Wydawca: Znak
Data wydania: 1 czerwca 2022
Liczba stron: 368
Przekład: Agnieszka Nowakowska
Oprawa: twarda
Cena det.: 49,99 zł
Tytuł recenzji: Duma po islandzku
To nie będzie kolejny przewodnik po fascynującej islandzkiej naturze ani też książka sugerująca nam, co i gdzie na Islandii zobaczyć. Istotny będzie zaimek, bo Egill Bjarnason konsekwentnie używa określenia „w Islandii”. A zatem będzie opowiadał o państwie, nie o wyspie. Islandczyk kochający swój kraj i dający wyraz narodowej dumie. Chciałbym, żeby ktoś tak kiedyś napisał o Polsce. Bez nacjonalistycznego zacietrzewienia, bez filtrowania takiej opowieści przez prywatne kompleksy czy ksenofobię. A skoro nikt jeszcze tak nie napisał o naszym kraju, warto przeczytać o Islandii i Islandczykach. Autor znajdzie przynajmniej kilkanaście powodów, dla których winniśmy być zorientowani, dlaczego ten kraj jest taki ważny. „Nasze odciski palców znaczą całe dzieje Zachodu” – pisze Bjarnason przekonany o tym, że Islandczyków warto naśladować i warto również zrozumieć ich cichy wkład w rozwój świata. „Wielka historia małej wyspy” to opowieść o pragmatycznym, silnym, zdyscyplinowanym i zawsze gotowym do walki z przeciwnościami losu społeczeństwie, któremu udało się także stworzyć radosny dystans do samego siebie. I to w tej książce widać bardzo wyraźnie, bo specyficzne poczucie humoru autora gwarantuje doskonałą rozrywkę. Jego opowieść o historii Islandii jest także opowieścią o tym, co dla tego kraju najbardziej charakterystyczne, co nieustannie dziwi i zawsze bawi. Bjarnason opowiada z czułością o kraju, w którym dziennikarz staje się wilkiem morskim, i o ludziach gotowych do największych poświęceń. To opowieść o miejscu, które jako niepodległe państwo ma stosunkowo krótką historię, ale jednocześnie narracja o jedynym chyba europejskim kraju tak doskonale znającym swoje początki.
Dlaczego Islandczycy przed pójściem z kimś do łóżka włączają aplikację? Jaka roślina spolaryzowała islandzką opinię publiczną? Co jest największym potencjałem bojowym kraju, który nigdy nie walczył w swej obronie i nie ma armii? Jak płynnie wymówić po angielsku nazwę Eyjafjallajökull, wulkanu dającego popalić w 2010 roku? O którą literę alfabetu toczyły się w Islandii zażarte spory? Dlaczego Islandczycy nie przepadają za filozofowaniem? Egill Bjarnason udzieli odpowiedzi na te pytania z charakterystyczną dla niego lekkością i nonszalancją. Nie chce bowiem opowiadać swojego kraju nad wyraz poważnie. Nawet wówczas, gdy rekonstruuje islandzkie losy podczas drugiej wojny światowej. A i wówczas uśmiechniemy się, czytając o tym, w jaki sposób Islandczycy „odparli” brytyjski desant. Autor trzyma się chronologii, choć jest dygresyjny. Każda jednak z tych dygresji ma swój urok. Tym bardziej że podporządkowana jest temu, w jaki sposób Bjarnason przechodzi w swoich rozważaniach od szczegółu do ogółu. Całość napisana jest w taki sposób, jakby snuł opowieści przy ognisku pośród gromady zasłuchanych towarzyszy. Okazuje się, że o trudnej historii swojego kraju można opowiedzieć w taki sposób, że wyodrębnia się w niej to, co najbardziej cenne. Także dla świata, bo przecież ta książka wciąż chce osadzać Islandię w wielu kontekstach. Już od chwili, kiedy autor zaznacza, że to Islandczycy przed Kolumbem odkryli Amerykę, a na świecie zrobili dużo dobrego, bo towary eksportowe Islandii to zawsze były rzeczy pozytywne. Co złego to nie Islandia. Dlatego nie warto pamiętać o tym, jakie zamieszanie – łącznie z anomaliami pogodowymi – wywoływały wybuchające tam wulkany.
Śledzimy wieki rozwoju państwa, w którym kształtowały się jako pierwsze rozmaite formy praworządności i gdzie od zawsze żyli ludzie w pełni gotowi na to, co przyniesie im los. Islandczycy są dla autora narodem, który warto podziwiać przede wszystkim za niezłomność. Dawali sobie radę zawsze. Nawet wówczas, gdy życzono im, by żywili się mchem i wodorostami. Narodowa homogeniczność staje się tu dużym atutem. Egill Bjarnason prezentuje to, w czym Islandczycy są osobni, a jednocześnie niezwykli, inspirujący. Portretując dzieje swego kraju, autor rozpoczyna od odczytań sag, by skończyć na tym, w jaki sposób Islandia sprawnie poradziła sobie z pandemią. Pomiędzy zaś początkiem a końcem tej opowieści sporo ciekawostek, które zaskoczyć mogą także takich czytelników jak ja, którzy wielokrotnie odwiedzili wyspę i mieli pewność, że wiedzą o niej bardzo dużo.
Istotne jest koncentrowanie się na islandzkiej państwowości i opowiadanie tego, jak niebywale szybko się ukształtowała, dając wielu krajom pewien wzór, ale jednocześnie wciąż tkwiąc w pewnym określonym rejestrze społecznych zachowań, które uwarunkowała przeszłość wyspy. Im bardziej zbliżamy się do współczesności, tym jest ciekawiej, choć już ten najbardziej odległy rys tego, w jaki sposób rodziła się na Islandii odpowiedzialność za kraj i innych współobywateli, napisany jest w taki sposób, że Egill Bjarnason jest w stanie odczarować największą historyczną nudę. Co więcej, każde stulecie islandzkiego rozwoju jest tu opisywane tak barwnie, że odnieść można wrażenie, iż żadna zmiana społeczna czy polityczna nie ma tylu rumieńców jak ta, która wydarzyła się właśnie na Islandii. Podoba mi się również to, w jaki sposób autor wychodzi naprzeciw stereotypom dotyczącym kraju i jego mieszkańców – zawsze z nonszalancją i charakterystycznym poczuciem humoru. Jego kraj to miejsce, w którym zaszły jedne z największych przemian w historii dziejów. I jednocześnie państwo jakby przycupnięte na mapie – w sensie geograficznym, politycznym, społecznym i mentalnym. A jednak według Bjarnasona to tu kilkukrotnie spotykał się wielki świat, Zachód ze Wschodem, mocarstwa amerykańskie i rosyjskie. To tu również szkolono tego, który potem kroczył po Księżycu. Tu także – jak w żadnym innym zakątku świata – zjednoczone kobiety postanowiły zrobić sobie dzień wolny, nie przewidując, że w konsekwencji ustanowią nowy porządek i stworzą kraj, w którym równość płci to duma eksportowa. Islandki z powodzeniem rywalizują także w innych konkursach niż Miss World, a Islandczycy tylko pozornie wydają się mężczyznami bez tych stereotypowych właściwości, które mają światu udowadniać, że istnieje coś takiego jak płeć silniejsza i słabsza.
Książka o islandzkiej dumie
oraz specyficznej niezłomności jest narracją ze wszech miar pozytywnego
przekazu. Egill Bjarnason nie tylko udowadnia, że mały kraj może być miejscem
ogromnego potencjału. „Wielka historia małej wyspy” to również opowieść o tym,
co to jest dobro narodowe, jaka jest istota demokracji i jak ważna dla różnego
rodzaju przemian jest tolerancja, także szacunek dla samych siebie. To także
rzecz o tym, że ta mała zimna wyspa ma w sobie ogromne pokłady serdeczności i
ciepła. Jest gotowa przyjąć najbardziej ekscentryczne postacie i dać im dom
(vide: opowieść o pewnym amerykańskim szachiście). Skoro zacząłem od kwestii
natury, zaznaczę na końcu, że mimo specyficznego charakteru tej książki
obrazującej przede wszystkim ludzi islandzki krajobraz jest tu wszechobecny. Z
niego również Islandczycy są dumni. Dlatego ta opowieść o pełnym zadowolenia z
siebie narodzie jest równocześnie historią tego, w jaki sposób konstruktywnie i
twórczo współtworzyć piękno tego świata. Być może są kwestie, których nie
uznamy jednoznacznie za powody do dumy, ale najpiękniejsze jest to, w jaki
sposób Bjarnason definiuje tu patriotyzm. Inspirująca lektura sugerująca, że
duże znaczenie ma to, kim jesteśmy ze sobą w bliskich relacjach i w jaki sposób
szanujemy swój kraj. Islandzkim towarem eksportowym są przede wszystkim
specyficzna harmonia i przekonanie, że zawsze może być czas na to, by podjąć
kolejną próbę naprawy świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz