2021-04-23

„Cicho, cichutko” Ignacy Karpowicz

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 14 kwietnia 2021

Liczba stron: 264

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Śmierć i hermetyczna fraza

Jeśli tyle lat trzeba było czekać na taką książkę Ignacego Karpowicza, to ja już chyba nie będę czekał na kolejną. Przykro mi. A do tej przykrości dołącza zwyczajny smutek, kiedy w tym karkołomnym tworze literackim, jakim jest „Cicho, cichutko”, odnajduję całe akapity, nawet strony wrażliwego, mądrego i czułego Karpowicza, którego przed laty tak lubiłem czytać. Rozczarowanie idzie w parze z poczuciem pewnej straty. Nie wiem, czy ta powieść jest wypadkiem przy pracy lub świadectwem wypalenia twórczego, czy świadomie miała być dokładnie taka, bo nie chce mi się wierzyć, że tak doświadczony pisarz stracił czujność albo poczucie, że w pisaniu chodzi czasem o czytelnika, nie autorską satysfakcję. Opowiadam się zatem przeciw chyba wszystkiemu w tym utworze.

Przeciw tematowi, bo to trochę szantaż czytelniczy, gdyż nie będzie przecież w dobrym tonie krytykować rzeczy o umieraniu. Zwłaszcza że jest to narracja opisująca śmierć w bardzo ciekawym zderzeniu z życiem i druga część opowieści jest świetnym koncepcyjnie kontrapunktem dla jej początku. Przeciw językowi – szalenie kostycznemu, który sprawia wrażenie, jakby chciał pokaleczyć. Językowi, którego frazy upychają się gdzieś między sobą, męczą, ostentacyjnie ujawniają erudycję i rzekome poczucie humoru autora. Językowi, w którym między Susan Sontag a soczyste wulgaryzmy można wpleść zdania takie jak to, wobec którego staję bezradny: „Gdzieś na brzeżku siebie dostrzegała odmienną potencjalność, rozpiętą na przebaczeniu i niedopamiętywaniu”. Wyrażam także sprzeciw wobec umieszczania w literaturze pandemii. Mam jej dość i nie muszę o niej czytać znowu w fikcji literackiej. A ostatecznie jestem przeciwny wykorzystaniu motywu zbrodni zrębińskiej, o której po Wiesławie Łuce i jego „Nie oświadczam się” nikt chyba nie może napisać bardziej sugestywnie. Nie podoba mi się „wzięcie do prozy” – gdyby parafrazować Michała Witkowskiego – dramatycznych wydarzeń z 1976 roku jako czegoś, co może uatrakcyjnić i tak przecież mocny przekaz książki. Zwłaszcza że latami mieszkałem w Połańcu, byłem pośród cieni opowieści o tym zdarzeniu, a moi rodzice znaleźli się w tłumie, który wysłuchał w Sandomierzu ogłoszenia wyroku śmierci dla ludzi przyjmujących go bez cienia skruchy. I dlatego mam wrażenie, że ktoś tę jakże skomplikowaną sprawę wykorzystuje do swoich twórczych potrzeb.

„Cicho, cichutko” to egzystencjalny tryptyk o tym, czym jest życie, które się traci, ale również pewna autotematyczna fantazja o samym opowiadaniu życia, punktowaniu jego najważniejszych przejawów, o afirmacji i kwestionowaniu jednocześnie, gdy losy człowieka gotów jest opowiedzieć drugi człowiek. Już od początku odnieść można wrażenie, że z jednej strony Karpowicz zaprasza nas do dogłębnego przeżywania umierania, które dodatkowo rezonuje opowieścią o śmierci wychodzącą spod pióra najbliższego przyjaciela. Z drugiej jednak – za pomocą specyficznych zdań, a nawet całych akapitów udowadnia, że może to być proza dla wybranych. Dla tych, którzy zrozumieją poczucie humoru bohaterów i nie uznają ich żartów za suchary. Dla odbiorców o specyficznej wrażliwości, bo mam wrażenie, że niektóre fragmenty tej książki zostały napisane w taki sposób, aby były źródłem przyjemności i zachwytu konkretnych ludzi, dla których tak naprawdę powstały.

Portretując życiowe perypetie mężczyzn, których przyjaźń poznajemy punktowo i fragmentarycznie, Karpowicz jakby stosował charakterystyczną frazę Pilcha z jego prozy nurtu wspomnieniowego. Ponadto nie przemawia do mnie takie obnażanie intymności relacji, jakie proponuje tutaj autor. Brzmi to wszystko mało autentycznie. Jakby przyjaźń między portretowanymi mężczyznami miała być swoistą grą. Umieszczaniem siebie w dwóch osobnych szańcach, pomiędzy którymi nieśmiało zasiewało się coś wspólnego, żeby pokazać przestrzeń porozumienia. Ujmując rzecz najprościej: nie kupuję opisanej tutaj przyjaźni. Odnosiłem wrażenie, że próby jej opowiadania to napięte stylizacje na coś i na kogoś. Że brakuje mi w tym empatii samego autora do nakreślonych postaci. Jednej czytelnej i wyraźnej przede wszystkim przez fakt, że skonfrontowanej z chorobą nowotworową i wizją rychłej śmierci. Drugiej enigmatycznej i wieloznacznej. To w końcu jakiś pisarczyk – słowny demiurg opowieści albo sumienny kronikarz minionego czasu. W tej pierwszej części ujęcie ludzkiego odchodzenia jest egzemplifikowane rozważaniem tak głębokich konstatacji jak ta, że „koniec nas zaskoczył”. I to wciąż problem tego, w jaki sposób Ignacy Karpowicz do nas mówi. Czy styl ocierający się o pretensjonalność albo o kostyczne zdystansowanie wobec opisywanego świata ma być celowo stylem tak wielu niejednoznaczności i również pułapek, w które się wpada, męcząc się z wieloma zdaniami?

Na pewno historią udręki staje się druga opowieść, choć jest zderzona z tą pierwszą, gdy opowiada o życiu, a nie jego końcu. Wieloletnia opiekunka umierającego Michała niesie w sobie traumę, którą z jednej strony wzięła na swe barki, by uwolnić od niej dziecko, z drugiej jednak – stara się za wszelką cenę zapomnieć. Ale tendencja ucieczkowa w jej życiu to niemożność zapomnienia. Przyglądamy się bliżej relacjom Anny i Michała z punktu widzenia tego trzeciego – obserwatora. Zaborczego czy empatycznego? Tu pojawia się miejsce na kilka ciekawych fantazji o tym, co łączyło bohaterów i co tak naprawdę połączyło ich po odejściu jednego z nich. Ale całość tej drugiej historii nieoczekiwanie i bez żadnego istotnego w moim odczuciu powodu wdziera się w tajemnicę i okrucieństwo losów ludzi, którzy w 1976 roku byli prawdziwymi ofiarami jednego z najmroczniejszych morderstw w powojennej Polsce. I nie zasłużyli na to, by ich przeżycia miały wybrzmieć sterowalnie dramatyczniej i mocniej. Zwłaszcza że pojawiają się w powieści, której nie służą, bo sama w sobie nie jest powieścią dobrą.

Z narastającym przekonaniem o tym, że nie jest to dobra powieść, wkracza się w trzecią jej część. Niespójną z poprzednimi, a przynajmniej niepołączoną w taki sposób, żeby to było literacko atrakcyjne lub chociaż sugestywne. Przyglądać się będziemy temu, co pozostało po intensywnych relacjach – dwóch, których osierocone postacie zostają skonfrontowane ze swoim poczuciem straty. I mogłoby z tego wyniknąć coś interesującego. A wynika niewiele. Dociera się do końca „Cicho, cichutko” z poczuciem, że miało się do czynienia z dramatyczną opowieścią o bezkompromisowej śmierci i zmartwychwstaniu we wspomnieniach oraz pamięci bliskich. I wracam do zagrania „szach mat” ze strony Ignacego Karpowicza, bo naprawdę trudno jest źle pisać o książce z takim ładunkiem tematycznym. Powyższe akapity pisało mi się z poczuciem rozczarowania, ale dużo bardziej przykro mi jest z powodu tego, że ta narracja niosła w sobie i zmarnowała naprawdę ciekawy potencjał. Nie wiem, czy była świadomym wystawieniem na próbę czytelniczej cierpliwości.  

1 komentarz:

kkkkkkkkkkkkkkkkkkkkkkkkkkkjjh pisze...

mnie sie podobala ta ksiazka