2019-11-05

„Koniec z Eddym” Édouard Louis


Wydawca: Pauza

Data wydania: 7 października 2019

Liczba stron: 176

Przekład: Joanna Polachowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Pamiętnik opresji

Dedykowana Didierowi Eribonowi autobiograficzna opowieść Louisa najciekawiej wypada właśnie w porównaniu. Obaj pisarze rozprawiają się ze stygmatem homoseksualizmu w hermetycznym, robotniczym środowisku, w którym ujawnia się nie tylko prymitywny patriarchat, ale również dodatkowo opresyjny system podziału ról, prostych założeń wobec swoich dzieci, a także narzucania im scenariuszy życia, które losuje się z bardzo ubogiej puli. O ile Eribon w „Powrocie do Reims”, nazywając się mocno „synem wstydu”, wydobył ze swojej biografii naprawdę dużo myśli definiujących kontekstowość bycia z konkretnego środowiska i konieczność wydobycia się z niego, by osiągnąć wolność, o tyle „Koniec z Eddym” to taka trochę literacka wprawka, szkic problematyki złożonej, a jednak w tej książce uproszczonej. Édouard Louis nie dotyka dosadnie tego, czym jest społeczność, w jakiej musi funkcjonować, i co proponuje mu inna, będąca alternatywą dla przestrzeni bezradności i stygmatyzowania. Jego opowieść – bardziej reporterska niż literacka – to narracja wzbudzająca wiele nadziei oraz skłaniająca do różnych refleksji, sama w sobie jednak wszystko upraszcza. Ślizga się po powierzchni bardziej skomplikowanych dramatów niż tylko ten, że ktoś od małej społeczności odstaje.

Rozczarowanie tą książką jest o tyle spore, że autor „Historii przemocy” jawił mi się jako nietuzinkowy literat, człowiek bardzo świadomie i dość bezkompromisowo, a jednocześnie prowokująco posługujący się językiem, dla którego odnalazł miejsca i konteksty we wspomnianej wyżej książce, ale nie potrafił językowo unieść opowieści o byciu odmiennym, za czym idą różne formy opresji. „Koniec z Eddym” to przede wszystkim bardzo przewidywalna i przesadzona w swych oczywistościach książka o tym, że każda forma indywidualności – naznaczona przez orientację seksualną, przekonania, zachowania oraz sposób bycia – w małej społeczności zawsze zostanie skazana na tę drogę, na której znajduje się tylko poczucie ogromnego wyobcowania. Dołącza do tego także ból istnienia i myślenia w takiej formie, którą tutaj dosadnie symbolizuje scena oplucia niosąca całą tę historię.

Czy to powieść? Niekoniecznie. Bardziej reportaż literacki, bo – jak wspomniałem – Édouard Louis stawia na sprawozdawczość, dodając do niej cytaty będące głosami ludzi z najbliższego otoczenia, które pozostały z nim na całe życie. To, co mu powiedziano, zabiera w życiową podróż jak wyjątkowo trudny do uniesienia balast. Tutaj przypominane cytaty w jakiś sposób indywidualizują postaci z otoczenia Louisa, są one jednak boleśnie przewidywalne i równie boleśnie traktowane dość przedmiotowo. Ojca mogłoby opisać kilka stron, matkę również. To wygląda trochę tak, że pomiędzy pogardą a empatią wobec najbliższych tkwi w autorze trudny do zwerbalizowania dystans. Najłatwiej jest zapomnieć zniewagi i upokorzenia przez odsunięcie się od nich. Tutaj zbudowanie dystansu wobec tego, co opresyjne w dorastaniu, tworzy jednocześnie wątpliwą jakość przemawiania tej opowieści do wyobraźni czytelnika. „Koniec z Eddym” nie jest książką sugestywną, nie rozgrywa się w sferze emocji, werbalizuje zbyt wiele, a jednocześnie wszyscy portretowani ludzie, z głównym bohaterem na czele, są wciąż nam dalecy. Louis chce opisać krzywdę i rozczarowania, a wychodzi mu z tego dosyć surowa kronika ucieczki z miejsca, w którym nie było możliwości, by funkcjonować z podniesioną głową, i gdzie odmienna od reszty orientacja seksualna nakazywała jedynie życiową podróż. Tylko czy za przemieszczenie się i zmiana środowiska mogą prowadzić ku zmianie samego siebie?

To, co jest ciekawe, to stworzenie w tej krótkiej opowieści wrażenia, że cierpienie kogoś różniącego się od otoczenia jest bardzo uniwersalne i zawsze wydobywa się z tych samych rozczarowań i deficytów. Ale dalej jest już nieco gorzej, bo ta uniwersalność staje się tu przewidywalnością. Cała droga samoakceptacji wiedzie wręcz podręcznikowo przez wszystkie punkty wyznaczane dzięki autoanalizie działań, nie ma u Louisa żadnego momentu zaskoczenia, niczego nietuzinkowego, niczego naprawdę przykuwającego uwagę. Już na samym początku czytamy prowokacyjne wyznanie o tym, że dzieciństwo nie kojarzy się autorowi z niczym dobrym, ale potem to idzie w kierunku kreowania swojego wizerunku z lat minionych jako osoby, która doznawała opresji w sposób wyjątkowy.

To nie jest tak, że czytałem tę książkę bez empatii. Jest niesamowicie prawdziwa i momentami bardzo przejmująca. Zwłaszcza w tych fragmentach, w których Louis opowiada o anatomii rodzinnej przemocy, przedstawia jej przerażającą spiralę, odnotowuje fakty i emocje wpływające na to, że więź z ojcem była wieczną więzią zależności i wiecznym odium niespełnionych ojcowskich oczekiwań. Ale w dalszym portretowaniu dysfunkcyjnej rodziny nie ma już niczego naprawdę zajmującego. Opisane są wielokrotnie omawiane mechanizmy i oczywiste typy zależności w relacjach. Wszystko to się już wie i nie rozumiem, z jakiego powodu uznaje się za kultową książkę opisującą traumatyczne doświadczenia w tak oczywistym wymiarze. Nie ma nawet miejsca na to, by niuansować cierpienie. Ono jest bardzo konkretne i niezwykle wymowne. Louis nie proponuje interpretacji, nie zaskakuje jakimiś istotnymi wieloznacznościami, nie wydobywa ze swojej historii choćby fragmentami tego, co mogłoby naprawdę absorbować swoimi niedopowiedzeniami, czymś nieoczywistym.

Autor koncentruje się tu przede wszystkim na sobie i chwilami jest to mocno zaakcentowany egocentryzm, chwilami pójście w drugą stronę – ukazanie siebie w roli najpodlej wykorzystanej ofiary, dla której nikt nigdy nie znalazł w pełni zrozumienia. „Koniec z Eddym” to taka historia inicjacyjna, gdzie wszystkie elementy składają się w zaskakująco prostą całość. Sygnalizowane tendencje ucieczkowe – od orientacji seksualnej, życiowego i rodzinnego statusu – to także opowieści o czymś bardzo oczywistym. Istotne jest sugerowanie, że bohater doświadcza ostracyzmu za coś, co nigdy nie było jego wyborem, ale stara się dokonać wyboru, radząc sobie z tym. Tu jednak również nie pojawia się pole do jakiejś szerszej interpretacji. Nie mam na myśli tego, że przy tej książce mamy się rozpłakać albo oburzyć i trwać w kibicowaniu młodemu bohaterowi, by nareszcie mógł być sobą i dumnie kroczyć przed siebie.

Chodzi mi o to, że Édouard Louis relacjonuje doświadczenia trudnej młodości w taki sposób, iż wszystko jest tu nam wyłożone i wyjaśnione. Momentami zbyt wiele i nazbyt dosadnie. Ta historia jest boleśnie schematyczna i jakkolwiek wstrząsająca, nie opowiada niczego ponad setki podobnych historii dojrzewania pośród opresji i wstydu. Nie widać również jakichś zasadniczych okoliczności, dzięki którym następuje wydobycie się z tej apatii atakowanego i wyszydzanego. Są bardzo czytelnie, chwilami aż nazbyt czytelnie, rozpisane role katów i ofiary. Role cierpienia, które powinno być interpretowane bez cienia wątpliwości. Brakuje mi jakiejś formy świeżości i kontrowersji w tym, jak ta historia mogłaby być opowiedziana. Tym bardziej że – w przeciwieństwie do utworu Eribona – to tylko relacja bez szerszych refleksji. Nazywająca zło i wyobcowanie bardzo wyraźnie, ale jednocześnie pokazująca wszystko w jakimś prozaicznym, zbyt dosadnym wymiarze. Choćby wspominanie sylwetki kuzyna, który zmarł przed trzydziestką, bo nie wydobył się ze spirali przemocy oraz z miejsca, gdzie nie czekały na niego możliwości. Nasz bohater konsekwentnie za nimi podąża. I wiemy, że wygra. Wiemy również, że to, co opisuje, może niekoniecznie ma wypaść interesująco literacko, ale staje się formą powtórzeń i przypomnień o wielu takich samych smutnych historiach jak ta budująca tę książkę.

Brak komentarzy: