Wydawca: Słowne
Data wydania: 28 września 2022
Liczba stron: 300
Oprawa: twarda
Cena det.: 49,99 zł
Tytuł recenzji: Znikanie
Przez lata swoim literackim panem od smutku nazywałem Jarosława Maślanka. Brakowało mi tu pisarki do pary i mam wrażenie, że ją znalazłem. Po znakomitej „Uldze” i lekturze „Porodziny” mogę jako swoją prywatną literacką panią od smutku określić właśnie Natalię Fiedorczuk. Tę książkę powinien przeczytać każdy wielbiciel szeroko popularyzowanej teorii, że podstawową komórką szczęścia i spełnienia jest dla człowieka rodzina. Autorka nie odkrywa tu niczego, co nie zostało już odkryte. Akcentuje jednak te mroczne kwestie, nad którymi być może wiele się nie zastanawiamy. Tu wszystko właśnie zacznie się od tak zwanego wizerunku, który pomaga wyżej zasygnalizowanemu przekonaniu. Zniknie rodzina doskonała. Piękna na zdjęciach. Mieszkająca pośród luksusów w pięknym domu. Spełniająca wszelkie modelowe kryteria, by przekonać społeczeństwo, że rodzina to podstawa i tylko w pełnej rodzinie można zaznać tego, co w życiu najlepsze. Tymczasem nowa powieść Fiedorczuk będzie odsłaniać mroczne oblicza rodziny i kwestionować to, w co tak łatwo uwierzyć. Okaże się bowiem, że jej powieść z intrygująco brzmiącym neologizmem w tytule będzie trochę publicystycznym, trochę reporterskim, ale przede wszystkim bardzo dobrym literacko obrazem rodziny, która znika w kilku znaczeniach, rozpływa się, rozpada, niepostrzeżenie przestaje istnieć. A dlaczego to takie dobre? Bo w „Porodzinie” ujrzymy destrukcję tej rzekomo najbezpieczniejszej i uznanej za najbardziej wyczekiwaną przez każdego z nas przestrzeni najsilniejszych, bo najbliższych relacji. Tak silnie zantagonizowanych, trudnych i toksycznych, że przesłanie tej powieści jest chwilami nie do uniesienia.
Nie spodziewałem się tego, że Natalia Fiedorczuk ze swą wrażliwością twórczą zechce się zmierzyć z takim gatunkiem literackim, w którym czasem największe traumy i największe smutki podaje się czytelnikowi na tacy, uderza nimi w niego, bez niuansowania, bez marginesu poetyckości w opowiadaniu ludzkiego zła. Domestic noir, kryminał, powieść obyczajowa z bardzo mocno zaakcentowanymi wątkami społecznymi – jest w „Porodzinie” dużo więcej i mam wrażenie, że jakkolwiek nieokreślona gatunkowo, jest jednoznaczna w jednym: swojej intensywności. Okazuje się, że w obrębie dość krótkiej powieści autorka osadzi bardzo wiele biografii. Zaprezentuje bohaterów, którzy siłą rzeczy nie mają szans na to, byśmy się do nich zbliżyli, bo zdają się walczyć o obecność na pierwszym planie. Ale Fiedorczuk wie, co robi. Nie opowie tych historii po to, by drobiazgowo je relacjonować i tworzyć satysfakcjonujące każdego czytelnika wizerunki psychologiczne, przy których wiemy wszystko i wszystko rozumiemy. Nie, pisarka uderza w nas tym, co skrajne, najmocniej bolesne i jednocześnie najbardziej skrywane. Dlatego z jednej strony jest to ekspresyjna powieść o tym, co znaczy rodzina w rozpadzie, a z drugiej – rozpisana na kilka biografii bardzo intymna rzecz o utracie tego, co najważniejsze w najważniejszych życiowych relacjach. Bohaterowie tej książki stracą poczucie bezpieczeństwa, utracą najcenniejsze uczucia, zmuszeni będą do podjęcia samodzielnych ucieczek różnego typu, ale przede wszystkim będą sami z każdym rodzajem smutku, jaki opowiada „Porodzina”. Dlatego jest trochę klaustrofobicznie, duszno i nie do zniesienia z tym ogromem traum. Tylko że tak naprawdę chodzi właśnie o stworzenie takiej przerażającej i zapadającej w pamięć panoramy. Wtedy wydźwięk tej powieści jest jeszcze mocniejszy. Bo to wstrząsająca, jednak pełna empatii i właściwego dystansu wobec opisywanych dramatów opowieść o tym, na kim i na czym możemy polegać, jeśli nasza rodzina się atomizuje. Albo całkowicie rozpada. Albo uświadamia nam, że istnienie to walka o wolność, która została zabrana. Albo po prostu rodzina jest źródłem niebywałej udręki, kiedy osoba, która powinna kochać, niszczy nas i ujawnia swoje zło. I to zło trzeba potem nieść jak najcięższy bagaż, bo nie ma nic bardziej tragicznego, niż zaznać przemocy, odtrącenia, okrucieństwa od kogoś, kto powinien dawać wspomniane wyżej poczucie bezpieczeństwa.
Zagadka zniknięcia czteroosobowej rodziny przykuwa naszą uwagę od samego początku. Do momentu, w którym zorientujemy się, jak wiele być może dużo bardziej mrocznych historii wiąże się z tym zniknięciem. Ale najpierw istotne jest to, co się stało z ludźmi, którzy wiedli doskonałe – bo tak ocenione przez otoczenie – życie. Co to naprawdę znaczy, że rodzina znika? Natalia Fiedorczuk bardzo dobrze łączy kolejne historie, jedna wydostaje się niejako z drugiej, nic nie jest tu przypadkowe, a wszystko coraz bardziej przejmujące. Autorce udało się stworzyć interesującą postać policjanta zaangażowanego w śledztwo, co jest już wielką sztuką w nadprodukcji rodzimych kryminałów. Fiedorczuk postarała się tu również o to, by jej powiatowy inspektor Krystian Gruszecki związał się ze sprawą kryminalną w wyjątkowo oryginalny sposób. Przedtem zatrudniony w korporacji dziś spędza w swej pracy większość czasu za biurkiem, mierzy się z rozpadem swojej rodziny, usiłuje nadać sensu własnej egzystencji i w bardzo gorzki oraz autoironiczny sposób podsumowuje siebie choćby w słowach „nawet stoczyć się nie umiem”. Gruszecki jest na swoistej równi pochyłej tak jak ludzie, z którymi zetknie go los. A ten nie będzie łaskawy dla nikogo, kto stanie się tu mniej lub bardziej powiązany z zagadkowym zniknięciem rodziny. Zresztą sam motyw tego zniknięcia, który bardzo często już jako filar kompozycyjny dodaje danej książce wartości, jest przez Fiedorczuk wykorzystany jako specyficzny punkt wyjścia. Do tego, by opowiedzieć nam o otchłaniach cierpienia, kiedy rodzina zaczyna zanikać, a finalnie naprawdę znika. Znikają Waszczyńscy, ale w tej książce znikła wcześniej niejedna rodzina, odeszła w niebyt niejedna gorąca i najbardziej intymna relacja. W świecie przedstawionym Natalii Fiedorczuk każdy został naznaczony specyficzną utratą. I każdy cierpi także z tego powodu, że nie udało się jej zapobiec.
Tymczasem akcję toczącą się
wokół zaginionej czwórki ludzi autorka intensyfikuje, wprowadzając dodatkowe
charyzmatyczne postacie, które nie do końca można polubić. Można wręcz poczuć
mocną irytację – jak w stosunku do nadpobudliwej byłej dziennikarki śledczej.
Ona w sprawie rodziny, która znikła, odnajduje pokłady adrenaliny – i drąży. A
obok niej emerytowana lekarka wiedząca o wszystkim bardzo dużo. Poza nimi
doświadczona okrutnie przez życie żona i matka, która musi mierzyć się z odium
kobiety kryminalisty, choć to tylko wyrok społeczny. Z wyrokiem
wieloletniego wyalienowania żyją tu natomiast prawie wszyscy bohaterowie.
Fiedorczuk opowiada o mniej lub bardziej wyobcowanych osobach, które łączy
jedno – kompulsywne próby ucieczki przed mroczną przeszłością. Te bardzo poruszające
postacie tworzą tutaj ponure narracyjne puzzle i w pewnym momencie „Porodzina” staje
się książką, której przesłanie zaczyna być trudne do uniesienia. A jednak
wszystko, o czym pisze tutaj autorka – każda dopracowana literacko historia,
która celowo jest tylko punktowana, każdy nietuzinkowy sposób opowiadania
ludzkiej rozpaczy – stanowi zalety tej narracji. Powieści dekonstruującej i
rujnującej społeczne stereotypy, w której droga do ekspiacji jest każdorazowo
wyjątkowo trudna i nie wszystkim przysługuje. Bardzo zapada w pamięć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz