2009-08-08

"Przeklinam rzekę czasu" Per Petterson

Przed rokiem krytykowałem pierwszą wydaną w Polsce powieść Pettersona, obsypaną nagrodami książkę „Kradnąc konie”. Za nową powieść wziąłem się oczywiście z przekory. Autor przecież potrafi pisać, ale jakoś mdliło mnie przy lekturze „Kradnąc konie”. „Przeklinam rzekę czasu” to też książka bardzo statyczna, majestatyczna momentami i stonowana. Tylko, że kiedy nie mamy już do czynienia z norweskim westernem, skandynawskimi upałami i innymi podobnymi dziwactwami, pisanie Pettersona broni się. Co więcej, czaruje. Mimo całej tej przygnębiającej atmosfery, którą w „Przeklinam rzekę czasu” mamy tak wiele.

Trudno powiedzieć, ile jest w Arvidzie, bohaterze książki, samego Pettersona. Zapewne sporo, bo bohater urodził się w tym samym, co autor 1952 roku. Poznajemy go 37 lat później, kiedy w 1989 roku pada mur berliński, a umierająca na raka matka Arvida udaje się w ostatnią podróż do Danii, skąd pochodzi. Mężczyzna, którego portretuje Petterson, jest człowiekiem niesamowicie samotnym, rozczarowanym swym dotychczasowym życiem i tak przeraźliwie smutnym, że chwilami wręcz nieznośnym. Arvid jest chodzącym anachronizmem. Nie wyszło mu w życiu osobistym, rozczarowała go ideologia komunizmu, której zawierzył, nie zbudował żadnych trwałych relacji z nikim z rodziny, nie dała mu satysfakcji praca i nie odnalazł swego miejsca w świecie, błąkając się po nim i podążając teraz w ślad za matką, która płynie promem do Danii. Bliscy są mu bohaterowie książek Remarque’a, Faulknera, Hugo czy Hemingwaya, a nie ludzie, którzy go otaczają. Bliższy jest mu wyidealizowany świat, który tworzy we własnej wyobraźni i który nijak nie przystaje do tego, co go otacza. Arvid dokonuje bolesnego rozliczenia z przeszłością i zaczyna rozumieć, że nigdy tak naprawdę nie zaakceptował niczego, co oferował mu świat.

Jest we wspomnieniach bohatera (bo to na nich, zupełnie nieuporządkowanych, widmowych, rozmytych opiera się ta powieść) i kobieta, którą obdarzył uczuciem, i przyjaciel, który obecnie może tylko dać mu w twarz, udowadniając tym samym, że Arvid nie uszanował więzi, jaka kiedyś łączyła go z drugim mężczyzną. Jest umierający brat i są też inni bracia; wszyscy tak samo oddaleni od Arvida jak on sam oddalony jest od życia. Jest przede wszystkim ogromna gorycz, poczucie utraty czasu i zaniku uczuć, które pomogłyby mu minione lata przeżyć w pełni. „I może właśnie tym się stałem. Elementem źle umiejscowionym w historii. Albo też miałem pęknięcie w charakterze, szczelinę w fundamencie, która z upływem lat jedynie się powiększała”. Jest w opowieści życia Arvida miejsce na tę małą i wielką historię. Nie ma jednak punktu, w którym mężczyzna mógłby się do tej historii dopasować. I trudno jest orzec, czy opowieść o wędrówce do Danii za matką, która jest już przecież przeszłością, jest formą uporządkowania wszystkiego tego, co nieuporządkowane. Trudno także pojąć, jak wiele cierpienia przysporzył sobie w życiu sam Arvid swoim sposobem myślenia o ludziach i świecie, jaki go otacza.

W 1989 roku bohater może jedynie sparafrazować słowa wiersza uwielbianego Mao Zedonga i przeklinać upływ czasu, swoje 37 lat pustki. Egzystencjalne zagubienie idzie w parze z dziecięcym wręcz pragnieniem dorosłego mężczyzny, który chce być zauważony, doceniony. Matka, która przecież też jest dla niego kimś obcym, może jedynie zapytać o to, czy jest spłukany. Tak, Arvid jest spłukany, w sensie dosłownym i metaforycznym; nie ma niczego, co posiadają inni i nie jest w stanie niczego zdobyć. Poznajemy coraz to nowe stygmaty samotności i odkrywamy coraz większą pustkę, z której bohater nie może się wydobyć.

Duże znaczenie ma scena, w której bohater próbuje wyrąbać z ziemi sosnę, niszczy jej korzenie i doświadcza oporu drzewa. Arvid jest taką wykorzenioną sosną, w którą ktoś zbyt mocno wbił siekierę. Nadal żyje, ale nie wie, gdzie jest jego miejsce i czy do jakiegokolwiek należy. Czy dobrze mu w Norwegii, Danii, a może gdzieś pomiędzy, na promie pokonującym Morze Północne. Arvidowi brak korzeni, ale to on sam nigdy nie pozwolił na to, by te korzenie się rozrosły i umocniły.

„Przeklinam rzekę czasu” to poetycka opowieść o doświadczeniu samotności, o wykluczeniu i wyobcowaniu, o strachu przed samodzielnością i lękiem przed samym sobą. Powieść o tym, że można przez całe życie się oszukiwać i że nigdy tak naprawdę nie odnajdzie się czegoś, co daje radość, satysfakcję. To także książka o tym, jak bardzo boli doświadczenie życia, w którym prawdziwe uczucia pojawiają się zbyt późno, we wspomnieniach. Kiedy Petterson w sposób statyczny opowiada o życiu, które tak naprawdę nigdy się nie toczyło, jest przekonujący i porusza. Największym bowiem wrogiem możemy być sami dla siebie, jeśli pozwolimy zamknąć się w matni własnych lęków i frustracji. Nie pomoże wówczas żadne przeklinanie, a rzeka czasu nigdy się nie wzburzy, wciąż monotonnie płynąc dalej.

Wydawnictwo W.A.B., 2009

5 komentarzy:

Wyliczanka.eu pisze...

"Największym bowiem wrogiem możemy być sami dla siebie, jeśli pozwolimy zamknąć się w matni własnych lęków i frustracji"

O, tak!

matylda_ab pisze...

Ja właśnie niedawno przebrnęłam przez "Kradnąc konie". Ciężka i smętna ta lektura. Nie podobała mi się.

Jarosław Czechowicz pisze...

Matyldo, przecież uczciwie ostrzegałem przed rokiem przed "Kradnąc konie" :-)

monie_pl pisze...

Ciekawa recenzja. Nie czytalam jego poprzedniej ksiazki, ale ta poetyckosc... Dzieki

Anonimowy pisze...

Przeczytałam i z przykrością stwierdzam, że niczym mnie ta powieść nie urzekła.