Wydawca: REBIS
Data wydania: 23 lutego 2021
Liczba stron: 416
Przekład: Natalia Kołaczek
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Wyspa i oblicza rozpaczy
Dawno już nie czytałem tak intensywnej w obrazowaniu literatury tego gatunku. Trudno też jednoznacznie sklasyfikować tę powieść, bo Mons Kallentoft znakomicie łączy w niej elementy thrillera noir z powieścią sensacyjną, ale również z dusznymi (tu wręcz dosłownie!) klimatami mrocznych skandynawskich obyczajówek. Ten sposób prezentowania rzeczywistości zbliża nas do techniki stosowanej w takich nordyckich filmach jak „Pozwól mi upaść” Baldvina Zophoniassona. Wędrujemy z bohaterem, którego świadomość jest znieczulana i zniekształcana między innymi przez diazepam, dlatego też obrazy nie są ostre, ale wystarczająco przejmujące, nawet tkwiąc w swoich półcieniach. Dodatkowo Kallentoft portretuje człowieka ogarniętego obsesją poszukiwania – zaginioną kilka lat temu córkę bohater widzi w twarzach ludzi ze swojego otoczenia, wciąż ma wrażenie bliskości jej pulsu i oddechu, a przez to wszystko ukazywane relacje są fragmentaryczne i iluzoryczne. Wszystko jest tu rozmyte, a jednocześnie bardzo mocno oddziałujące na zmysły. Świat, w którym zrozpaczony ojciec szuka śladów córki, jest rzeczywistością jak z mrocznego snu. I w tej przestrzeni rozegra się bolesny dramat umysłu – tego, który chce zapominać, i tego, który na nowo przypomina sobie świat sprzed zniknięcia Emme.
A wszystko na Majorce, czyli w miejscu, gdzie witalizm i radość rysują grubą kreską przestrzeń, w której ludzie usiłują odpocząć, odnaleźć swoje szczęście, zwyczajnie się zabawić, poddać skrywanym na co dzień potrzebom i instynktom. Kiedy czytamy, że Majorka to „wyspa zapomnienia”, nie zdajemy sobie sprawy, w jak ponury sposób Kallentoft zaprezentuje gorącą wyspę. Przejawy hedonizmu i szalona radość życia obserwowane są przez kogoś, kto stracił sens tego życia. Snujący się ulicami Palmy i kilku innych miast wyspy Tim Blanck jest już tylko czasem przeszłym, a oddech łapie kompulsywnie, jego chęć życia zdeterminowana jest jedynie chęcią odnalezienia jedynego dziecka, które przed laty pochłonęła ciemność Majorki. Tim tkwi w tej ciemności przez cały czas. Odnosi się wrażenie, że barwy w różnym natężeniu docierają do jego świadomości tylko wówczas, gdy znajdzie się w pełnym energii miejscu. Albo obok ludzi, którzy w przeciwieństwie do niego żyją pełną piersią. W „Patrz, jak spadam” relacje Tima są fragmentaryczne i ulotne. Ludzie pojawiający się w jego otoczeniu wydobywają się jakby z mgły, aby ponownie w nią wrócić, pozostawiając mężczyznę jeszcze bardziej wyobcowanego. Galeria postaci proponowana przez Kallentofta jest bardzo barwna, jednak nikt nie ma tutaj statusu osoby wyraźnie wpływającej na życie i myślenie głównego bohatera. Bo Tim jest tylko desperacją, rozpaczą i głuchym na otoczenie cierpieniem, które nawarstwia się i działa destrukcyjnie. Takiemu bohaterowi można tylko współczuć. Ale dla Tima nie ma także tego. Jest iluzoryczny związek, w którym każde z kochanków chce zdobyć coś innego dla siebie. Jest wspomnienie ciepła małżeńskiego życia i świadomość rozpadu wieloletniej relacji. A przede wszystkim jest nieukojony żal, który nie pozwala zbliżyć się do kogokolwiek. W nim zaś siła frazy Kallentofta, który zręcznie manewruje między obrazami zrodzonymi z emocji i bólu a rzeczywistością wdzierającą się w świadomość bohatera wraz z intrygą kryminalną, w którą zostanie wplątany.
Dość długo oczekuje się na jej zawiązanie, ale wydaje mi się, że ma ona być tylko elementem dodatkowym, kontrapunktem dla wewnętrznej apatii Tima, jego poczucia utkwienia w świecie oraz emocjach, które stoją w miejscu, a wraz z nimi stoi on sam, bez nadziei, bez woli, bez poczucia upływu czasu i bez świadomości, że cokolwiek się zmienia. Bo nic nie zmienia się od chwili, kiedy bohater dowiaduje się, że jego córka zniknęła. Przenosi się ze Szwecji do miejsca, którego nienawidzi. Na gorącą, cierpiącą od suszy wyspę, na której przyglądamy się głównie lokalsom i ich wyjątkowo trudnemu życiu. Tych, dla których wyspa jest domem, z różnych powodów nie stać na żadne wakacje. Tim również nie jest na wakacjach. Usiłuje zarobić na życie, podejmując się detektywistycznych zleceń, ale wciąż z taką samą rozpaczą wędruje po wyspie, wypatrując śladów Emme. Obrazowanie ojcowskiej rozpaczy jest wyjątkowo sugestywne. Taka jest na przykład przejmująca scena, kiedy ojciec wykrzykuje imię córki, wchodząc w bladość świtu nowego dnia. Takich wstrząsających obrazów jest tu dużo więcej. Kallentoft prezentuje nam Majorkę punktowo – chwilami nie ma powiązań między miejscami, bo wszystko ma tonąć w atmosferze zagubienia. Złowrogość miejsc podkreślana jest również przez to, że Tim coraz mocniej zapada się w sobie. Jakby znajdował się w piekle, z którego nie jest w stanie się wydostać. Jego prywatne piekło to ból idyllicznych wspomnień i bezkompromisowe fakty. Przerażająca samotność – opuszczonego nagle ojca, ale również męża wspominającego związek małżeński w Szwecji jako czas, kiedy życie miało swoją definicję i czułość.
„Czasem miłość to za mało” – tak stwierdza jedna z bohaterek. I tutaj miłość jest jednocześnie związana z niedoborem, brakiem i niewystarczalnością. Miłość ojcowska płonie i ten ogień jest destrukcyjny. Ale zwodniczość pojęcia miłości ujrzymy również w innej intrydze. Chociaż Kallentoft stale koncentruje się na Timie, powieść nabiera wielowymiarowego charakteru gdzieś mimochodem, kiedy jedno ze zleceń głównego bohatera doprowadzi do czyjejś tragedii. Pojawiają się potem motywy, które kryją tę narrację w dodatkowym mroku. Korupcja. Prostytucja. Bezwzględność złoczyńców i bezradność ofiar. W tym wszystkim człowiek, który na chwilę wydobywa się z otchłani własnej rozpaczy, by ujrzeć rozpacz innych. I pochylić się nad ich krzywdą.
„Patrz, jak spadam” to powieść
konsekwentnie prowadzona w tym samym klimacie do samego końca, który wydaje się
zejściem na niemożliwy poziom piekielnej męki. Ale Mons Kallentoft potrafi
zaskakiwać w swojej ustalonej konwencji. To zdarzenia, opisy, relacje ze
spotkań ludzi, które przez chwilę nie pasują do klimatu noir, niosą zapowiedź
czegoś innego, kierują nas w inne rejony interpretacji tej książki. Podoba
mi się przemyślana struktura, w której nic nie jest przypadkowe. A jednocześnie
wciąż na nowo możemy być zaskakiwani. Także tym, jak kryminał zamienia się w
mroczny moralitet. To również przeraźliwie smutna książka, w której trudno
będzie o ekspiację. Jakakolwiek forma ulgi nie jest wpisana w rejestr przeżyć
Tima, a także niektórych innych bohaterów. Czyta się to jak opowieść o znikającej
tożsamości, a jednocześnie o konsekwencji w działaniu, uporze i sile
przetrwania wbrew rozpaczy. Jednocześnie to narracja o miejscu, które oferuje
mnóstwo iluzji. Najboleśniejszą jest ta zmuszająca Tima do nieustannego
poszukiwania kogoś, z czyim odejściem nie może się pogodzić. Zapada w pamięć,
bo jest to powieść o dwóch rodzajach zaginięcia – tym realnym sprzed lat i tym
portretowanym w myśleniu oraz działaniu Tima. Człowieka, który symbolicznie
odchodzi w niebyt jak jego córka. Dlatego to klaustrofobiczna, a zarazem bardzo
dobra w obrazowaniu noir powieść o niemożności zaznania ulgi. Pozostawia ślad w
pamięci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz