Wydawca: Wydawnictwo Pascal
Data wydania: 14 sierpnia 2024
Liczba stron: 304
Oprawa: miękka
Cena det.: 69,99 zł
Tytuł recenzji: Zobaczyć wyspę
Wiatr w odniesieniu do tożsamości Islandii to bardzo trafna metafora, więc tytuł książki brzmi całkiem zacnie, ale byłem ciekaw, jak to wyszło w opowieści. Bo narracji o tym kraju stworzono już sporo, a poza tym Katarzyna Bobola i Piotr Kercz to kolejna para Polaków opowiadających o Islandii. Wcześniej wychodziło to skrajnie różnie: od fatalnego, niewartego wzmianki „Rekina i barana” Marty i Adama Biernatów po znakomite „Szepty kamieni” Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka, według mnie najlepszą jak dotąd książkę o zimnej wyspie. „Historie pisane wiatrem” znajdą się na drugim miejscu. Bardzo mi się podoba subiektywizm tej opowieści. Zaczynając od języka i specyficznego poczucia humoru, a także uroczej ironii, kończąc na przemyślanej strukturze. Ta książka jest intensywna jak islandzki wiatr, a przy tym narracyjnie zwięzła. To dzięki krótkim rozdziałom świetnie połączonym z nietuzinkowymi fotografiami. Tak samo jak niecodzienny jest stosunek autorów do Islandii – kraju, który pokazują z perspektywy bardzo ciekawej przede wszystkim dla piechurów, ale również grotołazów czy ludzi interesujących się glacjologią.
Warto zacząć od poczucia humoru. Co na siebie włożyć, gdy jesteśmy w Islandii? „W zimie ubieramy się ciepło, warstwowo, przeciwwietrznie i przeciwdeszczowo. Latem zakładamy to samo, tylko nie zapinamy się bez potrzeby”. To jeden z fragmentów charakterystycznych dla tego, w jaki sposób opisują wyspę oraz swoje doświadczenia z nią ludzie, którzy zupełnym przypadkiem kilkanaście dni przed premierą swojej książki pojawili się u mnie w domu, a ja nie miałem pojęcia, kogo goszczę. Ta dziwna koincydencja skierowała moją uwagę na „Historie pisane wiatrem” i bardzo podoba mi się pokazany w niej dystans autorów zarówno do siebie, jak i do rzeczywistości – która w islandzkim wydaniu jest pod wieloma względami jednak trudna – ale także do tubylców. Na przykład rzucona mimochodem uwaga, że islandzcy znajomi Boboli i Kercza umówieni z nimi na dziewiątą byli gotowi już o jedenastej. Albo ktoś wyłapie te autoironiczne smaczki, albo uzna tę opowieść za kolejny reportaż pełniący funkcję przewodnika, ponieważ kolejne osoby zdecydowały, że muszą opowiedzieć o Islandii na nowo.
Wcale nie jest na nowo, ale jest niezwykle twórczo. Bobola i Kercz nie unikają klasycznych kwestii takich jak trzynastu islandzkich Mikołajów, zaczytywanie się przez Islandczyków książkami podczas świąt czy wszechobecne baseny, których kultura ich przyciągnęła i przekonali się, w przeciwieństwie do mnie, że znaleźć się od czasu do czasu w basenie to naprawdę znaleźć się na Islandii. Poza tym jednak jest i intrygująca forma, i równie fascynujący dobór tematów. Autorzy są twórczo wybiórczy: znajdują tę cenną dla czytelnika równowagę między opowiadaniem o sobie, prezentowaniem historii wyspy i wspominaniem lokalnych podań i legend, między stylem anegdotycznym a sprawozdawczym, bo głębiej wchodzą tylko w tematy szczególnie im bliskie i wtedy widać, że zajmuje to więcej miejsca w książce. Poza tym chyba jako pierwsi w publikacji o Islandii cytują nieco obszerniej język islandzki, aby pokazać jego piękno – przynajmniej na piśmie.
Wartością nadrzędną tej książki niech będzie to, że mnie, przebywającego od blisko dwóch lat na emigracji w Islandii, wcześniej zaś czterokrotnie goszczącego tu turystycznie, trochę w tej opowieści zaskoczyło, nieco zastanowiło, a o niektórych sprawach po prostu nie wiedziałem. Nie chodzi tylko o to, że jako kasjer w sklepie nie mam pojęcia, że Islandczycy mieli kiedyś banknot o nominale dwóch tysięcy koron, a w Selfoss – które uznawałem za miejscowość, gdzie nic ciekawego nie ma – znajduje się zaskakujące muzeum. Mam wrażenie, że Bobola i Kercz napisali tę książkę z pełną świadomością, iż dobrze opowiedzieć o Islandii to opowiedzieć o jej zmienności w połączeniu z tym, co stałe i wieczne. Zmienna jest aura, wieczne jej zasady. Autorzy wędrują po Islandii w taki sposób, by respektować to, czego nie zauważają albo nie rozumieją inni. I docierają do miejsc, które pozostają w ich sercach, warte są interesujących narracji. To nie tylko książka z ciekawostkami, których nie oferują przewodniki – jak ta, że do jednego wulkanu można sobie zjechać windą, albo ta, że opinia prezydenta o pizzy hawajskiej stała się początkiem narodowego sporu. Jest tu bardzo dużo czułości wobec detali i takie opowiadanie o wyspie, w którym widać i pasję jej odkrywania, i umiejętność porządkowania wniosków po tym, jak opadną fale euforii.
Najważniejsza jest jednak perspektywa, a autorzy nieprzypadkowo prowadzą stronę o wymownym tytule „Wapniaki w drodze”. Chodzi zarówno o egzystencjalne doświadczenie, dzięki któremu można zyskać jakiś dystans do zauroczenia, jak i o przemierzanie Islandii na innych zasadach niż reszta. Bo taki Kuba Witek objechał ją sobie na rowerze, także pisząc o tym książkę, a inni autorzy publikacji o Islandii poruszali się pojazdami mechanicznymi. Tu jest głównie piesza wędrówka, a także słuszne skupienie na jej szczegółach. Poza tym świetna umiejętność podsumowania. Nawet wtedy, kiedy ta książka przypomina odrobinę bedeker, autorzy pokazują, że są nietuzinkowymi przewodnikami. Doskonale wiedzą, co ich w Islandii kręci najbardziej. I bardzo się cieszę, że dzielą się tym publicznie – na wspomnianym blogu oraz w tym wydawnictwie.
Znajdujące się pod koniec islandzkie hity Boboli i Kercza to źródło wielu inspiracji dla kogoś, kto Islandię już przynajmniej raz widział i chciałby zobaczyć z innej perspektywy. Tu przyglądamy się wyspie oczyma ludzi, którzy doskonale rozumieją, jak ma wyglądać książka podróżnicza, oraz dobierają jej elementy w taki sposób, by wybrzmieć niesztampowo. To autorzy decydują świadomie, że na przykład islandzkiej Polonii poświęcą tylko kilka zdań, a zachwytowi towarzyszącemu eksplorowaniu jaskiń kilka rozdziałów. Nie decydują jednak za czytelnika. To opowieść o dwóch rodzajach wrażliwości połączonych w jedną historię i zaimek „my” jest tu używany bardzo świadomie. To jest książka także o tym, co autorów zbliżyło do siebie w sensie egzystencjalnym, albowiem opowiadają o miejscu, które w dużej mierze ukształtowało bliską relację.
„Historie
pisane wiatrem” są przede wszystkim prawdziwe, odczarowują każdy rodzaj
komercji stosowany w przedstawianiu Islandii. Autorzy zaznaczają, że wiedzą, iż
Islandia ma napęczniały od instagramowych filtrów międzynarodowy PR. Piotr
Kercz zabiera głos również w sprawie fotografowania zorzy polarnej. Podróżnicy
nie mają zamiaru niczego ubarwiać, lecz przede wszystkim chcą pokazać Islandię
przez pryzmat zdroworozsądkowego myślenia o tym kraju ludzi, którzy odliczają
czas do dnia, gdy uzyskają jego obywatelstwo, a także punktowania atrakcyjności
Islandii jako wyspy przez parę, dla której liczy się bardziej podróż niż jej
plan. Piszą o tym, co ich w Islandii zainspirowało, sugerując kwestie
mogące być źródłem inspiracji dla innych. Uważam, że to naprawdę spore
dokonanie: z humorem i kreatywną wybiórczością opowiedzieć o miejscu, którego
nie chce się lukrować, a jednocześnie pokazuje się swoją ogromną miłość
połączoną z szacunkiem. Z takimi wędrowcami jak Bobola i Kercz naprawdę warto
obejrzeć Islandię. Ta książka pokazuje, że zawsze istotna jest oryginalna
perspektywa – nawet wówczas, gdy pisze się o miejscu, o którym przecież wszyscy
napisali już wszystko. Nie wszystko. Czytelnik nie pogubi się w detalach, a
jednocześnie będzie widział wszystko bardzo wyraźnie. Bo to książka o tym, jak
Islandia wygląda, brzmi, smakuje, lecz przede wszystkim jak hipnotyzuje,
ściągając do siebie na emigrację ludzi rozkochanych w pięknym pejzażu i trudnej
aurze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz