2019-11-25

„Stramer” Mikołaj Łoziński


Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 16 października 2019

Liczba stron: 440

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Pamięć rodzinna

Mikołaj Łoziński nie musi wydawać rokrocznie książki, aby świat literacki pamiętał jego nazwisko. Na powieść „Stramer” tak jak na „Książkę” czekaliśmy bardzo długo i odnoszę wrażenie, że jest ona formą kontynuacji myśli z tej poprzedniej. Z narracji, w której Łoziński opowiadał o rodzinie przez przedmioty, wkraczamy do pełnokrwistej powieści panoramicznej, gdzie ci ludzie stają się bohaterami literackimi, których na pewno się zapamięta. Nie można określić „Stramera” jako sagi rodzinnej, bo obejmuje zbyt mało lat, niemniej te opisywane są bardzo istotne. To czas, w którym więzy żydowskiej rodziny utrwalają się i ewoluują w obliczu koszmaru drugiej wojny światowej. Kiedy niedawno czytałem „Hanę” Aleny Mornštajnovej, zafrapowało mnie to, w jaki sposób autorka ukazuje nadchodzący koszmar Holokaustu jako coś całkiem zaskakującego, nowego, opisywanego jako wydarzenie zupełnie nieprzewidywalne, formowane dopiero w świadomości bohaterów. U Łozińskiego jest jeszcze inaczej – pierwsza perspektywa spojrzenia na rozpoczętą właśnie wojnę należy do dziecka, do naiwnego sposobu odbierania i interpretowania przejawów chaosu oraz okrucieństwa. Dlatego „Stramer” wyróżnia się tym, że opowiada o świecie zmierzającym ku Zagładzie, ale robi to w tak subtelny sposób, że o dramatycznym końcu wcale się nie myśli. Jego rodzina z Tarnowa ewoluuje, zmienia się, doświadcza absurdów życia społecznego i politycznego, ale jest też – egzemplifikowana przez Rywkę – ostoją wzajemnego przywiązania i stałych rytuałów, które wzmacniają wspólnotę oraz pozwalają jej trwać nawet wówczas, gdy wspólne spotkanie może być już tylko podszyte lękiem przed przyszłością.

Nathan decyduje się opuścić Amerykę, by ułożyć sobie życie w Tarnowie, przy ulicy Goldhammera 20. Poświęca amerykański sen na rzecz prozy życia u boku Rywki, która rodzi mu sześcioro dzieci. Nathan jest ojcem surowym i zachowawczym. Ma też swoje słabości – nawracający „katar żołądka” – ale zawsze twardo stąpa po ziemi i wykazuje się przedsiębiorczością, zakładając kawiarnię, a w niej zmuszając klientów, by szybko kupowali i wychodzili. Rywka to łagodna matka, która obserwuje dorastające dzieci i wciąż na nowo wyraża swoje troski, z którymi nikt się nie liczy, bo ta kochająca rodzicielka staje się postacią dalekiego planu, a jednak w moim odczuciu najważniejszą, w czym utwierdza mnie zakończenie powieści.

Czterech synów i dwie córki. Najstarszy Rudek wzbudza szacunek i strach, jest autorytetem dla młodszych braci, ale chciałby być kimś więcej i kimś takim się staje. Rudka pierwsze prawdziwe spotkanie z religią w chederze to doświadczenie okrutnego upokorzenia. Wybiera naukę. Filologię klasyczną studiowaną w pobliskim Krakowie, do którego podąży za bratem także Salek, mocno uprzedzony do religii, zafascynowany myślą komunistyczną, zdecydowany na studiowanie filozofii i ponoszenie konsekwencji swoich rewolucyjnych poglądów. Podziela je również Hesio, w którym fascynacja komunizmem zrodziła się być może po tym, jak ujrzał w dzieciństwie zabitych robotników leżących w błocie. Hesio nie pójdzie drogą edukacyjną swoich braci, ale stanie się na swój sposób charyzmatyczny. W jego blasku znajdzie się nieszczęsny Nusek, wciąż pokrzywdzony tym, że po starszych braciach przypada mu najmniej – w rodzinie i w życiu. Nusek znajdzie się trochę na marginesie – w rodzinie i w historii. Ale i on będzie miał miejsce w czułym sercu Rywki, bo ona jest gotowa kochać wszystkie swoje dzieci jednakowo. Także Renę, która przeżyje macierzyński dramat, i Welę, najmłodszą, która okrucieństwo świata ujrzy po raz pierwszy na szyi swojej kotki.

Najbardziej fascynujące jest śledzenie rodzinnych sojuszy, przyglądanie się ich konstytuowaniu, a jednocześnie obserwacja tego, jaką jednością jest ta rodzina – choć przecież ojca i synów dzieli chwilami bardzo wiele, a zachowawczość i Rywki skłonność do jednania wszystkich nie zawsze się sprawdzi, bo Nathan nie zawsze też będzie dumny ze swoich dzieci. Powoli zbliża się druga wojna światowa, ale świat Stramerów kieruje się swoim czasem i prywatnymi okolicznościami, w których każdy członek rodziny czegoś się uczy, przeciwstawiając porządkowi świata, ale także stając w opozycji wobec wyborów braci czy sióstr. Łoziński z dużym pietyzmem, psychologiczną wiarygodnością oraz zaznaczanym kilkukrotnie poczuciem humoru kreuje postacie rozwijające się, doświadczające rzeczy pierwszych, określające swoje doświadczenia poprzez stosunek do rodzeństwa, w końcu – ujawniające pierwsze fascynacje, tęsknoty, a później pierwszą gorycz oraz trudności w odnalezieniu się w sytuacjach dla nich granicznych. Te wszystkie postacie są stworzone w doskonały literacko sposób, ale mam z nimi pewien problem i przypomina mi się tutaj konstrukcja powieści „Nieczułość” Martyny Bundy. Bohaterowie są zarysowani taką kreską, że brakuje tutaj miejsca dla niepewności czy wątpliwości czytelnika. Łoziński stworzył świetną literacko rodzinę, z którą trudno się zbliżyć przez niedomówienia, bo wie się o niej wszystko. Nieliczne dwuznaczności są trochę tuszowane. Zbyt wiele jest wyjaśniane, ta rodzina za bardzo eksponuje swą złożoność. Dlatego może najbardziej przywiązałem się do Rywki, która sprawia wrażenie porzuconej przez narratora. To dzięki tej postaci udaje mi się wejść choć na chwilę do tej powieści. Cała reszta tworzy hermetyczną całość, do której nie mam dostępu jako czytelnik.

Pomyślałem sobie, że „Stramer” to taka uzupełniająca fantazja do „Fałszerzy pieprzu” Moniki Sznajderman. Przede wszystkim dlatego, że w obu książkach – różnych przecież od siebie – istotną rolę odgrywają fotografie. U Łozińskiego fotografowanie się jest sposobem na utrwalenie, ale i uporządkowanie pamięci. Dziwnym trafem ważność robionych fotografii zbliża nas znowu z postacią Rywki. To ona pełna uwielbienia wpatruje się w zdjęcie wszystkich swoich dzieci i to ona jakby intuicyjnie wyczuwa, kiedy trzeba zrobić fotografię ludzi z najbliższego otoczenia, których za chwilę nie będzie. Cała powieść Mikołaja Łozińskiego jest jak gigantyczna fotografia kilku czytelnych planów. Bo to przecież opowieść o ludzkiej czułości i dobru w obliczu czasu, który stawał się okrutny i nieczuły. Groźny nacjonalizm, który wdziera się do sielankowej chwilami narracji o rodzinie, nadzwyczaj mocno czyni tę powieść jakoś współcześnie polską.

Ale „Stramer” to rzecz wyważonej konstrukcji i przemyślanego konceptu. Dystansuje się od elementów dramatyzujących fabułę w prosty sposób, stawia na coś innego. Jest w gruncie rzeczy powieścią o tożsamości, nie zawierusze dziejów. Zastanawia mnie tylko, po co – dość ekscentrycznie – wprowadzane są tu wspomnienia o Romanie Brandstaetterze czy Ludwigu Witgensteinie. Dodatkowe smaczne tropy, których obecność zupełnie się nie broni? Gdybym miał jeszcze jedno zastrzeżenie do tej naprawdę dobrej powieści, to zwróciłbym uwagę na portretowanie kobiet – krakowskich studentek gotowych wskakiwać każdemu do łóżka na zawołanie czy kochanek, które jeśli zbyt publicznie wyrażą swoje przywiązanie, można zwyczajnie zbić po pysku. Całość poza tym jest świetnie przemyślaną strukturą napisaną bardzo przystępnym językiem, jednak ja w przeciwieństwie do wielu recenzujących nie przywiązałem się za bardzo do tej powieści. Może dlatego, że Łoziński mnie do niej nie dopuścił, bo jest takim samograjem bez skazy… albo sugestywności znaków zapytania, których autor unika.

Brak komentarzy: