2021-04-05

„Łyski liczą do trzech” Olga Hund

 

Wydawca: Czarne

Data wydania: 31 marca 2021

Liczba stron: 184

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Kolejna rewolucja

Słusznie wyróżniona ważnymi literackimi nagrodami Olga Hund powraca po kilku latach z nową powieścią. Trochę się dziwię, że po takim czasie w głowie pisarki urodziła się tak skromna narracja. Ale zapewne Hund lubi minimalizm. Tyle że w strukturze drugiej książki wcale go nie ma. „Łyski liczą do trzech” to rzecz, która mnie mocno rozczarowała. Nieprzypadkowo chyba historię tę chwali typowym dla siebie językiem Ziemowit Szczerek, bo czytając Hund, wciąż miałem z tyłu głowy jego „Siódemkę”. Obie pozycje są swoistymi powieściami drogi. O ile bohater Szczerka mknie po dobrze znanej trasie, o tyle postacie Hund błąkają się raczej chaotycznie po Czechach. „Łyski liczą do trzech” to narracja w znanym już i męczącym mnie stylu. Jedna z tych polskich powieści, w których śmietnik słowny tworzy tak zwaną charakterystyczną frazę. I nie ma co porównywać Hund do Gombrowicza, bo to klasyczny i ograny już wielokrotnie wzorzec „młodej gniewnej i zaangażowanej społecznie prozy polskiej”. Idącej w kierunku przejaskrawień oraz testującej, ile zniesie wyobraźnia czytelnika. U Szczerka była możliwość stoczenia walki z polskimi królami, u Hund można spalić Hradczany. Pytanie tylko: po co?

Najprościej rzecz ujmując, w „Łyskach…” forma zdecydowanie przerasta treść. Ta pierwsza mocno męczy, ta druga jest wtórna. Jedyne, co jest ciekawe u Olgi Hund, to stawianie w interesujący sposób pytań o uprzedmiotowienie kobiet i odważne tezy, że kobiety mogą wyjść poza uwarunkowania, rozpisane dla nich przez mężczyzn smętne scenariusze życia. Bohaterki tej książki nie będą zakompleksionymi i rozczarowanymi dziewczynami, które zawsze muszą wybierać mniejsze zło. Nie będą bierne. Tu wybory podyktowane są świadomymi postawami, w których asertywność łączy się z pragnieniem zemsty. Dlatego kobiety – jakkolwiek surrealistycznie przedstawia ich działania pisarka – będą tutaj górą. Wyjdą z tradycji, by wejść w opozycję. Będą kontestatorkami, za którymi ruszą inni. I to mi się podoba. Wydaje mi się również literackim komentarzem do aktualnych wydarzeń. Niekoniecznie w Czechach.

To także problem tej książki. Kiedy się ją odczytuje bardzo dosłownie i nie wychodzi poza oczywiste symbole, można odnieść wrażenie, że Olga Hund postanowiła skomentować ponurą polską rzeczywistość ostatnich miesięcy. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że tak świadoma językowo pisarka, która udowodniła swój talent w „Psach ras drobnych”… tu właśnie chyba rozmienia się na drobne. Napisała pamflet, satyrę i groteskę w jednym. Ośmieszyła szowinizm, ksenofobię, faszyzm i uprzedzenia. Pokazała prostaków i prostackie zachowania, na które odpowiada świadoma młodzież. Całkiem ciekawie wyszła jej opowieść o codziennej stygmatyzacji w kraju, do którego tak chętnie przybywa pewien Amerykanin, ale to trochę za mało na soczystą literacko książkę niebędącą publicystyką.

Kolejną wadą tej powieści jest jej irytująca dygresyjność. Są tu całe strony, które spokojnie mogłyby zniknąć podczas pracy redakcyjnej. Olga Hund portretuje dwie młode bohaterki oraz jednego młodego mężczyznę zza oceanu, który ma tu pełnić funkcję bohatera kontrapunktowego. George jest nie tyle papierowy, ile zwyczajnie zbędny. Podobnie rozczarowująco nakreślona została sylwetka czeskiego policjanta, który na festiwalu integracyjnym oddaje śmiertelny strzał, początkując całe szaleństwo narracyjne Hund. Chwilami można pomyśleć, że mężczyźni w odróżnieniu do kobiet są przede wszystkim niebieskimi ptakami, którymi trzeba kierować. A czasem ich karać. „Łyski liczą do trzech” to także rzecz o męskiej nieodpowiedzialności. Nie tylko portretująca policjanta usiłującego zracjonalizować zło, którego stał się sprawcą, ale wskazująca na tę cechę także w dygresjach. Młode buntowniczki jadą bowiem autostopem z wiekowym hipisem, który nie chce wziąć odpowiedzialności za to, że jest ojcem. Trzeba wyraźnie napisać, że to jest złe.

Kiedy Hund opowiada o fikcyjnej społeczności Caaaków, wokół których koncentruje się intryga sensacyjna i trochę kryminalna, wpada już w stereotypy opowiadania o odwiecznych, ale charakterystycznych i dla współczesnego świata konfliktach społecznościowych. Zarysowane antagonizmy są nad wyraz czytelne. Wszystko jest nakreślone bardzo grubą kreską. Nie ma w tym skonstruowanym wedle szaleńczej logiki świecie czegoś, co mimo wszystko nie byłoby narracją już przynajmniej kilka razy opowiedzianą. Mam wrażenie, że Hund skupia się mocno na języku – chce, żeby to wszystko było błyskotliwe, odważne i prowokacyjne. A nie jest. Siadają zarówno elementy humorystyczne, jak i te groteskowe. W gruncie rzeczy jest się świadkiem pełnej hiperbolizacji historii o opresjach i uprzedzeniach, która sama się opowiada, bo w gruncie rzeczy nie może naprawdę wykroczyć poza formę.

Ładnie i zasadnie jest tu włączyć do fabuły rewolucję. Ale musi być tak iskrząca, żeby ją zapamiętać. Dojrzewa również stopniowo i na różnych frontach. Rozpoczyna się od tego, co najbardziej w swym rozwoju nieprzewidywalne – eskalacji złości. Mechanizmy rewolucyjne są tu uproszczone i w oczywisty sposób przejaskrawione. Tyle tylko że za tym wszystkim nie idzie jakieś istotne czytelnicze zaskoczenie. Nawet wtedy, kiedy – jak już wspomniałem – autorka postanowi rękoma swojej buntowniczej zbiorowości spalić Hradczany. Mam wrażenie, że w tej krótkiej prozie Olga Hund chce zmieścić za dużo, zbyt często i niepotrzebnie rozpraszać uwagę czytelnika, tworzyć coraz bardziej zaskakujące asocjacje. Obawiam się, że momentami powstaje z tego chaos. Co dziwi, bo już w debiucie autorka wiedziała, że z językiem i wyobraźnią można eksperymentować. Tam jednak był to eksperyment pod kontrolą, „Łyski…” są przekombinowane. Nie wiem, czy to wina tego, że autorka poczuła się bardziej pewnie po debiucie, czy może złudnego przekonania, iż tak napisane książki ciągle mają zachwycać polskiego czytelnika. Jednak to wszystko już było. Powieść Hund jest smutnym świadectwem tego, że pewien sznyt polskiej literatury, który wielu uważa za awangardowy i znakomicie ironiczny, jest już naprawdę bardzo wtórny. I niewiele pomagają tutaj nieoczywiste dekoracje, lokacje wydarzeń, nietuzinkowe sylwetki bohaterów stojących po tej dobrej stronie. „Łyski liczą do trzech” to kolejna literacka opowieść o tym, jak to nowoczesny świat nienowocześnie traktuje wszelkie przejawy inności. Jak walcząc o tolerancję, wciąż na nowo otwiera gdzieś drzwi do zachowań ksenofobicznych. Jest tu dużo bardziej groźnie niż śmiesznie, ale koniec końców przemyka się przez drugą książkę Olgi Hund bez tego wrażenia niezwykłości, które towarzyszyło lekturze debiutu.

1 komentarz:

Adrian Moczyński pisze...

Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.