2022-01-04

„Sztuka noszenia masek” Hubert Fryc

 

Wydawca: JanKa

Data wydania: 25 listopada 2021

Liczba stron: 212

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 32 zł

Tytuł recenzji: Męski punkt widzenia

Mam wrażenie, że męski bohater we współczesnej literaturze polskiej stał się już wtórny, wypalony, przewidywalny, a być może nawet martwy. Znakomita powieść Daniela Odiji „Pusty przelot”, która ukazała się niedawno, ratuje przed przekonaniem, że już nic nowego w mężczyźnie polscy twórcy nie mogą odnaleźć, ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Bo powieść Huberta Fryca – jakkolwiek poruszająca w swoim przesłaniu – absolutnie powiela kalki i stereotypy dotyczące portretowania bohatera płci męskiej. Jest on zatem osobny, całkowicie wyobcowany, skoncentrowany na swoim cierpieniu i hamletyzujący – tu w doskonale ujawniającej banał figurze wpatrywania się w siebie w lustrze. Otrzymujemy historię inicjacyjną, która na początku zaczyna coś obiecywać, ale potem wchodzi już w znane klisze i jest odtwórcza względem całego tego ogromu męskiego cierpienia, który został dotychczas opisany przez innych mężczyzn. Co więcej, „Sztuka noszenia masek” jest opowieścią o pisarzu i sygnalizuje nam kolejny truizm, że tworzenie literatury ma funkcję oczyszczającą, ale pełna ekspiacja w przypadku nagromadzonych traum oczywiście jest niemożliwa.

Dwie rzeczy przeszkadzały mi tu najbardziej. Po pierwsze: to, że autorowi bardzo trudno znaleźć właściwe proporcje między naturalizmem a metaforyzacją. Odnieść można wrażenie, że dwie siły rozrywają go tu na pół. Jedna to moc narracji dosadności, druga usiłuje w prozaicznych momentach znaleźć wykładnię tego, kim się stajemy i jak trudno jest nam się uporać z doświadczeniami, które nigdy nie staną się w naszej świadomości czasem przeszłym. Po drugie: Hubert Fryc hiperbolizuje tu opisy wszystkiego – od życiowej nostalgii po klasyczne objawy syndromu dorosłego dziecka alkoholika, rozwój tego alkoholizmu (nazbyt blisko siebie pojedyncza butelka z trunkiem i zamieszkanie w melinie), wreszcie opis kariery pisarskiej. Mnóstwo spraw jest zobrazowanych intensywnie i równie wiele traci przez to na wiarygodności.

Choćby opowieść o karierze pisarskiej. Bohater tej powieści już od młodzieńczych lat jest przekonany o tym, że pisze bardzo dobrze, choć w jego świadomości lekturę licealną się przerabia, a nie omawia. Jako młodziutki student popełnia bestseller. Doświadczone traumy umieszczone w fikcji literackiej sprzedają się na pniu. Od razu znajduje się duży wydawca, który chce unieść ten temat. Mam wrażenie, że na kartach powieści Huberta Fryca spełniają się wszystkie mokre sny niedocenionych polskich prozaików, ale ponieważ znam ten rynek jak własną kieszeń, zwyczajnie wiem, że takie historie się nie zdarzają. O ile jestem w stanie przymknąć oko na sugestywność tego wątku, o tyle wciąż bawiło mnie podczas lektury to chłopięce, a potem męskie przekonanie autora o swojej twórczej omnipotencji. To bohater, który chwilami poraża swoim egocentryzmem. Opowieści spijają mu z ust nawet współpasażerowie przedziału kolejowego. Najpierw uznaje, że to, co ma do powiedzenia, jest najważniejsze i zainteresuje absolutnie wszystkich (łącznie z partnerkami, bo kobieta idealna to taka, która go słucha, a nie do niego mówi), a potem okazuje się u Fryca, że rzeczywiście te smutne historie są tym, czego polski czytelnik łaknie jak kania dżdżu i co sprzedaje się w nakładach co najmniej skandynawskich. I naprawdę były momenty, kiedy zastanawiałem się, czy autor to wszystko opowiada serio, czy drwi lub ironizuje. Jeśli to drugie, nie dał mi szansy, by w to uwierzyć. A pierwsze czyni poważną przecież powieść o bolesnych doświadczeniach dość mocno komiczną.

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Frycowi, bo ta książka naprawdę ma potencjał. Znakomicie prezentuje się jako zapis burzliwych relacji między ojcem a synem. Między mężczyznami przekazującymi sobie w sztafecie pokoleń lodowate serce oraz brak empatii. Ojciec krzywdzi na tyle, że należy go opuścić. Widzimy to już na wstępie. Decyzja zapadła – nawet jeśli do końca swoich dni straumatyzuje tych, którzy odchodzą. Tylko że potem znowu pojawiają się kalki. Kiedy narrator chce metaforycznie i rzeczywiście zabić swojego ojca, a przede wszystkim zabić ojca w sobie, przychodzą na myśl znakomite „Manekiny” Karola Maliszewskiego, w których ten motyw został wykorzystany dużo głębiej, niż robi to Fryc. Myślę, że najlepsza w całej powieści byłaby scena, w której bohater po latach konfrontuje się z ojcem. Gdy faktycznie chce go zabić, choć oczywiście z wielu powodów tego nie zrobi. Byłoby tam bardzo intensywnie i mogłyby to być strony otwierające w wyobraźni czytelnika coś naprawdę niezwykłego, jednak autor tu akurat odpuszcza – koncentruje się na metaforyzacji w momencie, w którym pierwsze skrzypce powinny zagrać naturalizm i wręcz sprawozdawczy styl zimnej narracji.

Nie chcę bynajmniej sugerować tego, jak w moim odczuciu mogłaby wyglądać ta powieść i jak ja bym ją napisał. Nic bardziej mylnego. Punktuję momenty sporych oczekiwań czytelniczych oraz równie sporych rozczarowań. W tym wszystkim najciekawiej wypada postać pozornie z drugiego planu, czyli cierpiąca matka. Kobieta, która w przeciwieństwie do silnego syna nie przekuła mocy zerwania toksycznego związku w coś, co pozwoliłoby jej stworzyć życie od nowa. Płacząca (za często) kobieta uosabia trochę wizerunek Matki Polki, tej biorącej na siebie wszystko i świadomej, że taka jest jej rola, życiowa konieczność i bezwzględnie trzeba się temu podporządkować. Matka w tej powieści jest najciekawszą postacią, kiedy przeczyta się narrację Fryca do końca. W półcieniach portretowania smutnej kobiety, która się życiowo zepsuła jak nakręcana do fikcyjnego życia lalka, kryje się świadectwo tego, że mamy do czynienia z naprawdę ciekawym autorem. Szkoda, że zechciał nam opowiedzieć mało ciekawą historię.

„Sztuka noszenia masek” to rzecz o tym, jak bardzo bolesna jest przynależność do samego siebie. O drodze, na której największym wrogiem jest tożsamość zrujnowana przez przeszłość. Hubert Fryc pokazuje nam bohatera rozwojowego, ale jednocześnie cały czas zaznacza, że jakieś genetyczne skażenie tej rodziny wciąż będzie mu kazało upadać. Upadków jest kilka, a portretowania mrocznego stanu emocjonalnego chyba nieco za dużo. Mam na myśli to, że Fryc odsłania nam w całości swego bohatera dużo wcześniej, niż powinniśmy go ujrzeć w pełni. Być może błąd polega tu też na tym, że do powieści wdziera się za dużo intensywnie fatalnych uczuć i emocji. A z takim ich nagromadzeniem trudno sobie poradzić i wbrew temu, o czym opowiada pisarska historia narratora, mało kto jest w stanie tak długo pozostać z czyimikolwiek tak ponurymi przeżyciami. Świetnie pokazana jest tutaj anatomia dziecięcego strachu i idącego za tym wyobcowania. Później temat wydaje się mocno wypalać. A jest nad czym myśleć do samego końca. Zwłaszcza że powieść operuje też ciekawą metaforyką niedokończonej budowy domu, który z jakichś powodów nie powstał. Domu budowanego przez dorastającego bohatera Fryca, jednak z różnych względów niemożliwego do dokończenia, ustabilizowania i zachowania jako coś pewnego, pewny punkt odniesienia.

Sporo jest tu banalnych refleksji o śmierci czy unicestwianiu samego siebie za życia, choć asocjacje autora są dość ciekawe, ta fraza cały czas pracuje, jest się blisko intensywnego procesu twórczego. Mam jednak wrażenie, że zbyt wiele rozbija się o literackie klisze. Nawet próba odmitologizowania wspomnianego ojcostwa, która mogłaby świetnie wybrzmiewać jako kontrapunkt choćby do powieści Huberta Klimki-Dobrzanieckiego „Grecy umierają w domu”. Powieść tego Huberta, Huberta Fryca rozczarowuje na kilku płaszczyznach, ale też w kilku miejscach dowodzi, że to posiadacz nietuzinkowego pióra, jego zdania często zdają się wręcz wrzeć. Mimo wszystko chętnie sięgnę po jego kolejną książkę. Oby tylko nie ocierała się o literackie truizmy.

Brak komentarzy: