2009-08-20

"jesteśmy przynętą, kochanie!" Elfriede Jelinek

Przeczytałem. Żyję. Jakoś trudno jest mi się pozbierać, ale cieszę się, że jestem już na zewnątrz świata rojeń Elfriede Jelinek. Tak okrutnej książki dawno nie czytałem. Jej okrucieństwo bierze się z tego, że czytelnik to zarazem ofiara; pranie mózgu, jakiemu poddaje się podczas czytania debiutanckiej książki noblistki, trudno porównać do czegokolwiek. Trudno z czymkolwiek zestawić samą tę powieść. To, co autorka w niej wyczynia powoduje, że dokonania Tristana Tzary czy rosyjskich formalistów to jedynie dziecięce zabawy z słowem. Słowo, którym operuje Jelinek w „jesteśmy przynętą, kochanie!” jest brzytwą, tnie rzeczywistość, szatkuje, rozrzuca w nieładzie… a potem zbiera w całość i jeszcze raz miele, dekonstruuje, szarpie, rozdziera. Tego się nie da czytać! Tego nie można w żaden sposób świadomie przeżyć. Tego, co wypisała Jelinek, nie da się opisać za pomocą słów i żaden termin, żaden desygnat, nic, nic, nic nie odda skomplikowanego charakteru tej prozy. Nie można tej książki po prostu przeczytać, bo tu prawdopodobnie nie o czytanie chodzi. Wydana przed blisko 40 laty powieść wiązana jest z okresem walki z depresją, jaki przeżywała autorka. I to wszystko tu widać, bo pomijając formalną, trudną do opisania strukturę książki, jej przesłanie jest co najmniej mroczne.

Jelinek nawiązuje do twórczości powstałej w latach pięćdziesiątych minionego stulecia Wiener Gruppe. Awangardowość tej książki to przede wszystkim całkowita ignorancja dla zasad interpunkcji. Jedynym, bardzo ważnym i symbolicznym znakiem interpunkcyjnym, jest kropka. Co poza tym? Tekst składa się z 73 części, tworząc coś na kształt kolażu, w którym sklejone są ze sobą tropy z kultury masowej końca lat sześćdziesiątych XX wieku oraz nawiązań do tekstów literackich oraz filozoficznych. Rozdziały nie łączą się ze sobą. Co więcej, każdy rozbija się na chaotyczne ministruktury, w których tworzone jest jakieś zdarzenie, obraz, refleksja, ale wszystko to jest nietrwałe i rozpada się samo w sobie. Bohaterami są postacie z filmów, komiksów, muzycy, aktorzy (niekoniecznie wybitnej branży); wszyscy w tyglu zmierzających najczęściej do autodestrukcji czynności, wśród których na pierwszym planie jest przemoc (psychiczna i fizyczna), pornografia, poniżanie, ucieczka (bieg), konflikty (wewnętrzne, wojenne) i… przejmująca samotność.

Jedyną stale pojawiającą się w tej karkołomnej mozaice postacią jest niejaki Otto. Jego tożsamość nie jest znana; tym bardziej, że zmienia wiek, pochodzenie, wykształcenie i poglądy. Otto wydaje się jednak wszechobecny. „w każdym z nas jest trochę ottona wszędzie tam gdzie śmieją i bawią się dzieci gdzie kobieta i mężczyzna szczęśliwie leżą razem i wypełniają obowiązki gdzie szczęśliwa matka w bólach jednak się uśmiecha gdzie zgrzybiała staruszka z równie zgrzybiałym staruszkiem radują się wiosennym słońcem wszędzie tam w mieście i na wsi otto jest u siebie”. Otton to idea, fantazmat; Otto to specyficzny przewodnik po tym świecie bez logiki, bez ładu, bez sensu i bez jakiegokolwiek stałego punktu, z którego można obserwować poczynania bohaterów.

Jelinek wyszydza sposób przekazywania informacji przez media. Ciąg nieuporządkowanych zdarzeń tworzy przede wszystkim szum. Szum, w jakim nie sposób się odnaleźć. I nie o to chodzi, że my się mamy w tej książce odnajdować. My ją mamy współtworzyć, modyfikować i zmieniać tak, jak czyni to sama Jelinek. Na początku autorka podaje alternatywne wersje tytułu powieści; z czasem można się przekonać, że tytuły rozdziałów mówią dużo więcej niż to, co proponowane jest przed lekturą. Nie trzeba też jej czytać rozdział po rozdziale, bo tu nie o to chodzi. Kluczy do zrozumienia tekstu jest bardzo wiele, ale ja swojego nie znalazłem.

Nie mogę tej książki polecić. Nie mogę zachęcić do czytania czegoś, co będzie udręką. Nie jestem w stanie w żaden sposób poskładać tego wszystkiego, o czym opowiada Jelinek i nie jestem w stanie uznać, że to książka warta poznania. Nie lubię być ofiarą. Nie lubię być masakrowany przez autora. Nie uznaję w końcu peanów na cześć tej książki, które wynikają z jej awangardowości. Nie będę się zachwycał tym chorym strumieniem świadomości tylko dlatego, że Jelinek wielką pisarką jest, ma Nobla i w ogóle. Przeczytałem. Żyję. Za wrażenia nie dziękuję.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

8 komentarzy:

ktrya pisze...

Podobne wrażenia miałam przy czytaniu jej "Pianistki". Mam wrażenie, że pisarka jest sadystą, każąc to czytać czytelnikom, a zarazem masochistką, aby to pisać.

Anonimowy pisze...

Odnośnie wrażenia, to ja mam pytanie, bo czytałem tylko dwie pozycje Jelinkowej, czy jej debiut jest podobny do reszty książek? Ciężka to proza, ale abstrahując od "Nobliwej nagrody", to na pewno wartościowa.

Jarosław Czechowicz pisze...

Ktrya, akurat "Pianistka" jest interesująca, chociaż zapodziały mi się gdzieś notatki z lektury sprzed lat, a pisać na nowo się nie chce.

Krzysztofie, ta książka nie jest podobna do niczego. Nie zrażaj się, choć ja Ci twórczości Jelinek raczej polecał nie będę :-) Chcesz eksperymentu, czytaj. Twoja wola i chęć.

Unknown pisze...

"Tego się nie da czytać!" dlatego tym razem sobie odpuszczę. podobne wrażenia miałem czytając "Żądzę" - nie doczytałem. fabuła ok, ale forma niestrawna.
"Pianistka" była świetna, ale to właśnie przez to, że napisana była bardziej klasycznie.
awangarda dla samej awangardy mało mnie pociąga.

matylda_ab pisze...

Upuściłeś z litr goryczy i pozwoliłeś na zużycie masy energii pisząc tą recenzję, tylko po to, by nam obrzydzić tą książkę. ;) A jednak pięknie o tej książce napisałeś. Recenzja bardzo mi się podoba. Książki nie czytałam, więc nie wiem, czy mi się podoba. :)

Jarosław Czechowicz pisze...

Marcinie, a ja właśnie pomyślałem o "Żądzy" jako antidotum na niestrawność po debiucie. Chyba dam sobie już z EJ spokój.

Matyldo, od strasznych rzeczy trzeba odstraszać, ale chyba paradoksalnie wychodzi odwrotnie, więc o kiepskich książkach najlepiej napisać nudną, pozytywną recenzję, która przejdzie bez echa i wtedy nikt nie zwraca uwagi na książkę :-)

jedwabneponczochy pisze...

właśnie tę książkę męczę, albo ta książka męczy mnie. mam identycznie spostrzeżenia. gdyby to była typowa proza z pominięciem zasad interpunkcji, każdy by to zrozumiał, a tutaj wszystko się rwie; ma się wrażenie, że Jelinek skakała po kanałach w telewizorze i opisywała w specyficzny sposób to, co widzi.

Anonimowy pisze...

Elfriede warto czytać po to, by na chwilę chociaż spaść z tego wygodnego krzesła, na którym pobudował się umysł.
Podobnie bywa z literaturą wojenną.
Jelinek nie zawsze pisała "ostro", np. "Amatorki" to dość lekka, ironiczna, ciut awangardowa książka, która również może wstrząsać, ale tak, jak diabelski młyn w wesołym miasteczku, gdyż lektura nie trwa długo (szybko się czyta).