Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 26 października 2025
Przekład: Agata Kozak
Liczba stron: 152
Oprawa: miękka
Cena det.: 49 zł
Tytuł recenzji: Sama w drodze
Niewielkich rozmiarów książka o wielkich sprawach: podróży sentymentalnej, stosunku do swojego ciała, żałobie, szukaniu tożsamości, lecz przede wszystkim o tęsknocie. Gaëlle Josse stworzyła wielowymiarowy obraz bohaterki, która musi mierzyć się z odejściem tego, co najcenniejsze, ale w tym odejściu próbuje znaleźć nową siebie albo zdefiniować siebie na nowych warunkach. Już bez niego. Bez mężczyzny, który był punktem odniesienia. Ważna jest tu istota tańca, który zbliża, oddala i wyzwala niekontrolowane emocje. Bohaterka nieprzypadkowo jest tancerką. Podziwiają ją ludzie, którzy nie mają o niej pojęcia. Ale jest gwiazdą. Gwiazdą, która po tym, jak da ostatni występ, decyduje – jak sama wspomina – „wejść w nicość”. I wówczas rusza w podróż.
Bo to specyficzna powieść drogi. Naznaczona wyraźnymi punktami na mapie, do których kobieta przywiązuje się albo się ich boi, ale konsekwentnie realizowana podróż z pewnym przedmiotem, który ma teoretycznie znaleźć swoje miejsce w Chorwacji, lecz tak naprawdę jego miejsce jest przy niej. Tak jak on zawsze był przy niej. Gaëlle Josse pięknie opisuje to, w jaki sposób bohaterka odbiera odwiedzane miejsca, na jakie detale zwraca uwagę, w jaki sposób takie postrzeganie rzeczywistości oddaje jej wrażliwość, w której jest jednocześnie kruchość istoty tracącej najbliższą osobę i siła, by wydobyć z odwiedzanych miejsc na przykład to, gdzie można byłoby zamieszkać, zacząć nowe życie. Jednak tu nowego życia nie będzie. Trzeba uporać się z przeszłością, a jednocześnie znaleźć jakąś nową tożsamość. Samotnie, bo kobieta nie chce już z nikim być na stałe. On był jedyny. A dla niego jedynym było co innego.
Motywem spajającym jest książka. Niezwykła opowieść o wrażliwym człowieku, który napisał i wydał tylko jedną powieść, ponieważ nic więcej poza jej treścią nie chciał przekazać światu. Narracja o wędrówce przeplatana jest obszernymi fragmentami tej książki, w której na pierwszym miejscu wcale nie znajduje się wrażliwe dziecko, lecz miłość. Miłość odnajdziemy tutaj także w kontekście odnalezienia, zachowania i wchłonięcia powieści, która nie interesuje świata, ale staje się życiowym kompasem tego, który umiera.
Niesamowity w tej historii i przywracający nadzieję na to, że jednostkowa opowieść jest ważna, jest zbiór przeżyć, z którym potem osamotniona tancerka rusza w świat. I jest książka. Coś trzeba z nią zrobić. Bohaterka nie ma pojęcia co. Ale dba o ten nabytek szczególnie skrupulatnie, bo to sentymentalna i po części egzystencjalna pamiątka po kimś, kto przywiązał się do niej na tyle, że stała się treścią jego życia. Co jest treścią życia wędrowniczki? Przede wszystkim pamięć. Układanie tej pamięci, porządkowanie, jednoczesne szukanie remedium na nieustający ból utraty. Jest też sposobem na to, by w niektórych partiach narracji dochodzić do siebie, dbać o swoje ciało; przecież ono jest jej zawodowym kapitałem.
„Królestwo z naszych ran” przyciągnęło mnie swoim tytułem, który zresztą potem bohaterka trawestuje, nadając temu stwierdzeniu inne znaczenie. Już sam tytuł daje do zrozumienia, że mamy tutaj do czynienia z wrażliwością poetki skonfrontowanej z prozą. Wiele zdań ma w sobie metaforyczną głębię, a wiele potrafi zaprzeczać samym sobie, ale na warunkach stworzonych przez autorkę. Jak wspomniałem, ma to miejsce, kiedy czytamy o detalach, lecz również gdy wchodzimy w głąb duszy poranionej na tyle, że to, co robi, przestaje dawać jej satysfakcję. Znika właściwie wszystko, co miało tworzyć wspólny świat. Dlatego ciekawa jest tutaj metafora ogrodu jako przestrzeni wolności. On zdążył stworzyć ogrody innym, ale nie pozostało nic, co byłoby ich ogrodem. Nie ma jednak pustki. Jest próba rozglądania się za możliwościami. I pamięć miejsc – szczególnie tych, które zwiedzali wspólnie, a które ona teraz samotnie przemierza.
„Królestwo z naszych ran” to powieść o pamięci. Kogoś bliskiego, siebie w relacji z nim i tego, w jaki sposób odbierało się świat, dopóki miał jeszcze ramy i był miejscem normalnego funkcjonowania. Co ciekawe – autorka zostawia tutaj gdzieś w półcieniach szczegółowe opisy związku, który się tragicznie zakończył. Koncentruje się na tych fragmentach ukochanej przez niego książki, które dla niej mają być pewnymi drogowskazami. Dlatego bohaterka oddala się od swojego życia i przybliża do niego. Ten proces ambiwalencji umysłowej i emocjonalnej jest tutaj rozpisany mistrzowsko. Bohaterka, ruszając w podróż, chce zostać sama – wyłącza komunikatory, odcina się od Internetu, chłonie otoczenie i myśli o tym, jaki związek mają miejsca z emocjami człowieka. Wszystko w bardzo kameralnym tonie, któremu przysłużyła się na pewno krótkość tej powieści. Jej intensywność. Połączenie tak wielu motywów i elementów literackich po to, by ukazać – jakkolwiek banalnie to brzmi – krajobraz emocjonalny kobiety na krawędzi. Jednocześnie takiej, która poszukuje siebie. Bo do tego trzeba ciszy, niekoniecznie przemieszczania się.
Im bardziej oddala się od swojego życia, tym szerzej i ciekawiej komentuje rzeczywistość wokół. Bywa czasem cyniczna (balkon Julii), ale jest skupiona na celu, który wcale nie wydaje się jasny. Pozostawić najcenniejszą pamiątkę po ukochanym w miejscu, do którego później prawdopodobnie się nie wróci? Przecież ta rzecz była mu najbliższa, była nim samym, ukształtowała go i dała jej takiego, którego teraz z sentymentem wspomina. W tych wspomnieniach pojawiają się piękne asocjacje. Jest to obraz wielkiej miłości i wielkiego cierpienia, z którym nie ma czułostkowości. A najbardziej wzrusza to początkowe „chodź i tańcz” – wraz z tym mamy wspólną historię do opowiedzenia.
Jaka jest historia samotnej tancerki? Jej kapitałem jest ciało, ale emocje nie pozwalają na to, by ten kapitał dobrze wykorzystywać. Pomijając już opowieść o tej dwójce, Gaëlle Josse tworzy przecież inną opowieść. Fantazję wykreowaną w książce, której nikt nie kupił, ale jedna osoba przeczytała i wzięła sobie do serca. Paralela tych historii wcale nie jest oczywista, jednak autorka pisze w taki sposób, by sporo kwestii z tej książki nie było oczywistych. Dlatego zagadka żałoby ma kilka wymiarów, a motyw podróży zmusza do zastanowienia się nad tym, jaki związek przemieszczanie się będzie miało z szukaniem powiązań ze związkiem, który przestał istnieć. Czuła i łagodnie smutna. A jednak konsekwentnie smutna i tragiczna opowieść o czymś, czego nie można odnaleźć, albo o kwestiach, za które odpowiedzialna jest tylko pamięć. Ta pamięć, która tak boli. Boli w niej to, że doszło do ostatecznego rozstania. Żaden fetysz w postaci książki nie jest w stanie przywrócić przeszłości.
---
Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mi postawić kawkę TUTAJ

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz