, ale w gruncie rzeczy ta powieść nie chce zaskakiwać czy prowokować. Opowiada o tym, co każdy z nas dobrze zna: poczuciu rodzinnej przynależności i świadomości, że relacje rodzinne mogą należeć do najbardziej skomplikowanych. Pisarka opowiada to w amerykańskim stylu znakomicie poprowadzonej powieści obyczajowej. Cieszę się, że Ann Patchett jest autorką, którą wreszcie poznałem.

Brak komentarzy: